Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu się, że jest w kościele. Ludzi pełno; nie dziwota, wszak przed wielkim ołtarzem ślub dają. Skrada się zwolna, przesuwa pomiędzy tłumem, chce koniecznie zobaczyć tego młodzieńca, który donośnym głosem przysięga miłość dozgonną. Cha! cha! cha! przecież to on i Frania!...
Znikły gotyckie[1] sklepienia, zagasły światła, i tłum się rozwiał w przestrzeni. W szczupłem mieszkaniu widzi się teraz wraz z żoną. Między łóżkami stoi kołyska, a w niej pyzaty chłopak śmieje się i bije nóżkami. Dzieciak wyciąga drobne rączyny. Bartnicki chce go do piersi przytulić, schyla się, już go do rąk swych bierze, gdy wtem kołyska ucieka, i sam schorzały stoi z pliką papierów, a przed nim jakiś wspaniały mężczyzna, starannie wygolony: »Spraw przepaść, śpieszyć potrzeba...«
Oprzytomniał.
— Ach, prawda! mam robotę... I tak spać nie mogę.
Z trudem powstając, poprowadził okiem po ubogiem mieszkanku. Spojrzał na żonę: nie była to Frania w białej sukience, ale bo też i on się odmienił.

Usiadł przy stole i zaczął pisać. Ręka posuwała się zwolna, kreśląc długie szeregi liter, tych równych liter, które wprawiały w zachwyt pana sekretarza. Bartnicki co chwila kładł pióro i odpoczywał. »Spraw przepaść« brzmiało mu w uszach

  1. T. j. w stylu gotyckim, polegającym na wysmukłych i wysokich wieżach i ostrych łukach sklepień i ozdób.