Przejdź do zawartości

Kancelista

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Czerneda
Tytuł Kancelista
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BIBLIOTECZKA UNIWERSYTETÓW LUDOWYCH 80



MIECZYSŁAW CZERNEDA
(M. BIERZYŃSKI)

KANCELISTA
OPOWIADANIE




WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1908

KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.





Józef Bartnicki był kancelistą. Miał lat około czterdziestu, wyglądał jednak na znacznie więcej; twarz, okolona rzadkim zarostem, zawiędła i blada, przygasłe oko, siwiejące włosy, cała wreszcie postawa przygarbiona i sucha dawały mu cechy człowieka, który przeżył pięćdziesiątkę, a może i więcej. Niezbyt jeszcze dawno był to mężczyzna pełen życia — dziś sprawiał wrażenie drzewa, które schnie powoli; patrząc zaś w jego zapadłe oblicze, mogłeś sądzić, że człowiek ten wczoraj się podniósł po ciężkiej chorobie lub jutro się położy, by nie wstać więcej — taki był blady, mizerny i sterany.
— Józiu, co się z tobą stało?... Tyś chorował?... — pytali nieraz dawni towarzysze po paru latach niewidzenia.
— Czyż ja mam czas i środki na to? — brzmiała zazwyczaj jego odpowiedź.
Bartnicki nie chorował. Zdaniem jego na takie »wybryki« mogli sobie ci tylko pozwalać, dla których dzień jeden, dwa lub więcej bezczynności nic nie znaczą, którzy mogą płacić doktora i aptekę, ale nie »wyrobnicy«, żyjący z dnia na dzień, do rzędu których siebie zaliczał. Gdyby tak jeszcze był sam na świecie, gdyby tylko dla siebie pracował, kto wie, może czasami byłby sobie pozwolił na wypoczynek; ale Bartnicki miał rodzinę, dla której jedyną był podporą — i myśl o niej wypędzała go z łóżka, każąc iść do pracy, choć ręce opadały, choć w oczach się ćmiło, a nogi odmawiały posłuszeństwa.
Kilka lat takich wysiłków — i starość gotowa.
Jeszcze przed dziesięciu, ba! przed ośmiu laty Bartnicki był całkiem innym: miał lat trzydzieści, byt zapewniony, kochającą żonę i wiarę w przyszłość, której mu teraz pono najwięcej brakowało. Niebrzydki, wesoły, ogólnie lubiany, żył bez troski o jutro, gdy nagle wszystko runęło: Bartnicki spadł z etatu...[1].
Grom nie spadł nań niespodzianie, a jednak trudno powiedzieć, co się w jego duszy działo. Od paru miesięcy pan Józef przeczuwał utratę posady, — bo któż jej wówczas z urzędników sądowych nie przeczuwał, — ale, jak to zwykle bywa, do ostatniej chwili łudził się nadzieją, że go może ten cios ominie. Jeszcze rano wychodził pełen otuchy, gdy tymczasem w południe: »Biedna Frania, biedne dzieci moje!« — szeptał ze łzami.
W pierwszej chwili chciał wszystko zataić przed żoną: zdawało mu się, że to on winien nieszczęściu... Bo i po co był asesorem[2] sądu poprawczego? Czemu nie miał dyplomu uniwersyteckiego? Po co się żenił? był ojcem? czemu?...» »Nie, to oszaleć można!« i, jak winowajca, pragnął przynajmniej oddalić chwilę wyznania.
— Tak... dziś jej nie powiem — myślał, wracając do domu; może do jutra jakoś się ułoży.
Nie tak to jednak łatwo ukryć nieszczęście przed okiem kobiety: zaledwie wszedł do domu i żona nań spojrzała, już wiedziała o wszystkiem.
Zwolna zbliżyła się do męża.
— Stało się, Józiu — mówiła, patrząc mu w oczy. — Cóż robić! nie twoja przecież to wina! Nie smuć się tylko; widzisz, ja jestem zupełnie spokojna... — I przytuliła do piersi męża, aby ukryć łzy, których powstrzymać nie mogła.
Po milczącym obiedzie zaczęto radzić. Bartnicki przez czas jakiś, jako spadły z etatu, miał pobierać pół pensyi, coś około 1500 złotych. Z przeszłości został im niewielki zapasik, chowany na czarną godzinę, — było więc za co w pierwszej chwili ręce zahaczyć; ale pół pensyi nie wystarczało nawet na skromne utrzymanie, a zapasik mógł się prędko wyczerpać.
— Znajdę jakie zajęcie...
