Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł wszystkich znajomych, na których mógł liczyć; był we wszystkich instytucyach i biurach prywatnych: wszędzie obiecywano mu, robiono nadzieje, kazano czekać, lub wprost odprawiano z niczem. Ileż to razy usłyszał stereotypowo powtarzające się: »Niema miejsca, przed panem już tylu tu było!« Wyczerpany, zmęczony, wracał do domu i rzucał się na krzesło, z trwogą myśląc o jutrze. Co rano wierzył, co wieczór blizki był rozpaczy. A tu zapasik nikł coraz bardziej: jutro, pojutrze zabraknąć go mogło.
Trzeba było coś przedsięwziąć, aby odpędzić od progu straszne widmo niedostatku. Nie było wyboru — i Bartnicki chwycił się narazie przepisywania. Pisał ładnie, równo — roboty więc miał podostatkiem. Odtąd od rana do wieczora siedział przy stole i pisał... Duszę mógł był wypisać nieraz!...
Minął rok od fatalnego dnia zmiany — Bartnicki nie miał dotąd stałego zajęcia, żyli z dnia na dzień, bez jutra. Niedostatek od paru miesięcy na dobre rozgościł się w ich domu, i nie było prawie lub żadnej nadziei, że się to kiedyś odmieni, gdy pewnego poranku Bartnicka usłyszała szybkie kroki na schodach, prowadzących do ich mieszkania. Spojrzała zdziwiona: w drzwiach szeroko otwartych stał mąż uśmiechnięty, jak za dni szczęścia.
— Franiu! — zawołał od proga — miejsce dostałem!...
Nim żona zdołała się opamiętać, już ją trzymał w objęciach i ściskał gwałtownie.