Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy Kaśka doczekała się wreszcie niedzieli, w której wolno jej było wyjść, z wyraźnem zastrzeżeniem szybkiego powrotu, — od rana cieszyła się tem użyciem chwilowej wolności i roiła plany przyjemnego przepędzenia całego popołudnia.
Zdawało się jej, że poza murami zacieśnionej kuchenki dozna zabawy, która jej wystarczy na długi przeciąg trzytygodniowej niewoli. Wprawdzie nie miała z kim udać się na zamierzoną przechadzkę i było jej trochę markotno, że sama jedna iść przez ulicę musi w święto; ale gorączka tęsknoty, trawiąca ją przez długie trzy tygodnie, tęsknoty za ludźmi, choćby o zupełnie obojętnych, byle nie szyderskich twarzach, kazała jej zapomnieć o swem osamotnieniu i dozwalała cieszyć się nadzieją choć chwilowej rozrywki. Późną nocą naprawiła spódnicę, której fioletowa wełniana listwa zupełnie obdartą i przez długie używanie zniszczoną była. Za ostatnie dwa centy kupiła trochę nafty i, usiadłszy na swem ulubionem miejscu, to jest na brzegu kuferka, szyła, wyciągając zamaszyście rękę, uzbrojoną w wielką, trochę zardziewiałą igłę, która z uporem wielkim nie chciała wyjść z tkaniny i zmuszała nieraz Kaśkę do wyrywania zębami uporczywego narzędzia razem z fjoletowemi nitkami, które rdza nabierała na siebie.
Mimo małej dozy próżności i kokieterji, jaką Kaśka żywiła w sobie — uczesanie włosów zajęło dobre pół godziny, a wyszorowanie szyi, uszów i rąk — co najmniej kwadrans. Gdy cała czerwona od tarcia grubą ścierką, używaną zwykle do obcierania talerzy, podniosła głowę z nad szaflika, w którym się myła, uczuła ulgę wielką w tem oblaniu się zimną wodą i wstrząsnęła głową, dla odrzucenia grubego, równo splecionego warkocza, który spadł jej na piersi, gdy głowę szybko schyliła.
Stała tak krótką chwilę z obnażonym torsem, piękna młodością i siłą swych kształtów, z twarzą i rękami po łokcie opalonemi i odcinającemi się od reszty ciała ciemną, miedzianą barwą. Fala purpurowej, zdrowej krwi biła pod tą skórą, wypełnioną jędrnem ciałem, które domagało się użycia i zrozumienia w praktyce zmysłowych stron życia, jakich przed niem świat nie ukrywał. Wychowana wśród ludzi, którzy z całą bezczelnością wtajemniczają swe dzieci w najskrytsze tajniki domowego pożycia, wiedziała wszystko i napatrzyła się nieraz na tysiące obrazów, które inteligentniejsze warstwy społeczeństwa zasłoną wstydu przysłaniają. W umyśle jej była pod tym względem jasność zupełna; z okrutną brutalnością wepchnięto ją od dziecka do tajemniczego zakątka i kazano patrzeć i słuchać bez względu na młodość i delikatność dziewczęcej natury. Ale pomimo wszystko, ciało jej spało długo, rozwijając się powoli, przygotowując materjały do wspaniałej budowy, jaka w formach kobiecych ukształtować się miała. Teraz, gdy proces rozwijania się był prawie na ukończeniu, w olbrzymiem dziecku budziła się kobieta z przeczuciem bliskiego upadku i z całą świadomością swego przeznaczenia. Niedługo nadmiar siły, nurtujący jej ciało, zapragnąłby przejść w inną istotę, która, powołana do życia, odebrałaby z tych przeciążonych nadmiarem krwi członków możność istnienia, ruchu, myśli, czynu. Kaśka bezwiednie pragnęła tej ulgi, bo instynktem odgadywała, że jeszcze jedna praca czeka na nią na świecie, a wykonanie tej pracy miało źródło w niej samej, w przyśpieszonym krwi obiegu, w tym dziwnym niepokoju, przebiegającym jej plecy nieokreślonym bliżej dreszczem. Była zagłupią i zamało umysłowo rozwiniętą, aby pomiędzy wiadomościami, zaczerpniętemi w dzieciństwie, i swym obecnym stanem pociągnąć linję i zaczerpnąć wytłumaczenie; „tamto swoją drogą, a to swoją“ — myślała czasem, gdy nagle doznawała zawrotu głowy, a instynkt ostrzegał ją, skąd nagłe osłabienie pochodzi; „zasiedziała się i dlatego krew bije do głowy. Przejdzie się trochę — i lżej jej będzie z pewnością“. A mimo to niepokój nie ustępował, chwilami nawet dokuczał jej w bardzo przykry sposób. Zdawało się jej, że pod skórą ma jakąś drugą istotę, która szuka wyjścia i miota się gwałtownie.
