Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Te, karawaniarz. Zafundujemy ci kino, żebyś źle o nas nie myślał. Wiemy, że ty nie masz forsy, bo wszystko w karty przegrałeś.
Uśmiechnął się Kajtuś. Pożegnał się i poszedł.
Zmienił twarz i ubranie.
Pociąg odchodzi za cztery godziny. Więc co robić? — Poszedł do kina.
Myślał, że może przyjemnie mu będzie widzieć na obrazie siebie. — Ani trochę. — Naiwny był w swych marzeniach o sławie. — Kwiaty więdną, oklaski cichną, światła gasną. — Wraca człowiek do domu zmęczony, smutny i jeszcze bardziej samotny. — Jedno w sławie jest piękne: że bawi ludzi i wzrusza, że pociąga, porywa, że przynosi ludziom pożytek. Ale to jest dobro, które może być ciche i bliskie, dla swoich i tych, z którymi się sam człowiek, a nie obraz jego czy nazwisko spotyka.
W scenach zbiorowych poznaje Kajtuś zbiedzonych, poniewieranych aktorów okrutnego miasta. — I nie obrazy ekranu ogląda Kajtuś, ale swoje wspomnienia.
Dosyć.
Spojrzał na zegar, — nie czekał do końca. — Chodzi po bogatych ulicach, a potem po biednych.
— Wszędzie tak samo. — Już lepiej na dworcu.
Kupił gazetę i szuka wiadomości z Warszawy; już jutro ją zobaczy.