Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ROZDZIAŁ  VI.

Co najwięcej uderzało Harveya, to wielka nieuwaga i bezplanowość, z jaką niektóre statki snuły się po rozległych przestworach Atlantyku. Okręty rybackie, jak mówił Dan, były pono całkiem zwyczajną rzeczy koleją zależne od uprzejmości i umiejętności swych sąsiadów, jednakże od parowców należałoby oczekiwać czegoś lepszego. Refleksje te wzbudziły się w nim po następnem ciekąwszem spotkaniu — a mianowicie, gdy przez trzy mile ścigał ich jakiś ogromny, stary, niezdarnie wlokący się okręt, jakich używają do przewozu bydła, naładowany aż po sam pokład górny, z którego cuchnęło jak z tysiąca chlewów. Jakiś oficer, nader podniecony, krzyknął na nich przez tubę, sam zaś statek stanął i bezradnie gibał się po falach, z czego korzystając Disko skierował We’re Here pod lejową stronę przybysza i oświadczył szyprowi, co o nim myśli:
— Chodzi wam o to, gdzie się znajdujecie?... hę? Nie warciście być nigdzie! Ej, wy włóczykije, folwarczne wywłoki! wałęsacie się po wielkiem morzu, nie bacząc całkiem na sąsiadów... a ślepia trzymacie w filiżankach z kawą, zamiast w durnych swych łepetach!