Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wzmiankę o kazaniu omal nie skoczył Pennowi do gardła, upominając go, że nie jest kaznodzieją i że powinien sobie z głowy wybić takie bzdurstwa.
— Przypomnielibyśmy wnetki to wszystko, co się zdarzyło w Johnstown — tłumaczył się następnie Salters, — a wtedy cóżby się stało?
Wobec tego, rada w radę, zgodzono się jedynie na to, by Penn czytał im na głos wybrane ustępy z książki, noszącej nazwę „Josephus“. Było to stare, w skórę oprawne tomisko, woniejące myszką setnej już zapewne podróży, niezwykle budujące i nader podobne do Biblji, jednakże w treści swej ożywione opowieściami o bitwach i oblężeniach[1]; czytano je niemal od deski do deski. Pozatem Penn był sobie cichym, milczącym człeczyną. Bywało, że przez trzy dni zkolei nie przemówił ani słowa, choć grywał w warcaby, przysłuchiwał się śpiewkom i śmiał się z opowiadanych kawałów. Gdy starano się go rozruszać, odpowiadał:
— Nie chcę wydawać się nietowarzyskim... ale jakosik nie mam nic do powiedzenia. W głowie czuję zupełną pustkę. Prawie zapomniałem, jak się nazywam.
I z wyczekującym uśmiechem zwracał się w stronę stryja Saltersa.

— Jak to? Nie przypominasz sobie? Ależ: Pennsylvania Pratt — wykrzykiwał w takich razach Salters. Niedługo to i moje nazwisko wypadnie ci z pamięci!

  1. Widocznie dzieło Józefa Flawjusza o wojnie żydowskiej za cesarza Tytusa. (Przyp. tłum.).