Gdy wreszcie nadeszło oczekiwane popołudnie i Kaśka, ukończywszy ubranie, znalazła się na ulicy, doznała nagłego olśnienia wobec tego gwaru i ruchu świątecznego, jaki pomieszanym chórem wznosił się wśród gorąca i tumanów kurzu.
Trotuary, pokryte setkami przechodniów, wylewały ze swych brzegów całe fale ludzi, jak olbrzymie rynsztoki, które w czasie ulewy rozlewają na bruk gościńca swe mętne fale. Ludzie dziwacznie postrojeni szli grupami, rozprawiając głośno i machając szeroko rękami. Byli to po największej części rzemieślnicy z żonami i dziećmi, służące ze swymi kochankami, żołnierze, szukający jakiej niezbyt okrutnej piękności, wreszcie rodziny niższych urzędników, wlokące swe chude i źle odżywiane postacie wśród tej masy, śpieszącej za chwilową rozrywką, pragnącej wydać grosz ciężko zapracowany wśród długich i bezbarwnych dni tygodnia. Czarne surduty, rozciągnięte na zgiętych nad warsztatami plecach, kawowe spodnie, zbyt krótkie, ukazujące wątpliwą białość skarpetek, kraciaste krawatki, migocące jaskrawą barwą pod krochmalnymi kołnierzami, buty powykrzywiane na nogach, napuchłych od zbyt wielkiego krwi napływu, — ta cała świąteczna elegancja wystrojonego rzemieślnika błyszczała w słońcu letniem, ukazując z okrutną dokładnością zły krój sukien, popękane szwy butów, a zwłaszcza ręce tych ludzi ogromne, niekształtne, spracowane, występujące jak dwie czerwone plamy na tle jaskrawego ubrania. Kobiety szeleściły krochmalnemi spódnicami, prezentując zielone jak trawa lub szafirowe spódnice, naszywane aksamitkami lub przystrojone zrudziałą blondyną. Na plecach każdej z tych kobiet rozkładał się pompatycznie turecki szal (imitacja lub prawdziwy, stosownie do zamożności właścicielki), spięty na piersiach wielką lawową, lub, w rzadkich wypadkach, szczerozłotą broszką. Najdziwaczniejsze czepki kryją ich głowy, żółte szarfy, czerwone róże, kawałki ślubnych welonów, zbrudzone pąki pomarańczowego kwiecia, — wszystko to nędza żydowskich kramów o tanich wstążkach, szeleszczących jak kawałki papieru, koronkach sinych z nierównym deseniem, — wszystko to w formie bezkształtnej masy spoczywa na gładko przyczesanych włosach, zadziwiając rozmaitością barw i dziwacznością pomysłu. Kobiety te są to najczęściej wyschłe i zżółkłe szkielety, postarzałe przedwcześnie, z bruzdami na wąskich czołach, z piegowatymi, zapadłymi policzkami. Idą sztywne, uroczyste, lękając się co chwila o zgniecenie sukni lub zaczepienie frendzli szala o parasolkę lub laskę przechodniów. Przed niemi gromadki dzieci, najczęściej z powykrzywianemi angielską chorobą nogami, wloką swe niekształtne ciała, potrącając ludzi i zajmując o ile możności najwięcej miejsca na chodniku. Ich chorobliwe, żółte twarzyczki mają w sobie wyraz przedwczesnej dojrzałości, a nierzadko można dostrzec na szyjach — źle osłoniętych kreską — zmarszczone, brzydkie blizny, właściwe tylko skrofulicznym istotom. Zrodzone najczęściej z matki, która oddychała niezdrową atmosferą zacieśnionej, przeludnionej