raz widoczniejsza. W ciągu lat kilku zestarzał się o kilkanaście od ciągłych niespań i troski. Nikł w oczach prawie.
Raz los się doń uśmiechnął: dawny kolega i przyjaciel od szkolnej ławy, zostawszy sędzią gminnym, chciał zrobić go pisarzem. Bartnicki zdecydował się opuścić miasto, choć do niego był przywykł: na wsi nie potrzebowałby przynajmniej codzień wchodzić i schodzić z trzeciego piętra po schodach stromych i takich męczących; miałby i powietrze świeższe, i pensyę większą, ale... Musiało się znaleźć jakieś »ale!« Bartnicki tak pięknie pisał, takim był zdolnym kancelistą, że szkoda go było stracić; poczęto go więc namawiać w biurze, aby pozostał; podwyższono mu nawet pensyę o całe trzy ruble i łudzono, że przy pierwszym wakansie zostanie etatowym[1] urzędnikiem. Cóż miał robić? pozostał i czekał, pisząc po dawnemu, bo o wakansie[2] ani słychać było.
I znowu minął rok jeden. Bartnicki stał się takim, jakim widzieliśmy go na początku opowiadania. Siły opuszczały go coraz bardziej, coraz trudniej było mu iść do pracy, dostawał zawrotów głowy, bronił się jednak, jak mógł, chorobie, Ale do czasu dzban wodę nosi: jednego dnia, gdy wstawał do roboty, zrobiło mu się słabo, jak nigdy wprzódy.
Z początku sądził, że to przejdzie; po chwili chciał się znów podnieść — nie mógł.