— Dałby Bóg! — mówiła żona. — Choć teraz będzie trudno: tylu ludzi bez pracy.
— Musimy oszczędzać...
I zaprowadzono oszczędności: odprawiono sługę, zaczęto rachować się z każdym groszem, odmawiano sobie najmniejszej przyjemności. Bartnicka zapracowywała się w domu, przy dzieciach, przy kominie, gdy mąż jej biegał i szukał zajęcia, łudząc się ciągle nadzieją lepszego jutra. Obszedł wszystkich znajomych, na których mógł liczyć; był we wszystkich instytucyach i biurach prywatnych: wszędzie obiecywano mu, robiono nadzieje, kazano czekać, lub wprost odprawiano z niczem. Ileż to razy usłyszał stereotypowo powtarzające się: »Niema miejsca, przed panem już tylu tu było!« Wyczerpany, zmęczony, wracał do domu i rzucał się na krzesło, z trwogą myśląc o jutrze. Co rano wierzył, co wieczór blizki był rozpaczy. A tu zapasik nikł coraz bardziej: jutro, pojutrze zabraknąć go mogło.
Trzeba było coś przedsięwziąć, aby odpędzić od progu straszne widmo niedostatku. Nie było wyboru — i Bartnicki chwycił się narazie przepisywania. Pisał ładnie, równo — roboty więc miał podostatkiem. Odtąd od rana do wieczora siedział przy stole i pisał... Duszę mógł był wypisać nieraz!...
Minął rok od fatalnego dnia zmiany — Bartnicki nie miał dotąd stałego zajęcia, żyli z dnia na dzień, bez jutra. Niedostatek od paru miesięcy na dobre rozgościł się w ich domu, i nie było prawie lub żadnej nadziei, że się to kiedyś odmieni, gdy pewnego poranku Bartnicka usłyszała szybkie kroki na schodach, prowadzących do ich mieszkania. Spojrzała zdziwiona: w drzwiach szeroko otwartych stał mąż uśmiechnięty, jak za dni szczęścia.
— Franiu! — zawołał od proga — miejsce dostałem!...
Nim żona zdołała się opamiętać, już ją trzymał w objęciach i ściskał gwałtownie.
— Widzisz — mówił dalej — byłem już blizki rozpaczy, tak mnie ta ciągła niepewność męczyła. Wtem przed paru dniami odbieram list od jednego z dawnych kolegów, w którym mi donosi o wakującej[3] posadzie kancelisty...[4] Z niedowierzaniem zacząłem robić starania: tyle razy już mnie zawodziły, nie wspominałem ci więc nawet ani słowa... Sam zresztą nie wierzyłem w powodzenie! Tymczasem, wyobraź sobie, dowiaduję się dzisiaj rano, że prośba moja została przyjęta. Biegnę do biura... prawda! Dostałem miejsce i piętnaście rubli miesięcznej pensyi. Piętnaście rubli... to całe sto złotych!...
— Sto złotych!...
— Moja droga, to początek tylko; później więcej będzie, a co najważniejsza, że grosz to pewny, na który co pierwszego rachować można.
Z młodzieńczym zapałem brał się Bartnicki do nowej swej pracy: zdawało mu się, że lata szczęśliwe wracają. Pierwszy do biura przychodził, wychodził ostatni. A jak pięknie pisał!... »To prosta litografia« — mawiał pan sekretarz, kręcąc głową ze zdumienia... Zresztą obowiązki jego były nieskomplikowane[5], choć dość uciążliwe: od dziesiątej rano do czwartej po południu, czasami dłużej siedział w biurze i z rąk pióra nie wypuszczał; przepisywał referaty[6], pisał wezwania, kopiował[7] postanowienia, numerował i t. d., a często odrabiał sprawy za swego bezpośredniego zwierzchnika — »pana pomocnika sekretarza«, który był młody i nie zawsze miał czas myśleć o robocie.
Nie mylił się Bartnicki, iż piętnaście rubli przyznano mu tylko na początek: po paru miesiącach, głównie dzięki owemu pismu, które było »prosto litografia«, podwyższono mu pensyę do ośmnastu rubli. Cóż, kiedy i to nie wystarczało na utrzymanie rodziny. — Nie porzucał więc poprzedniego zajęcia i wciąż przepisywał. Rano wstawał o siódmej i nieraz bez śniadania zasiadał do pracy. Po dziewiątej szedł do biura, skąd koło piątej powracał; ledwie zjadł obiad i wypoczął chwilę, już śpieszył do adwokata na drugi koniec miasta, gdzie pisał do ósmej, a stamtąd wracał nieraz objuczony aktami.