izby, a ojca sączącego bezustannie w siebie zabijający jad alkoholu i zbierającego od dziecka prawie rozpustę, kryjącą się wśród uroczej ciszy miejskich ogrodów — ci przyszli pracownicy, na których przemysł krajowy miał się opierać, przedstawiali się bardzo nędznie wśród słonecznych blasków, wykazujących nie tylko pęknięcia skóry u ich obuwia, lecz i przedwczesne, a zbyt jawne zniszczenie organizmu tych schorzałych i prawie okaleczałych malców. Sługi, uwieszone u ramion kochanków, przodowały w tym tłumie, starając się wysunąć na plan pierwszy, pewne mocy swych wdzięków i zachwycające w niemodnych, wygniecionych sukniach, jakie ich płaskie i źle wyciosane postacie stroiły. Cała chęć naśladowania znienawidzonych pań przebijała się w dziwacznej kombinacji niedzielnego stroju, w jaki te trywjalne o grubych kościach dziewczyny wtłaczały gwałtownie do swobodnych fałdów codziennej spódnicy przywykłe kształty. Bareżowe suknie zbrudzone, przystrojone zupełnie odmiennej barwy falbankami, opinały się z uporem, zapadając przy zgięciu kolan, aby odbite piętami przerzucać się za każdym krokiem z dziwną, a wcale nieponętną fantazją. Całe pęki wstążek, pozwijanych w trąbki, lub aksamitek o wystrzępionych brzegach przyczepiły się do boków lub ramion; gorsy, strojne w tarlatanowe kresy, dozwalały widzieć kawałek czerwonej, grubej szyi, na której zwieszała się tradycjonalna „sylwetka“ na czarnej aksamitce. Na głowach najdziwaczniejsze kapelusze wiewały z defryzowanemi piórami lub zadziwiały pękiem majowo zielonej trawy, pośród której królowały ogromne róże lub olbrzymiej wielkości niezapominajki. Niektóre dziewczyny szły z gołą głową, ale nie ukrywały swej zazdrości na widok zastanawiającego kapelusza, zdobiącego głowę zamożniejszej towarzyszki. Obok nich mężczyźni, najczęściej żołnierze, szli, kołysząc się z miną zwycięsców. Ułani w błękitnych ułankach i czerwonych myckach stawiali nogi szeroko, patrząc z pogardą na strzelców i innego gatunku żołnierzy, należących do piechoty. Kanonierzy w bronzowych kabatach z krótkiemi „faschinenmesser’ami“ przy boku starali się nie ustępować kroku ułanom, których brawura przechodziła wszelkie granice. Czasem przemknęła para „cywilów“ — to znaczy, że on nie nosił wojskowej kurtki, ani nie roztrącał ludzi dla utorowania drogi i zwrócenia na siebie uwagi, a ona szła o wiele skromniej i przyzwoiciej, niż dziewczyny prowadzące się z żołnierzami. Brukowanym gościńcem jechały dorożki przepełnione ludźmi. Zmęczone konie, zachęcane batem, wlokły wychudłe nogi, potykając się o nierówne kamienie. Co dziesięć minut ludzie ustępowali z drogi przed dzwonkiem, obwieszczającym nadejście tramwaju. Natłok, panujący w tramwajach, był tego dnia niesłychany; fala pasażerów wylewała się na zewnątrz, przepełniając ganeczki, cisnąc konduktora, paraliżując ruchy woźnicy. A pomimo tego na każdym przystanku przybywali nowi pasażerowie; czepiając się balustrady, stawali na stopniach, próbując się wcisnąć do