Kajtuś czarodziej/Rozdział szesnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZESNASTY.
Powrót do domu. — Kajtuś poznał wroga. — Katastrofa kolejowa. — Spowiedź i śmierć detektywa.

Myśl!
Silna, młoda, jasna i gorąca.
Myśl!
Własna, hojna, dzika i zuchwała.
Myśl czarodziejska!... Myśl słaba, senna i lękliwa.
Myśl leniwa, bezsilna, bezbronna...
Kajtuś widzi i słyszy, oczy ma otwarte. Ale myśl jego śpi. Nic go nie obchodzi.
Ani się cieszy, ani smuci. Wszystko mu jedno.

Pokój zabaw Kajtusia — to ogromna sala z dachem szklanym. W sali tej różne pokoje.
W jednym pokoju forteca i żołnierze. Armatki, małe samochody, małe wagony, poruszane elektrycznością. Piechota, czołgi, konnica. — Ten pokój dwa dni mu się podobał.
Drugi pokój — to chatka krasnoludków. — Nie chce się bawić lalkami.
Trzeci pokój — wyspa Robinzona. Są papugi prawdziwe, gadające i małpki ucieszne. Są drzewa, które jak choinki, można z miejsca na miejsce przestawiać. Jest wszystko do budowy namiotu. Skóry różnych zwierząt.
Dwa dni spędził tu Kajtuś na przyjemnej zabawie.
W czwartym pokoju zabaw jest sadzawka z prawdziwą wodą. Małe łódki, okręty, motorówki, łodzie żaglowe, rybackie. W wodzie ryby żywe, które można łowić na wędkę i w sieci.
Więc co? Puścił fontannę, złapał rybę i wrzucił do wody z powrotem. Rzucił łabędziowi piernik. — Nie było tu nic do roboty.
W warsztacie pracował cały tydzień, ale więcej zepsuł, niż zrobił. Wszystko gotowe, już dopasowane; nie skaleczył się ani razu.
W pokoju bibljotecznym za dużo tych książek, — że nie wiadomo, co wziąć, co czytać: wszystko wydaje się za mało ciekawe.
Nieciekawi i chłopcy i dziewczynki, — goście, których zapraszał miljoner do wspólnej z Kajtusiem zabawy. — Chłopcy udają niby zuchów, a wolą się bawić lalkami, niż w wojnę; o bandytach słuchać nawet nie chcą, — tacy nastraszeni.
— Co ci jeszcze kupić, kogo jeszcze zaprosić? — pyta się miljoner.
— Nikogo nie chcę. Tu wszystko jest, — nie kupuj, nie przynoś, — nie chcę, — dosyć.
Czuje się Kajtuś, jak ptak pochwycony w sidła, jak jaskółka przed odlotem w dalekie kraje.
Bo postanowił wrócić do Warszawy.
Już tam pewnie zapomnieli, już go nie szukają. Zatopili wysepkę na Wiśle, pewni, że rozstrzelali Kajtusia.
— Dlaczego nie grasz na skrzypcach?
— Po co?
— Dlaczego nie czytasz?
— Od czytania oczy się psują.
— Dlaczego się nie bawisz?
— Owszem. Później. Jutro.
Wróci Kajtuś do Warszawy, przepędzi sobowtóra, który jego miejsce zajął i pęta się tam bez potrzeby.
Jeśli nawet siłę czarodziejską utracił, wróci zwyczajnie. — Zresztą udają mu się dawne, drobne czary, — coś się tylko zepsuło.
— Trzeba albo odpocząć, albo zacząć od samego początku. — Chcę mieć pod poduszką torebkę z czekoladkami.
Raz jest, raz nie.
— Chcę mieć w kieszeni złotówkę.
Jest. — Ucieszył się. — Ucałował mały, srebrny krążek.
Na ulicy.
— Chcę, by panu teczka wypadła z pod pachy... Żeby ta pani kichnęła... Żeby pies szczeknął na dziewczynkę.
Udaje się, albo nie, — tak właśnie, jak było z początku.
— Trzeba jeszcze zaczekać...