— Znów, Józiu, będziesz pisał do nocy?
— Nie, dziecko, jeden tylko głos[8] przepiszę...
Ale ten głos bywał czasami tak długi, że świtać zaczynało, a on go jeszcze pisał. Zdarzało się to wprawdzie w wyjątkowych razach, adwokat wynagradzał go oddzielnie, niemniej jednak ciągła ta praca wyczerpywała go straszliwie.
W ten sposób mijały lata. Szron coraz bardziej okrywał mu skronie, czoło wydłużało się, policzki zapadały, oczy traciły blask dawny, na plecach zaczęła się zarysowywać wypukłość coraz widoczniejsza. W ciągu lat kilku zestarzał się o kilkanaście od ciągłych niespań i troski. Nikł w oczach prawie.
Raz los się doń uśmiechnął: dawny kolega i przyjaciel od szkolnej ławy, zostawszy sędzią gminnym, chciał zrobić go pisarzem. Bartnicki zdecydował się opuścić miasto, choć do niego był przywykł: na wsi nie potrzebowałby przynajmniej codzień wchodzić i schodzić z trzeciego piętra po schodach stromych i takich męczących; miałby i powietrze świeższe, i pensyę większą, ale... Musiało się znaleźć jakieś »ale!« Bartnicki tak pięknie pisał, takim był zdolnym kancelistą, że szkoda go było stracić; poczęto go więc namawiać w biurze, aby pozostał; podwyższono mu nawet pensyę o całe trzy ruble i łudzono, że przy pierwszym wakansie zostanie etatowym[9] urzędnikiem. Cóż miał robić? pozostał i czekał, pisząc po dawnemu, bo o wakansie[10] ani słychać było.
I znowu minął rok jeden. Bartnicki stał się takim, jakim widzieliśmy go na początku opowiadania. Siły opuszczały go coraz bardziej, coraz trudniej było mu iść do pracy, dostawał zawrotów głowy, bronił się jednak, jak mógł, chorobie. Ale do czasu dzban wodę nosi: jednego dnia, gdy wstawał do roboty, zrobiło mu się słabo, jak nigdy wprzódy.
Z początku sądził, że to przejdzie; po chwili chciał się znów podnieść — nie mógł.
— Czyś słaby, Józiu? — pytała żona, przywykła go widzieć o tej porze przy pracy.
— Nie, dziecko; zdrów jestem, tylko... dziś święto, nasze biurowe święto; chciałbym odpocząć trochę.
W godzinę potem przyznał się żonie, że wstać nie może. Chciała posyłać po doktora.
— Po co zaraz doktora?... To przejdzie, jutro wstanę.
Przyszło jutro, ale Bartnicki wstać nie mógł. Posłano po lekarza, — ten cały dzień kazał czekać na siebie, w końcu przyszedł. Długo badał chorego, pukał, nasłuchiwał, gniótł więcej nawet, niż za rubla, i nic nie znalazł.
— Pan właściwie nie jesteś chory...
— A widzisz, Franusiu!...
— Jesteś pan tylko bardzo osłabiony — ciągnął dalej. — Trzeba, aby organizm wypoczął i wzmocnił się; dlatego prowadź pan życie regularne[11]. Należy odżywiać się starannie: dużo mięsa i wina; używać przechadzek, jak pan wstaniesz, i rozrywek... w miarę. Śpij pan choćby do dziesiątej, a na wzmocnienie zapiszę panu lekarstwo, rano i wieczór po piętnaście kropel... Nadewszystko pamiętaj pan nie przeciążać się pracą.
Bartnicki uśmiechnął się smutno i pokiwał głową. Lekarz tymczasem napisał receptę, poczem, starannie obejrzawszy paznokcie, począł się zbierać do odejścia. Pani Józefowa wsunęła mu rubla; lekarz poklepał po główce Janka, zapytał, ile ma lat, i, nie czekając odpowiedzi, wziął za kapelusz.
— A pamiętaj pan nie pracować tak wiele! to... szkodzi...
Wyszedł.