środka, aby tam siłą wywalczyć kawałek ławki. Rodziny urzędników, o wiele spokojniejsze, szły wolno, rozmawiając ciszej, nie potrącając nikogo, wyróżniając się w tym tłumie lepszym gustem w ubraniu i chorobliwą bladością, jaką najczęściej twarze kobiet były pokryte. Cały ten tłum złożony przeważnie z ludzi chudych o wklęsłych klatkach piersiowych, śmiał się fałszywą wesołością skazańców, daleką od tej hałaśliwej radości, jaką objawiają rzemieślnicy innych krajów w bezczynności popołudni niedzielnych. Nie było istotnej swobody w zczerniałych lub wyblakłych maskach ich twarzy, rodzaj ogłupienia i zbydlęcenia malował się w rysach tych ludzi, którzy w pracy swej widzieli jedynie źródło zarobku — możności wypicia większej ilości piwa, a zacieśnieni w swych źle urządzonych warsztatach, nie pracowali dla żadnej idei, dla dobra ogółu, lecz jedynie dla siebie samych, a w najlepszym razie dla utrzymania chorowitej żony i skrofulicznych dzieci. Nieożywieni żadną lepszą myślą, mieli chód i spuszczenie łbów, charakteryzujące konie żydowskich furmanów, a nawet w swej wesołości nieśli ze sobą trywjalny smutek zapracowanych „na śmierć” ludzi. Zresztą, jakąż rozrywką mieli orzeźwić zmęczone dusze, drzemiące w tych ciałach, które miast krwi nosiły w swych żyłach rozczyn alkoholu i jad złych chorób, odziedziczonych po ojcach lub nabytych w rozpuście młodości. Brudne żydowskie knajpy, gdzie rozlegała się wrzaskliwa muzyka, otwierały swe przegniłe wrota, wyciągając wzdłuż dusznych sal lub placyków szumnie „ogrodami“ zwanych całe szeregi stołów o blatach porysowanych, na których kufle piwa lub kieliszki koniaku zmieniały się z przerażającą szybkością, i w słabem świetle osadzonych w glinianych lichtarzach świec cisnęły się całe gromady kobiet, mężczyzn, dzieci, kończąc dzień swiąteczny zalewaniem się strugami piwa, fałszowanej wódki, opychając chore żołądki bryndzą lub ogórkami. Przeraźliwe wrzaski trąby napełniały powietrze, stanowiąc jedyną wznioślejszą rozkosz, mającą podnieść ducha i umocnić na dalszą ciężką i moralną wędrówkę.
I nic, nie urządzono dla inteligentniejszego rozerwania umysłów tej wielkiej gromady, która co niedziela przeciągała tłumami po zacieśnionych ulicach miasta, zdając się wielkim głosem domagać „panem et circenses!” Żadne ludowe przedstawienie, żaden teatrzyk tak zwany ogródkowy nie wyciągał swych gościnnych ławek dla przyjęcia spracowanego tłumu, który radby wysłuchał w przystępnej i wesołej formie moralnej poczciwej nauki, a choćby to rzeczywiście było grochem rzuconym o ścianę, to może młode pokolenie przyjęłoby groch ten nie z uporem starego muru.
Tymczasem fala ludu, postępując wzdłuż ulic smrodliwych i zaciemnionych, wpływała mimowoli do otwartych drzwi szynkowni, aby rozłożywszy się dokoła pooranych bruzdami stołów, chłonąć w siebie strugi odurzających, fałszowanych napojów i wlec się późną nocą do domów, budząc uśpionych mieszkańców wrzaskiem i przekleństwami, drżącemi przeciągłą nutą nad miastem.