Doczekał się.
Miljoner wyjechał, bo w dalekiej kopalni robotnicy zagrozili strajkiem.
Kajtusiowi udało się wyjść samemu z parku. — Szybko zmieszał się z tłumem ludzi. — Wsiadł w tramwaj. — A gdy przekonał się, że nikt go nie pilnuje, zmienił twarz i ubranie i podążył do portu.
Na wielkiej białej tablicy wypisane są dnie i godziny, kiedy wyruszają okręty. — Kajtuś czyta. Zaczepił go młody pan:
— Te chłopak. Czego tu szukasz?
— Szukam roboty.
— Daj dolara, to cię zaprowadzę, gdzie trzeba.
Kajtuś wręczył mu pięć dolarów; nie otrzymał reszty.
— No, chodźcie, urwisy.
Teraz dopiero zauważył Kajtuś, że było chłopców z dziesięciu; zaprowadził ich pan do biura; brudnego baraku drewnianego;
— Zaczekajcie tu, obdartusy.
Wołają ich po kolei do pokoju, — na egzamin.
— Jak się nazywasz? ile masz lat, gdzie mieszkasz, czy chodziłeś do szkoły?
— What is your name? — Wie alt bist du? — Ou demeures tu? — andato a scuola? — pyta się pan z fajką w zębach.
Kajtuś odpowiada po angielsku, po niemiecku, po włosku. — Kłamie w czterech językach. — To nic: zapisują do książki biurowej.
— Pokaż ręce. Pokaż zęby. — Hm, hm! — Przeczytaj to — to.
Na brudnej, zatłuszczonej kartce dwa zdania:
„Nie kraść. Słuchać się“.
— Zrozumiałeś?
— Tak.
Młody szepnął coś do ucha panu z fajką. Ten wziął w lewą rękę kij i uderzając Kajtusia wskazującym palcem po nosie, groźnie w czterech językach powtórzył:
— Be obedient! — Gehorsam sein! — Sois obeissant! — Sii ubbidiente! — Zrozumiałeś?
— Tak.
— Podpisz imię i nazwisko. Tylko nie pomyl się. Musisz napisać to samo, co w twojej fałszowanej metryce.
— Papiery moje nie są wcale fałszowane.
— Milczeć! — Dobry jesteś kwiatek.
Tak dostał się Kajtuś na okręt.
Na ten sam, którym przyjechał do Ameryki, ale teraz nie jako gwiazda filmowa, nie w towarzystwie sekretarza, lekarza, nauczyciela, nie jako pasażer pierwszej klasy; nie pieszczoch i kapryśny panicz, ulubieniec pięknych pań i eleganckich panów wraca do domu.

Niechętnie przyjęli go chłopcy — koledzy.
— Masz jakie rzeczy?
— Nie mam. Nie zdążyłem zabrać.
— Ile łapówki dałeś?
— Żadnej łapówki nie dałem, — mówi Kajtuś.
— Głupiemu gadaj, ale nie nam. — Bez ciebie by się tu obyło. — Cztery języki zna, a buty dziurawe. Rączki, jak u panienki, a we łbie pewnie wszy.
Kajuta ciasna, ciemna. Kajtuś usiadł na skrzynce, bo krzesła nie było.
— Kto ci się pozwolił rozsiadać na moim kuferku? — Stój i czekaj, dopóki miejsca nie znajdziemy. — Gdzie on będzie spał. W naszej kajucie i tak duszno; wy go weźcie do siebie.