Cisza zaległa pokój. Janek stał na środku pokoju i zdumiony patrzał na drzwi, które przed chwilą się zamknęły; Bartnicka, z receptą w ręku, oparta o krawędź łóżka, smutnie spoglądała na męża, który jej wzroku unikał. Milczeli: ona strwożona, on — zwątpiały. Gdyby był doktór powiedział, że Bartnicki »właściwie« jest chory, że poleży tydzień, dwa, miesiąc wreszcie, — kto wie, może wiadomość ta byłaby mniej straszna, niż uspokajające słowa lekarza i kuracya tak łatwa, a tak niemożebna: »nie pracuj pan zbyt wiele, to szkodzi...« Każda »właściwa« choroba — choć dla niego żadna nie była właściwą — musiałaby się przecie raz skończyć, i Bartnicki wcześniej lub później mógłby znów stanąć do pracy, gdy tymczasem to osłabienie, ta niewłaściwa choroba, mogła się ciągnąć całe miesiące, a wówczas... Pot zimny występował mu na czoło, gdy myślał o rodzinie.
Janek pobiegł do apteki. W godzinę powrócił z lekarstwem: były to krople żelazne, dość drogie. Chory zażył i z łagodnym uśmiechem jął zapewniać żonę, że mu się lepiej zrobiło.
— Żartujesz, Józieczku, żeby mnie uspokoić.
— Powiadam ci, że mi jest lepiej. Jak tak dalej pójdzie, niedługo poleżę. Doktór widocznie miał racyę: ja nie jestem chory, tylko osłabiony...
W duchu postanowił przemódz to »osłabienie«.
Bartnicki aż nadto dobrze wiedział, że nie powinien chorować, jeżeli nie chce stracić miejsca w biurze, gdzie, bądź co bądź, był tylko »wolnonajemnym« urzędnikiem, a takich można trzymać do śmierci lub wydalić choćby w godzinę po przyjęciu. Woźny każdy jest w lepszem położeniu, bo go godzą, a nie najmują. To też Bartnicki co rano próbował wstać z łóżka, aby zawlec się do biura. Czasem mu się udawało. Przychodził i tłómaczył się zwierzchności, prosząc o pobłażliwość, a potem siadał do roboty. »Mój Boże — myślał wówczas — czemu ja nie jestem etatowym urzędnikiem... mógłbym chorować całe cztery miesiące!...«
W biurze byli mu dość życzliwi. Lubili go koledzy, bo był cichy, serdeczny; sprzyjali mu zwierzchnicy, bo był zdolny, pracowity; bezpiecznie można mu było powierzyć każdą robotę, wyręczyć się nim w razie potrzeby, jak żadnym z kancelistów; patrzano więc z początku przez szpary na jego »opieszałość«. Usunięcie go z wydziału było nie na rękę, zwłaszcza tym wszystkim, za których Bartnicki pracował, a takich było wielu. Wiedział o tem Bartnicki, to też nie bardzo trwożył się o dymisyę. »Zresztą — myślał — w ostatecznym razie wezmę urlop, a tymczasem może wyzdrowieję...«
Ale wyzdrowienie szło mu oporem: pomimo że najregularniej zażywał krople i zapewniał żonę, że mu coraz lepiej, w rzeczywistości coraz trudniej mu było podnieść się z łóżka.
— Jakim ja słaby!... — szeptał nieraz; mimo to wstawał i wlókł się do biura, gdzie go czekała robota.
— Znowu was wczoraj nie było — mówił na powitanie pan sekretarz — trzeba coś zrobić, bo tak dalej...
— Ja też chciałem prosić o urlop.
— Urlop? — powtórzył — nie wiem: roboty dużo, sam pan wiesz o tem.
Po dwudniowych trudnościach Bartnicki otrzymał urlop na trzy tygodnie. Wszystko niby się dobrze składało, sekretarz tylko, wręczając mu urlop, przebąknął coś pod nosem, że, gdyby się choroba przedłużała... »No, postaraj się pan być zdrów na termin: dwadzieścia jeden dni, to przecież dosyć...« kończył już wyraźnie i odszedł, zawołany przez prezesa.
Bartnicki ledwie żyw powrócił do domu.
Choroba jego zaczęła się jakoś w początkach miesiąca i trwała już ze trzy tygodnie, gdy nadszedł pierwszy. Położenie Bartnickich niewielkiej dotychczas uległo zmianie: w biurze wypłacono mu całkowite dwadzieścia jeden rubli; adwokat odesłał mu także miesięczną płacę, choć pan Józef zaledwie kilka razy był w kancelaryi. Przy pieniądzach był bilet wizytowy, na którym w kilku słowach pan mecenas donosił, iż miejsce Bartnickiego objął kto inny. «Nie weźmiesz mi pan tego za złe — pisał — ale robota u mnie nie może czekać. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia«.
