Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przysiadł na rogu krzesła i wypił kilka łyżeczek; jedna go myśl teraz zajmowała: że, bądź co bądź, w biurze być musi.
Pojechał.
Gdy ujrzał znów ruch koło siebie, dziesiątki krzyżujących się dorożek i powozów, setki przechodniów na trotuarach, to życie, wrzące w całej pełni, jakoś mu lżej się zrobiło; sam wierzyć zaczynał, że mu jest lepiej, i wyrzucał sobie miesiąc, przeleżany w łóżku.
— Nie, to do niczego niepodobne tak się pieścić z sobą, dawno wstać już należało — myślał, rozglądając się po znajomych mu ulicach — taka zniewieściałość w mojem położeniu!...
Przybycie Bartnickiego do biura wywołało ogólny podziw — nikt, nawet Solski nie przypuszczał, że Bartnicki przyjdzie, choć mu doniósł, że bytność jego jest nieodzowna. Witano go bez końca, bliżsi i dalsi, nawet pan sekretarz coś mu »miłego« powiedział. Bartnickiemu raźniej było na duszy.
— A czy jest prezes? — pytał, przypominając sobie, po co przybył.
— Dzisiaj zasiada: można się z nim zobaczyć przed sesyą.
Nie czekając, Bartnicki poszedł ku drzwiom gabinetu i szybko je otworzył; śpieszno mu było zameldować, że umiał — stosownie do polecenia — wyzdrowieć na termin. Prezes powoli głowę odwrócił i cofnął się zlekka: nie spodziewał się widać kancelisty.
— A, to wy — mówił po chwili obojętnie — pytałem się dzisiaj o was. No, dobrze, żeście przy-