— A nas też jest pięciu.
— Takiś mądry?
— No. — Przyjęli go na miejsce Michała, to i spać będzie tam, gdzie spał Michał. Ty właśnie jesteś za cwany.
— Stul pysk. — Dwa miesiące służy, a jaki ma rezon. — Popływaj rok, jak ja, będziesz miał prawo gadać. — Ja tu rządzę.
— Świat się dziwi. — Rok pływa. Jaki wielki weteran. — Mój ojciec dwadzieścia lat jest marynarzem, — jeszcze za nieboszczyka kapitana, na „Posejdonie“. — Ma dwa medale za ratowanie tonących.
Już mieli się wziąć za czuby, gdy do pokoju wszedł „rudy“, starszy lokaj z kredensu. Jemu powierzona była opieka nad chłopcami.
I on źle przyjął Kajtusia. Trochę pijany przed podróżą, zły że ktoś bez niego wkręcił na okręt chłopaka.
— Gdzie ten nowy? — Równiej stój, pokrako. — Laluś! — Zaraz pewnie dostanie morskiej choroby.
— No właśnie. Nieporządku narobi w kajucie. Niech w sionce śpi.
— Milczeć! — Tam będzie spał, gdzie ja każę. — Pokaż zęby, czy myte? — Pokaż ręce. — No, no. — Stań przy drzwiach. — Nogi razem. — Ukłoń się.
Kajtuś się ukłonił.
— Jeszcze raz. — Kto cię tak nauczył? — Równemu się kłaniasz? — Łeb w dół, gęby nie podnosić. — Niżej, jeszcze niżej.
Chwycił Kajtusia za ramię i gniecie i trzęsie i pcha.
— Podaj szklankę wody. — Żywo ruszaj się. Nie tak. Nie z tej strony. — Uśmiechnij się, karawaniarzu. — Źle. — Jeszcze raz. — Masz zapałki. Weź pudełko do kieszeni.
Rudy usiadł, włożył do ust papierosa, — zawołał:
— Chłopiec, ognia!
Kajtuś stoi.
— Ognia, rozumiesz, durniu? — Podaj zapaloną zapałkę.
A Kajtusiowi ręce drżą. Chłopcy się śmieją. — Zapałki sypią się na ziemię.
Kajtuś zbiera zapałki, a z oczu płyną łzy.
— No dosyć, kaleko. — Na oczy mi się nie pokazuj, dopóki cię nie wytresują.
Zaczęli Kajtusia tresować. Dali zielony fraczek ze złotemi guzikami. — Zaczęła się służba.
Probują, czy Kajtuś posłuszny, czy pracowity, czy nie ma długiego języka, czy nie będzie donosił.
— Te, karawaniarz, zastąp w kuchni, bo mnie głowa boli.
— Te, idź do czytelni gazet, a ja będę w klubie.
— Dobrze, — zgadza się Kajtuś.
W kajucie klubowej pasażerowie w karty grają; tam o napiwek łatwiej i weselej i można znaleźć pieniądz na podłodze — i nawet bardzo ostrożnie przy podawaniu, trącić palcem ze stołu na podłogę papierek.
Nie wolno powiedzieć, że go prosili o zmianę.
— Dlaczego ty jesteś w czytelni?
— Omyliłem się. Nie dosłyszałem rozkazu.
— Dyżur karny, całą noc przy ustępie.