Nic więcej, — a jednak tych słów kilku starczyło, aby Bartnicki narazie oniemiał. Czuł, że się czego innego spodziewać nie miał prawa, uznawał całą legalność[12] postępku, wiedział, że tak być musiało, — a jednak w głębi duszy wydało mu się to krzywdą straszliwą, wyrządzoną jego rodzinie. O niego nie szło mu wcale! Gdyby mógł jeszcze pracować, gdyby miał jakie siły, stanąłby znowu do walki z losem, ale dziś, przykuty do łóżka chorobą, czuł się zupełnie bezbronnym... W kancelaryi było ich kilku, mogli przecie robotę rozdzielić, mogli poczekać ten miesiąc jeden. Po co nawet miesiąc? przecież za tydzień on już zdrów będzie i stanie z powrotem do pracy...
Bilet drżał mu w ręku, łzy tłoczyły się do oczu.
— Co się z wami stanie?!... co się z wami stanie!... — powtarzał bez końca, obcierając łzy, które płynęły mu po twarzy.
— Uspokój się, Józiu — prosiła żona — ja cię w pracy zastąpię. Wiesz, że szyję ładnie. Ty zresztą wyzdrowiejesz, dostaniesz inne miejsce, lepsze może, i znów będzie dobrze.
Słowa żony uspokoiły go trochę.
— Dziecko ty moje, ty i tak ciężko pracujesz: nie mamy służącej...
— Cóż to znaczy? Najemnica mi przecie pomaga, a zresztą... nie martw się tylko: to ci zaszkodzić może, a ty powinieneś wyzdrowieć jak najprędzej.
— Tak, powinienem...
— No, no, tylko nie patrz tak smutno! — i tuliła się do męża, okrywając jego ręce pocałunkami.
— Żebym ja mógł już jutro wstać z łóżka!...
— Ależ wstaniesz! wstaniesz!
Odtąd w mieszkaniu Bartnickich znowu do późna migotało światło: pan Józef spał snem niespokojnym, chorobliwym, żona... szyła.
Powoli zbliżał się prawny termin jego choroby: koniec urlopu. Bartnickiemu nie było nic lepiej, ba! gorzej. Najmniejsza rzecz go drażniła, nawet gwar dzieci, które nieraz musiano zamykać w kuchence lub odprowadzać do sąsiadów, aby w domu nie hałasowały. To znowu owładała chorym tęsknota za niemi, wołał wszystko troje, sadzał na łóżku, patrzył w ich twarzyczki i pieścił a płakał. Żona dogadzała mu, w czem mogła. Dzień i noc gotowa na każde jego zawołanie, zgadywała jego żądania, jak mogła, ukrywała coraz dotkliwszy niedostatek i nieraz siadywała nawet przy chorym bezczynnie, z uśmiechem układając plany na przyszłość, a potem wymykała się do kuchni, skąd wracała z zaczerwienionemi oczyma. Mimo to słowa skargi nie słyszałeś nigdy z ust tej kobiety.
Rozdrażnienie Bartnickiego wzrastało w miarę, jak się przybliżał koniec urlopu. Napróźno żona starała się zwrócić myśl jego w inną stronę, daremnie zagadywała, wynajdując coraz to nowsze przedmioty, on wciąż do swego powracał, że za dni parę wyzdrowieje, że »się postara być zdrowym na termin«, jak tego chciał pan sekretarz. Już tylko dzień go oddzielał. Bartnicki posłał po Solskiego, jednego z kolegów biurowych, aby zasięgnąć od niego języka.
Solski przyszedł wieczorem. Przywitali się w milczeniu i obojętną jęli wieść rozmowę; zaledwie jednak Bartnicka wyszła z pokoju, pan Józef rzucił szybko pytanie:
— Jak stoi moja sprawa? Co? Dadzą mi dymisyę?...
Solski odparł wymijająco — niby nic nie wiedział. Jutro może się dopiero czegoś dowie.
— Bo to, widzisz — ciągnął dalej — tam się już paru o twoje miejsce starało. Jeden to nawet miał dobrą protekcyę[13]: był pisarzem pułkowym; ale ma się rozumieć, że dotychczas żadnemu miejsca nie dano.
— Przecież dopiero jutro urlop mi się kończy!
— No tak, ale bo to prezes pytał się o ciebie, i ktoś powiedział, żeś chory...
— Ależ ja zdrów, zupełnie zdrów jestem, tylko trochę osłabiony! — bronił się Bartnicki. — Jak można było mówić, żem chory?!...
— Bo to, widzisz...
Wejście Bartnickiej przerwało dalszą rozmowę. Gdy Solski wychodził, pan Józef prosił jeszcze:
— Tylko nie zapomnij...
