Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy ci chłopcy są źli, czy dobrzy, czy naprawdę źli, czy tylko zepsuci?
Dziś słyszał taką ich kłótnię:
— Poczekaj, złodzieju. Jak mi nie oddasz tych dwudziestu centów, powiem rudemu, skąd masz ten ołówek. — Myślisz, że nie widziałem? — Nie bój się: ja po ciemku także dobrze widzę. — W sali kinowej ten szczeniak filmowy zapisał coś i położył na stole. A ty podałeś lemoniadę i zgoliłeś.
— Dobrze, powiedz; a ja powiem o twojej butelce wina z kredensu. — Ja ołówek darowałem rudemu, a wino ty sam wychlałeś.
Dopiero zrozumiał Kajtuś, dlaczego nie mógł wtedy znaleźć ołówka w srebrnej oprawie. I dziwi się, że można kraść i uśmiechać się mile, kłaniać się do pasa i nazywać: szczeniak.
— I tam i tu, i wtedy i teraz. — Dlaczego wreszcie są biedni i bogaci, dlaczego się tak nie lubią?
— Przecież słońce dla wszystkich jednakowo świeci.
Patrzy Kajtuś na morze i na niebo i zachodzące słońce. Słucha jak śpiewa po włosku pasażer pierwszej klasy, ten dyplomata włoski, dla którego mu kazał rudy być szczególnie grzecznym.
— Umiesz parlare italiano, więc gadaj. I sam zarobisz i okrętowi reklamę przyczynisz.
Ale włoch tylko zdaleka uważnie się Kajtusiowi przygląda, ani razu go nie zaczepił.