Służące uczepione u ramion swych kochanków, dążyły na Wysoką Górę, lub opóźniały się przed bramami — rozsnuwając przed oczami przechodniów obrazy swych miłostek; pruderja i błędne wyobrażenie o moralności ich chlebodawców, odmawiających pozwolenia widywania kochanków w kuchniach, zmuszały poniekąd do podobnych schadzek ulicznych, na czem moralność publiczna nie zyskiwała wcale.
Gdy Kaśka znalazła się nagle wśród tłumu, ogarnęła ją nieśmiałość wielka. Każda z przechodzących kobiet miała przy sobie jeśli nie mężczyznę, to drugą kobietę, zapewne przyjaciółkę, z którą szła, rozmawiając lub słuchając, co jej opowiadano. Ona była sama — a choć w dnie powszednie także nikt jej nie towarzyszył, toć w ten gwar niedzielny zawstydziła się swego sieroctwa i osamotnienia, jakby w tem była własna jej wina. Przytem szła z gołą głową, bez kapelusza, błyszcząca tylko odblaskiem swych gładko przyczesanych włosów. Dawała tem świadectwo wielkiego ubóstwa, bo tylko bardzo biedne dziewczęta nie noszą kapeluszy w dnie świąteczne. Nie zazdrościła przecież tych niezwykłych strojów, jakie roztaczały inne kobiety; ona wie, że jest biedną, a drudzy są bogaci. Bóg tak chciał i porozdzielał. Za to w przyszłem życiu setnie wynagrodzi. Zresztą spódnicę ma dosyć porządną, jeszcze całą, a kaftanik perkalikowy, opinający jej piersi, świeżutko wyprasowany i podwiązany pod szyją czerwoną wstążką. Wie, że jest czysto ubrana, a że biednie — nie jej w tem wina. Tylko przykro tak iść samej. Ten i ów się obejrzy, Bóg wie, co może pomyśleć, — że nawet żadna kobieta zadawać się z nią nie chce, skoro idzie tak samopas. To bardzo, bardzo nieprzyjemnie.
Nagle przychodzi jej do głowy Rózia. Prawda — może ona ma dziś „wyjście“ — bardzoby to dobrze było. Tylko że Rózia wychodzi bardzo rzadko w niedzielę, w mleczarni jest w tym dniu nawał zajęcia przy gościach, którzy całemi gromadami zalegają ogródek. Zwykle jedna dziewczyna bywa uwolniona, może teraz właśnie kolej na Rózię wypadła. Trzeba się przekonać. W tym celu Kaśka kieruje się ku mleczarni. Zaszedłszy tam, dowiaduje się, że Rózia opuściła mleczarnię i żyje z „gotowego“. Tak zapewniała sama właścicielka, która dla zbytniego gorąca ustąpiwszy miejsca przy kasie swemu mężowi, sama zasiadła w kuchni, uzbrojona w olbrzymi czerpak do rozlewania mleka.
Kaśka wyszła znów na ulicę i stanęła chwilkę, namyślając się, czy odwiedzić Rózię i zapytać, co miała znaczyć ta zmiana w trybie jej życia. Wahała się przez chwilę.
Przyszedł jej na myśl Feliks. Od czasu owej pamiętnej propozycji przy zabieraniu kuferka Kaśka nie widziała go więcej. Czuła, że sobie zrobiła w nim nieprzyjaciela, i bała się zajrzeć mu w oczy. Przyjaźń wszakże dla Rózi przemogła i Kaśka w dziesięć minut ujęła za klamkę drzwi, prowadzących do mieszkania jej przyjaciółki.
Jakkolwiek owo życie z „gotowego“ zapowiadało coś niezwyczajnego, Kaśka od progu cofnęła się nagle, odurzona widokiem, jaki się przedstawił jej oczom.