W godzinę potem cisza zaległa mieszkanie, przerywana miarowym ruchem wahadła — i wszyscy spali dokoła, z wyjątkiem Bartnickiej, którą szyła. Kwadranse mijały za kwadransami, godzina biła po godzinie, sen zaczynał kleić jej powieki; mimowoli robota wypadała jej z ręki, zmęczenie wzięło górę. I nagle krzyk jakiś ją zbudził. Nieprzytomna porwała się z miejsca: na łóżku siedział mąż z szeroko rozwartemi oczyma.
— Panie! — wołał — nie dawajcie mi dymisyi!... Ja jutro zdrów będę... zdrów, zdrów będę!
— Józiu, Józieczku! — błagała żona — obudź się, to ja tu jestem...
Łzy strumieniem płynęły jej po twarzy, spadając na rękę chorego. Bartnicki wstrząsnął się cały.
— Ach, to ty, Franiu — mówił nawpół nieprzytomny — taki straszny sen miałem... Boże, jakżem zmęczony!...
I upadł bezwładnie na poduszki...
Dzień biały Bartnicką zastał u jego wezgłowia.
— Jak czujesz się, Józiu? — pytała, gdy mąż obudził się dopiero około dziesiątej. — Tak niespokojna byłam o ciebie.
— Lepiej, znacznie lepiej; kto wie, może nawet wstanę.
— Dałbyś też pokój!
— Kiedy powiadam ci, że jestem tak silny, jak przed chorobą; muszę nawet znacznie lepiej wyglądać. Zresztą, moja droga, trudno całe życie wylegiwać się w łóżku, gdy się jest tylko kancelistą.
— Zapewne, ale gdybyś mnie chciał usłuchać...
— Kiedy wy zawsze rządzić chcecie swoim rozumem! Człowiek to robi, co musi, a wam się zdaje... — nie dokończył zdania, gdy Janek wpadł do pokoju.
— Proszę tatki, woźny z listem przyszedł.
Bartnicki w jednej chwili przysiadł na łóżku.
— Gdzie? gdzie? — zawołał i schwycił list z rąk żony.
Jednym rzutem oka objął treść całą. Brzmiała ona widocznie krótko i stanowczo, stanowczej, prędkiej żądając odpowiedzi. To też Bartnicki długo się nie namyślał.
— Dobrze, dobrze!... proszę powiedzieć, że tam zaraz przyjdę! — rzucił woźnemu i zaczął zbierać się do wstawania.
— Józiu, nie wstawaj — prosiła żona.
Pan Józef zaczął się niecierpliwić.
— Wypiłbyś wprzód śniadanie...
— Potem, potem!... Gdzie są moje rzeczy?
Z gorączkowym pośpiechem zaczął się ubierać. Wszystko z rąk mu wypadało, a wszystko, co włożył na siebie, było jakby cudze. Frak mundurowy wisiał na nim, jak na kościotrupie, wychudłe ręce sterczały z wązkich rękawów, nerwowo kurcząc się w pośpiechu; koszula gięła się i rozpadała. Przez miesiąc nie strzyżenia broda, nierówna, strzępiona, podnosiła bladość oblicza, wśród którego świeciły oczy chorobliwym blaskiem. Dzieci, zbite w gromadkę, przypatrywały się trwożnie to ojcu, to matce, która w milczeniu, z zaciśniętemi ustami, krzątała się około śniadania.
Bartnicki pożegnał się pośpiesznie.
— A kawa?
— Prawda!
Przysiadł na rogu krzesła i wypił kilka łyżeczek; jedna go myśl teraz zajmowała: że, bądź co bądź, w biurze być musi.
Pojechał.
Gdy ujrzał znów ruch koło siebie, dziesiątki krzyżujących się dorożek i powozów, setki przechodniów na trotuarach, to życie, wrzące w całej pełni, jakoś mu lżej się zrobiło; sam wierzyć zaczynał, że mu jest lepiej, i wyrzucał sobie miesiąc, przeleżany w łóżku.
— Nie, to do niczego niepodobne tak się pieścić z sobą, dawno wstać już należało — myślał, rozglądając się po znajomych mu ulicach — taka zniewieściałość w mojem położeniu!...
Przybycie Bartnickiego do biura wywołało ogólny podziw — nikt, nawet Solski nie przypuszczał, że Bartnicki przyjdzie, choć mu doniósł, że bytność jego jest nieodzowna. Witano go bez końca, bliżsi i dalsi, nawet pan sekretarz coś mu »miłego« powiedział. Bartnickiemu raźniej było na duszy.
— A czy jest prezes? — pytał, przypominając sobie, po co przybył.