Dobry kolega! — Dziwny jakiś: smutny, na wszystko się zgadza. Ani zażartuje, ani się pośmieje. Nie wiedzą chłopcy, jaki Kajtuś dawniej był wesoły: aż nawet zanadto!
Jak oni zwąchają odrazu, gdy Kajtuś dostanie napiwek. Zaraz:
— Zagrasz w karty?
— Dobrze.
Wie, że mają karty znaczone. Prędko przegrywa dolara i idzie spać do sionki. Wie, że trzy razy uderzą go drzwiami, gdy nocni wracać będą do kajuty pikolów.
Wszystko jedno: niedługo.
Byle okręt zawinął do portu.

Wyszedł Kajtuś po służbie na pokład, patrzy na morze i myśli:
— Biedny Michał. Leży teraz w szpitalu, może już nie żyje. — Już wtedy był chory.
Kajtuś zastępuje właśnie miejsce Michała. Pamięta bladego chłopca, który tak się smutnie uśmiechał. — Bo Kajtuś zna ich wszystkich, tych swoich kolegów, z którymi doktór wtedy nie pozwalał się bawić. — Dał im wszystkim po dziesięć dolarów, gdy stali pochyleni w niskim ukłonie, — gdy Kajtuś „król wód“ i zwycięzca murzyna, — gdy gwiazdą filmową wysiadał z okrętu.
Raz Michał miał dyżur w pływalni. Podawał właśnie ręcznik Kajtusiowi, — gdy się zakasłał. — Taki się zrobił czerwony; widać było, że całą siłą pragnie zatrzymać kaszel. — Zaraz nauczyciel gimnastyki wyrwał Michałowi ręcznik, i potem już tylko raz widział go Kajtuś, gdy rękę wyciągnął po napiwek i cicho szepnął:
— Dziękuję.
Patrzy Kajtuś na morze i myśli:
— Czy ci chłopcy są źli, czy dobrzy, czy naprawdę źli, czy tylko zepsuci?
Dziś słyszał taką ich kłótnię:
— Poczekaj, złodzieju. Jak mi nie oddasz tych dwudziestu centów, powiem rudemu, skąd masz ten ołówek. — Myślisz, że nie widziałem? — Nie bój się: ja po ciemku także dobrze widzę. — W sali kinowej ten szczeniak filmowy zapisał coś i położył na stole. A ty podałeś lemoniadę i zgoliłeś.
— Dobrze, powiedz; a ja powiem o twojej butelce wina z kredensu. — Ja ołówek darowałem rudemu, a wino ty sam wychlałeś.
Dopiero zrozumiał Kajtuś, dlaczego nie mógł wtedy znaleźć ołówka w srebrnej oprawie. I dziwi się, że można kraść i uśmiechać się mile, kłaniać się do pasa i nazywać: szczeniak.
— I tam i tu, i wtedy i teraz. — Dlaczego wreszcie są biedni i bogaci, dlaczego się tak nie lubią?
— Przecież słońce dla wszystkich jednakowo świeci.
Patrzy Kajtuś na morze i na niebo i zachodzące słońce. Słucha jak śpiewa po włosku pasażer pierwszej klasy, ten dyplomata włoski, dla którego mu kazał rudy być szczególnie grzecznym.
— Umiesz parlare italiano, więc gadaj. I sam zarobisz i okrętowi reklamę przyczynisz.
Ale włoch tylko zdaleka uważnie się Kajtusiowi przygląda, ani razu go nie zaczepił.
Za to drugi pasażer często zagadywał i uśmiechał się do Kajtusia. Chłopcy nazywali go dziadem, bo był niedbale ubrany, albo „ślepy“, bo nosił ciemne okulary.
I teraz też w okularach.
— Aa, pikolo, nie śpisz?
— Nie śpię, jaśnie panie.
— I patrzysz na morze?
— Patrzę, jaśnie panie.
— I tak sobie myślisz?
— Myślę, jaśnie panie.
— I pewnie ci smutno, tęsknisz? — Napij się odrobinę, kochanie.
Kajtuś wyciąga rękę, ale czuje ten sam zapach wina: wtedy na cmentarzu i wtedy w cyrku w Paryżu.
— No pij, będziesz dobrze spał.
Kajtuś nagłym ruchem wytrąca kieliszek z ręki — i
— Zgiń, maro przeklęta.
Dziad chwycił za poręcz, jęknął przeciągle, jakby zawył, i znikł nagle, jak nagle był się zjawił.
Kajtuś rozejrzał się niespokojnie, ale na pokładzie nie było nikogo. Zdala włoch, odwrócony tyłem — śpiewał dalej: nie widział.
Wrócił Kajtuś do kajuty.

— Dziś z nami możesz spać. Przekonaliśmy się, że jesteś dobry kolega. A w sionce niewygodnie; budzą cię.
— Dziękuję.
Tu nikt nie budzi Kajtusia, ale i tak nie śpi.
— Więc zna już swego wroga. Znów chciał go spoić i może utopić, albo nowe wywołać brewerje. — Nie, nie będę warjował. Nie na to zostałem czarodziejem. To pierwszy lepszy błazen szkolny potrafi i nawet bez wina ze srebrnego kubka. Pewnie będzie się mścił. Nie szkodzi. — Przekonałem się teraz, że jestem silniejszy od niego. — Co będzie jutro, gdy zobaczą, że niema dziada? — Czy przyznać się, że go widział ostatni i że z nim rozmawiał?
Ale stary w ciemnych szkłach przyszedł na śniadanie. Jakby nigdy nic, jakby nie on wcale.
— Dlaczego chcesz mnie zgubić? — groźnie zagadnął go Kajtuś.
— Zdawało ci się, kochanie. Nic nie wiem, nie pamiętam.
Uśmiecha się, ale nie oszuka Kajtusia.
— Pilnuj się. Nie wchodź mi w drogę, bo pożałujesz, — szepce Kajtuś.