Na łóżku, nawprost drzwi, siedział Feliks w wspaniałym kraciastym garniturze, wypomadowany, z wyczernionymi wąsami, sterczącymi po obu stronach nosa. Przede nim, zamiast stołu, przysunięty do łóżka kuferek, pokryty resztkami wytwornej uczty, przyniesionej zapewne z sąsiedniej garkuchni, wyciągał swój zielony grzbiet w nieporządku porozstawianych szklanek i talerzy. Kilka butelek z etykietami i bez, walało się dokoła, na wzór posłusznych nawet po śmierci żołnierzy, prostując się w równej, wyciągniętej postawie. Obok łóżka stała Rózia, bledsza niż zwykle, lecz ubrana i uczesana, co wobec dawnego jej domowego zaniedbania było faktem nadzwyczajnym. Stara jedwabna suknia z welwetowym stanikiem, kupiona widocznie od handlarki starzyzną, wisi na niej niekształtnie, stanowiąc swą jaskrawą ceglastą barwą jedną więcej brudną plamę na tle popękanej ściany. Cudacki, zmięty kapelusz pokrywa głowę, a ręce wciśnięte w białe, brudne rękawiczki, zbyt krótkie, aby zakryć miejsce, pozostawione pomiędzy brzegiem rękawa a rękawiczką, odsłaniają kawałki ciała, zsiniałego od gwałtownego zbyt ciasną rękawiczką ściśnięcia.
Widocznie wybierają się na spacer, bo i Feliks wcisnął na głowę kapelusz, lśniący nowością filcu, a ręce usiłuje wepchnąć w piernikowej barwy rękawiczki.
Ciasne wnętrze izdebki napełnia woń źle przyrządzonych potraw, których resztki wlekły się na talerzach, zastygłych od tłuszczu. Kości kurczęcia mieściły się ze zgniłą zielonością sałaty, zaprawionej tanim octem. Silny zapach tytuniu dominował wszakże i przygłuszał wszystko — w powietrzu leżała cała warstwa silnego dymu, poruszając się zwolna i opadając na sprzęty i podłogę.
Kaśka, przyzwyczajona do zaniedbania w stroju Rózi, stała chwilę, zdumiona tym przepychem, jaki nagle olśnił jej oczy. Przytem znaczna ilość wypróżnionych butelek, resztki kurczęcia z sałatą i błyszczący filc na kapeluszu Feliksa — dopełniały wrażenia. Może to urodziny lub imieniny, a ona nie wiedziała o tak ważnej uroczystości, i gdyby nie przypadek, pominęłaby dzień tak ważny milczeniem, krzywdząc w ten sposób przyjaciółkę. Serdecznie się cieszy, że spostrzegła wczas swe zapomnienie i, wyciągając ręce, postępuje kilka kroków z poczciwą chęcią złożenia życzeń solenizantce.
Ta ostatnia wszakże na widok Kaśki marszczy brwi gniewnie i zmienia się na twarzy. Cały potok obelg wybucha z jej ust, spadając gradem na głowę przybyłej.
Jakto? ona śmie pokazywać się jeszcze i wchodzi do niej, jakby nic się nie stało? Ale Rózia wie wszystko, bo Feliks jej opowiedział — i nie chce się zadawać z taką ladacznicą, co chce drugiej chłopa odmawiać.
I cały rynsztok wyrazów, pozbieranych z najbrudniejszych zaułków, wśród których Rózia wzrosła, zalewa nagle ciasną przestrzeń izdebki. Kaśka stoi nieruchoma, nie mogąc zebrać myśli, nie rozumiejąc, o co chodzi.
Rózia tymczasem, blada, z szeroko rozwartemi oczami, zasłania Feliksa, jak skarb najdroższy, który jej wydzierają; — tak, ona wie teraz, co kryje Kaśka pod tą skórą świętoszki, ale nie ją brać na kawał, — ona widziała inne dziwy, i wie, czego się trzymać.
Wrzaskliwy głos odbija się o niski sufit i spada w ciekących pasmach na dół, jak deszcz gorącej wody.