— Dzisiaj zasiada: można się z nim zobaczyć przed sesyą.
Nie czekając, Bartnicki poszedł ku drzwiom gabinetu i szybko je otworzył; śpieszno mu było zameldować, że umiał — stosownie do polecenia — wyzdrowieć na termin. Prezes powoli głowę odwrócił i cofnął się zlekka: nie spodziewał się widać kancelisty.
— A, to wy — mówił po chwili obojętnie — pytałem się dzisiaj o was. No, dobrze, żeście przyszli... spraw »przepaść!« Czekałem na was z jedną robotą; nikt tak ładnie, jak wy, nie pisze. Trzeba jednak śpieszyć... — i podał mu plikę papierów.
Kancelista z należytym szacunkiem wysłuchał przemowy. W milczeniu przyjął papiery, a w parę minut siedział na dawnem swem miejscu i pisał.
Czuł, że go siły opuszczają, ale i teraz chciał się przemódz — wszak dotąd tak mu się dobrze udawało. Chwilami robiło mu się ciemno przed oczyma, to znowu zdawało mu się, że stół wirować zaczyna, najpierw zwolna, później chyżej, coraz chyżej — i Bartnicki nerwowo chwytał za kałamarz, jakby się lękając, aby czarna struga nie zalała rozpoczętej pracy. Szum jakiś tętnił mu w uszach, Bartnicki odchodził prawie od przytomności, pisał jednak dalej.
— Poszlibyście, kolego, do domu — radził ten lub ów z towarzyszy.
— Robota pilna — brzmiała odpowiedź.
To też, gdy po czwartej wracał do domu, stróż musiał pomódz Solskiemu wprowadzić go na schody, taki był słaby.
— Widzisz, Józiu — mówiła żona — po cóż jeździłeś do biura.
— Musiałem, duszko, musiałem... Odpocznę chwilę, a potem marsz do roboty. Wszak są papiery?
— Leżą na biurku.
— To dobrze, bardzo dobrze; robota pilna, sam prezes mi to mówił. Wiesz, Franiu? na mnie czekali z tym raportem[14]. Dowodzą, że ja najładniej piszę z całego biura, choć można pisać ładniej, o! można!
Bartnicki, pomimo ciągłych odgróżek, że wstanie, przeleżał do wieczora. Dzieci obsiadły go wszystko troje — on pieścił je, żartował, obiecywał spacer do Łazienek. Żona przysiadła się do swej gromadki: nie wiedzieć, skąd nadzieja lepszego jutra wstępować w nią poczęła. Z uśmiechem dzieliła ich żarty i pieszczoty.
— Słuchaj, Franiu — zaczął mąż i, uśmiechając się, szepnął jej coś do ucha.
— Dałbyś spokój!...
— A widzisz, nie chciałaś mi wierzyć!... Darować sobie nie mogę, że przeleżałem bezczynnie prawie cały miesiąc. Czuję, że będę zdrów!...
Po herbacie dzieci poszły spać. Pani Józefowa chciała jeszcze coś robić, ale i ją bezsenność poprzedniej nocy przemogła. Bartnicki tylko nie dał światła gasić, gdyż miał niby wstać na chwilę do roboty. Cisza zalegała dokoła, przerywana miarowym ruchem wahadła: tik-tak, tik-tak... Ale co to? Zegar iść przestał? Nie, on idzie dalej; to Bartnickiemu szumi w uszach straszliwie, że go nie słyszy. Jakaś niespokojność go ogarnia: siada, kładzie się znowu, chce wołać na żonę — głos mu w krtani zamiera; znów siada i znów bezwładnie opada na poduszki... Wspomnienia przeszłości tłoczą mu się do głowy, a wszystkie takie dziwne, bezładne. Nie wie: sen to, czy jawa? Nagle zdaje mu się, że jest w kościele. Ludzi pełno; nie dziwota, wszak przed wielkim ołtarzem ślub dają. Skrada się zwolna, przesuwa pomiędzy tłumem, chce koniecznie zobaczyć tego młodzieńca, który donośnym głosem przysięga miłość dozgonną. Cha! cha! cha! przecież to on i Frania!...
Znikły gotyckie[15] sklepienia, zagasły światła, i tłum się rozwiał w przestrzeni. W szczupłem mieszkaniu widzi się teraz wraz z żoną. Między łóżkami stoi kołyska, a w niej pyzaty chłopak śmieje się i bije nóżkami. Dzieciak wyciąga drobne rączyny. Bartnicki chce go do piersi przytulić, schyla się, już go do rąk swych bierze, gdy wtem kołyska ucieka, i sam schorzały stoi z pliką papierów, a przed nim jakiś wspaniały mężczyzna, starannie wygolony: »Spraw przepaść, śpieszyć potrzeba...«
Oprzytomniał.
