Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Serce mocniej zabiło, gdy pociąg ruszył.
— Może po drodze wstąpić do Zacisza? —
Pewnie, że przyjmą go radośnie.
Do domu — do swoich — do siebie!

Jeden tylko w przedziale siedzi pan z długą czarną brodą. Miejsca dosyć; można się wyciągnąć na ławce po wielu nocach, spędzonych w niewygodnej sionce okrętu.
— Spać, spać.
Wyjął z walizki gumową poduszkę, nadmuchał, nakręcił, żeby powietrze nie wyszło, — położył pod głowę.
Wagon kołysze się, koła uderzają o połączenia szyn. — Przyjemna melodja, kołysanka podróży.
Nagle rozległ się ogłuszający trzask. Wagon skoczył w górę, zatrzymał, pochylił się w bok, raz jeszcze posunął się gwałtownie. Przewrócił się.
Światła zgasły. Rozległy się krzyki i jęki w ciemności.
Kajtuś rzucony ze swojej ławki.
— Żyję. Jestem zdrów i cały.
Jak się wydostać? — Część wagonu, gdzie były drzwi, połamana. Kajtuś wspina się ku oknu, które teraz jest jakby w suficie.
Jęki i wołania o pomoc coraz głośniejsze. — Aż stało się to najgorsze: pożar.
Byłby spłonął żywcem, ale wagon oderwał się i spadł z nasypu, w ścianie utworzył się wyłom.