— Patrz, szelmo, chciałaś go zabrać, namawiałaś dla siebie... a mogłabyś mu dać kurczęta i takie żarcie? Widzisz ją, jaka mi pani! sama czem cielska nie ma nakryć, a zachciało jej się Feliksa! Owa! baciarka!...
Kaśka, przerażona, przed tą brutalną napaścią cofa się ku drzwiom i wychodzi do sieni. Zamykając drzwi, schodząc po schodach, słyszy jeszcze głos Rózi, lecący skrzekliwym wrzaskiem w jej ślady.
W prostocie swej i uczciwości nie pojmuje, czem zawiniła względem Rózi — wie tylko, że straciła jedyną przyjaciółkę. O! teraz może zdechnąć z żalu, a nie będzie się miała nawet przed kim poskarżyć. Rózia młodą dziewczynką pracowała z Kaśką w jednej fabryce, oddychały tymi samymi szkodliwymi miazmatami, przepełniającymi wnętrze fabrycznego budynku; nad wieczorem wracały razem, depcąc bruk przedmieścia, — i Kaśka szczerze przywiązaną była do swej przyjaciółki. Tyle lat żyły w zgodzie, przychodząc sobie z pomocą! aż tu mężczyzna stanął na drodze i poróżnił je, nie wiadomo nawet właściwie, z jakiego powodu. I Kaśka idzie, tłumiąc w sobie jeszcze jeden żal więcej do tych „chłopów“, którzy wiecznie i wszędzie stają się przyczyną jej utrapienia. Powoli wszakże refleksje przychodzą jej do głowy.
Dlaczego Rózia mówiła, że ona, to jest Kaśka, chce zabrać sobie Feliksa? Wszak to on napadł na nią, gdy siedziała na brzegu kuferka, cerując pończochę. Wygadywał wtedy na Rózię, że stara, że do niczego, a potem chciał ją wziąć za rękę i zaczął się bawić w „komplimenta“. Och! ona pamięta dobrze, jak to było, — bo przecież wtedy tak ją zdusiło, że się rozpłakała, nie dokończyła rozpoczętej roboty, wrzuciła pończochę wraz z igłą do kuferka i zaczęła się zbierać, śpiesząc się bardzo. A dzisiaj Rózia napada na nią, wymyśla, jakby to Kaśka była winna! Przecież powinna wiedzieć, że ona za mężczyznami nie patrzy, a na Feliksa nigdy się nie obzierała, nawet wtedy, gdy razem mieszkali. Zresztą, co cudze, to święte. Odebrać drugiej czy męża, czy kochanka, to tyle, co ukraść, a ona jeszcze nic w swem życiu nie ukradła.
Teraz, doprawdy, nie wie, gdzie iść i co ma zrobić ze sobą. Liczyła na Rózię, ale zawiodła ją ta rachuba. Błąkać się dalej po ulicy — i nudno i smutno. Wszyscy się prowadzą razem — ona jedna idzie jak pies, który nie ma pana. Przytem smutek jej piersi rozrywa, — ta Rózia ma język niepoczciwy!... nazwała ją... ach! Kaśka pomyśleć o tem spokojnie nie może.
Najlepiej zrobi, gdy pójdzie do kościoła. Odkąd jest w nowej służbie, wiecznie się śpieszy, nie ma czasu i wpada tam tylko na dorywkę. Kto z Bogiem, to Bóg z nim; trzeba się pomodlić, to ulży jej z pewnością.
Wchodzi więc do kościoła, jak do jedynego miejsca, w którem pobyt jest dla niej w to popołudnie niedzielne możliwym. Popychając drzwi, obciągnięte zielonem suknem, wsuwa się nieśmiało do wnętrza świątyni, odurzona na wstępie wilgotnym chłodem i przenikającym śpiewem, przepełniającym wysokie, ciemne mury.