— Ach, prawda! mam robotę... I tak spać nie mogę.
Z trudem powstając, poprowadził okiem po ubogiem mieszkanku. Spojrzał na żonę: nie była to Frania w białej sukience, ale bo też i on się odmienił.
Usiadł przy stole i zaczął pisać. Ręka posuwała się zwolna, kreśląc długie szeregi liter, tych równych liter, które wprawiały w zachwyt pana sekretarza. Bartnicki co chwila kładł pióro i odpoczywał. »Spraw przepaść« brzmiało mu w uszach nieustannie, znów więc pisać zaczynał i znów przestawał. Niemoc go jakaś ogarniała coraz bardziej. Już tylko arkusz do końca — odpocznie chwilę. Chce wstać — nie może. Coraz ciemniej robi mu się przed oczyma, daremnie sili się przemódz. Pióro zgrzytnęło na papierze — Bartnicki westchnął i głowę na stół opuścił...
Minęła godzina — on siedzi wciąż, głową o stół oparty.
Dnieć zaczynało. Nastało zaranie, z poza dachów i kominów wypłynęło słońce, błyszczące, wspaniałe. Pod oknem zebrały się wróble, świergocąc wrzaskliwie; ale ani blask słońca, ani świergot wróbli nie wyrwał go z zadumy. Może myśli o szczęśliwych chwilach przeszłości? Może na przyszłość plany układa, że nie słyszy, że zasnął przy pracy...
Około siódmej obudziła się Bartnicka: mąż, plecami do niej obrócony, wciąż siedział, jak wprzódy, głową o stół oparty. Nie mogła pojąć przyczyny.
— Józiu, ty nie śpisz jeszcze?
Pan Józef zasnął widocznie, bo i pytania żony nie słyszy.
— Józiu!... Józiu!!... Czemu nie odpowiadasz?... Józiu!...
Jakieś złowrogie przeczucia zaczęły się rodzić w jej głowie. Zarzuciła naprędce chustkę i trwożna podeszła do stołu: mąż trzymał pióro w zaciśniętej dłoni. Dotyka jego ramienia — milczy, wstrząsa — daremnie.
— Józiu!!... Józiu!!!... Obudź się!... — woła, szarpiąc nim w rozpaczy. — Józiu!!... — i podnosi jego głowę.
Krzyk straszliwy rozległ się w mieszkaniu — głowa Bartnickiego z głuchym łoskotem na stół opadła.
I koniec opowieści...
Ale! ale! W dwa dni potem wlókł się jednokonny karawan. Nawpół senny woźnica kiwał się na koźle, a za nim trzęsła się nędzna bejcowana[16] trumna. Za karawanem szła kobieta z trojgiem drobnych dzieci i garstka życzliwych.
Przechodnie z powagą kłaniali się nieboszczykowi, powozy ustępowały mu z drogi, czyniono mu jednem słowem honory, jakich z pewnością za życia nie odbierał. Kobieta w żałobie szła i nie widziała nic prócz trumny i dzieci.
Przed wielkim gmachem, koło którego przeciągał kondukt[17] pogrzebowy, stało dwóch mężczyzn z tekami pod pachą. Uchylili kapeluszy.
— Znów pogrzeb! — zauważył niechętnie jeden.
— Aha!... — odparł towarzysz. — A propos,[18] wiecie... Bartnicki umarł, a szkoda: pisał »prosto« litografia.
— Szkoda...
Miał więc i mowę pogrzebową...









  1. T. j. stracił stała posadę (rządową).
  2. Młodszy sędzia.
  3. Nie zajętej.
  4. Urzędnik w kancelaryi.
  5. T. j. proste.
  6. Referat — urzędowe roztrząsanie piśmienne jakiej sprawy.
  7. Przepisywał.
  8. T. j. przemówienie adwokata, obrona.
  9. T. j. stałym.
  10. T. j. wolnej posadzie.
  11. Jednostajne.
  12. Prawność, słuszność.
  13. Poparcie, stosunki.
  14. Urzędowe doniesienie piśmienne.
  15. T. j. w stylu gotyckim, polegającym na wysmukłych i wysokich wieżach i ostrych łukach sklepień i ozdób.
  16. Bejca — grunt pod farbę, ordynarna farba.
  17. Orszak.
  18. Ale, ale... (franc.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Bierzyński.