Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wał całą legalność[1] postępku, wiedział, że tak być musiało, — a jednak w głębi duszy wydało mu się to krzywdą straszliwą, wyrządzoną jego rodzinie. O niego nie szło mu wcale! Gdyby mógł jeszcze pracować, gdyby miał jakie siły, stanąłby znowu do walki z losem, ale dziś, przykuty do łóżka chorobą, czuł się zupełnie bezbronnym... W kancelaryi było ich kilku, mogli przecie robotę rozdzielić, mogli poczekać ten miesiąc jeden. Po co nawet miesiąc? przecież za tydzień on już zdrów będzie i stanie z powrotem do pracy...
Bilet drżał mu w ręku, łzy tłoczyły się do oczu.
— Co się z wami stanie?!... co się z wami stanie!... — powtarzał bez końca, obcierając łzy, które płynęły mu po twarzy.
— Uspokój się, Józiu — prosiła żona — ja cię w pracy zastąpię. Wiesz, że szyję ładnie. Ty zresztą wyzdrowiejesz, dostaniesz inne miejsce, lepsze może, i znów będzie dobrze.
Słowa żony uspokoiły go trochę.
— Dziecko ty moje, ty i tak ciężko pracujesz: nie mamy służącej...
— Cóż to znaczy? Najemnica mi przecie pomaga, a zresztą... nie martw się tylko: to ci zaszkodzić może, a ty powinieneś wyzdrowieć jak najprędzej.
— Tak, powinienem...

— No, no, tylko nie patrz tak smutno! — i tuliła się do męża, okrywając jego ręce pocałunkami.

  1. Prawność, słuszność.