Ostatniego na okręcie wieczora radjo obwieściło, że najnowszy przebój, arcydzieło tajemniczej gwiazdy, „Dziecko garnizonu“ — jest już w Europie i wyświetlony będzie we wszystkich kinach miast.
„Jeśli został porwany, odnajdziemy go, — głosił komunikat, — by wziął udział w nowym obrazie. — Jeśli pochłonęło go morze, „Dziecko garnizonu“ będzie jedynym, ale tem cenniejszym pomnikiem jego gry“.
— Te, karawaniarz. Zafundujemy ci kino, żebyś źle o nas nie myślał. Wiemy, że ty nie masz forsy, bo wszystko w karty przegrałeś.
Uśmiechnął się Kajtuś. Pożegnał się i poszedł.
Zmienił twarz i ubranie.
Pociąg odchodzi za cztery godziny. Więc co robić? — Poszedł do kina.
Myślał, że może przyjemnie mu będzie widzieć na obrazie siebie. — Ani trochę. — Naiwny był w swych marzeniach o sławie. — Kwiaty więdną, oklaski cichną, światła gasną. — Wraca człowiek do domu zmęczony, smutny i jeszcze bardziej samotny. — Jedno w sławie jest piękne: że bawi ludzi i wzrusza, że pociąga, porywa, że przynosi ludziom pożytek. Ale to jest dobro, które może być ciche i bliskie, dla swoich i tych, z którymi się sam człowiek, a nie obraz jego czy nazwisko spotyka.
W scenach zbiorowych poznaje Kajtuś zbiedzonych, poniewieranych aktorów okrutnego miasta. — I nie obrazy ekranu ogląda Kajtuś, ale swoje wspomnienia.
Dosyć.
Spojrzał na zegar, — nie czekał do końca. — Chodzi po bogatych ulicach, a potem po biednych.
— Wszędzie tak samo. — Już lepiej na dworcu.
Kupił gazetę i szuka wiadomości z Warszawy; już jutro ją zobaczy.
Serce mocniej zabiło, gdy pociąg ruszył.
— Może po drodze wstąpić do Zacisza? —
Pewnie, że przyjmą go radośnie.
Do domu — do swoich — do siebie!

Jeden tylko w przedziale siedzi pan z długą czarną brodą. Miejsca dosyć; można się wyciągnąć na ławce po wielu nocach, spędzonych w niewygodnej sionce okrętu.
— Spać, spać.
Wyjął z walizki gumową poduszkę, nadmuchał, nakręcił, żeby powietrze nie wyszło, — położył pod głowę.
Wagon kołysze się, koła uderzają o połączenia szyn. — Przyjemna melodja, kołysanka podróży.
Nagle rozległ się ogłuszający trzask. Wagon skoczył w górę, zatrzymał, pochylił się w bok, raz jeszcze posunął się gwałtownie. Przewrócił się.
Światła zgasły. Rozległy się krzyki i jęki w ciemności.
Kajtuś rzucony ze swojej ławki.
— Żyję. Jestem zdrów i cały.
Jak się wydostać? — Część wagonu, gdzie były drzwi, połamana. Kajtuś wspina się ku oknu, które teraz jest jakby w suficie.
Jęki i wołania o pomoc coraz głośniejsze. — Aż stało się to najgorsze: pożar.
Byłby spłonął żywcem, ale wagon oderwał się i spadł z nasypu, w ścianie utworzył się wyłom.
Już ma Kajtuś opuścić nieszczęsny pociąg, gdy nagle usłyszał błaganie:
— Antoś, ratuj.
Kto go tu zna, kto wołał po imieniu?
— Ratuj. Powiem ci wszystko.
Jego towarzysz jęczy, zgnieciony przez dwie deski wagonu. Światło pożaru pada na twarz śmiertelnie bladą. — Kajtuś przygląda się zdumiony: broda się odkleiła, — ranny — to włoch z okrętu.
— Pomóż; przecież ci łatwo, bo jesteś czarodziejem.
Ach, prawda.
Po chwili nieznajomy leżał zdala od płonącego pociągu na trawie.
— Dziękuję ci. — Słuchaj. — Jestem detektyw Filips. — Należy ci się nagroda. — Wiem wszystko. — Wysłałem do Warszawy depeszę, żeby cię aresztować na stacji. — Chciałem się porozumieć z tobą, ale on przeszkodził. Ten „ślepy“ z okrętu; widziałem wszystko w lustrze; zawsze mam je przy sobie. — Strzeż się go: jedzie tym samym pociągiem. — Śledziłem cię krok w krok. — Wyspę sam zatopiłeś, a nie kule armatnie. — Kasjer mówił, że chłopiec chciał kupić bilet do Paryża. — Gdzieś w drodze musiałeś się zatrzymać. — Walki z bokserem nie widziałem, a potem — popis pływacki, — w Hollywood. — W czapce niewidce rozdawałeś bezrobotnym złote monety... oni je gubili. — Jedną ręką wyciągnąłeś z błota samochód. — Znikłeś mi. — Koncert Greya... Pilnowali cię detektywi i ja... Tamtym uciekłeś... Ja z tobą na okręcie... Twój pomocnik... On wszystko złe... On... Jedzie... Wróg... Wykoleił... Boli. Nie ja... Nie gniewaj się... — Piękna śmierć... Nawet czarodzieja... Tak... Raport... Ty... Raport... Filips nie żyje.
Kajtuś odkleił do reszty zwisającą brodę przyklejoną i zamknął Filipsowi oczy. Ręce skrzyżował mu na piersiach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.