W podwójnych rzędach ławek siedzą całe gromady ludzi, gubiąc kontury swych głów i ramion w półmroku, spadającym z górnej części budynku. Ludzie ci o namiętnych, twardych twarzach, z zapałem i niezwykłą siłą śpiewają, roztwierając szeroko usta i opierając się kościstemi rękami o brzeg ławki. Jakiś dziki, namiętny ton plącze się w tej pieśni, która wzlata pod ginące w mroku sklepienie. Jest-to przecież serdeczna prośba do Matki Bożej, której twarz uśmiecha się wśród zieleni sztucznych kwiatów na jednym z bocznych ołtarzy.

„Serdeczna Matko, opiekunko ludzi,
Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi“ —

brzmią słowa pieśni. Chropawe, nieugięte głosy nie mają wszakże pokornego, odpowiedniego dźwięku. Ten chór mężczyzn o jakichś namiętnych naturach, potrzebujących hałaśliwego wylania, wzbija się rwącą nierówną melodją, przepełniającą buntowniczym krzykiem ciemne zakątki świątyni. Po drugiej stronie gromada kobiet odpowiada, odbierając mężczyznom melodję i prowadząc ją cienkimi, piskliwymi głosami. Mężczyźni niecierpliwie wyczekują końca strofki, wpadając z hałasem w gwar kobiecych wyrazów.
Nad nimi sklepienie kościoła ciemne, pomalowane w brunatne obłoki, roztacza się poważnie, pokrywając ciężką masą wysokie filary, zdobne w zniszczone sztukaterje, z których gips poodpadał. Okna wysoko umieszczone, pozaciągane ciemnemi zasłonami, nie przepuszczają światła; tylko w zagłębieniu wielkiego ołtarza błyszczą złocone kolumny i płaszcze, udrapowane wzdłuż bioder naturalnej wielkości aniołów, podtrzymujących olbrzymi krzyż, rysujący się ciemnymi kształty na tle, bielejącem jasną smugą światła, którą jedno otwarte okno wewnątrz świątyni wrzuca.
Kaśka uklękła przy bocznym ołtarzu i pobożnie złożyła ręce.
Przed nią wznosił się ołtarz, poświęcony Marji — biały, zielony, pełen liści i stokrotek, rozkładających swe bibulane korony w ordynarnych szklannych wazonach. Z pośród tego papierowego kwiecia wychyla się dobrotliwa twarz Matki Bożej, strojnej w błyszczącą blaszaną sukienkę. Cztery sznurki korali, przypięte olbrzymiemi szpilkami do płótna, zdobiły szyję Marji, a u stóp jej na środku ołtarza żółciły się na białem tle obrusa woskowe figurki, składane jako wota przez pobożne kobiety.
Kaśce zrobiło się bardzo przykro.
Przyszła z pustemi rękami, nie złożyła żadnej „ofiarki“ na ołtarzu Matki Boskiej. Wczoraj wszakże kupiła sobie nafty i pachnącego mydła za ostatnie pieniądze. Mogła się wyszorować zwyczajnem mydłem, a na ołtarz ofiarkę położyć. Co jej po tem, że pachnie migdałami? — Matka Boża zapachów nie potrzebuje, a elegancją duszy nie zbawi. I bardzo skruszona korzy się u stóp ołtarza, przyrzekając przyjść za trzy tygodnie i kupić piękną „ofiarkę“ — serce albo krzyżyk, zresztą zobaczy, co będzie piękniejsze.
Coraz większy mrok zalegał świątynię. Czasem przez otwierane co chwila drzwi wpadał turkot dorożki i, obiegłszy nawę, milkł, przerażony tą własną śmiałością i powagą, spadającą z olbrzymich twarzy dwunastu apostołów, ustawionych rzędem wzdłuż ścian framugi wielkiego ołtarza. Członkowie bractwa przestali śpiewać i rozchodzili się powoli lub czytali w ławkach, zapalając cienkie łojowe świeczki. Świeczki te przytwierdzone do brzegów pulpitów, miały służyć do oświecania kartek u książek, z których mężczyźni, a nawet i kobiety, modlitwy odmawiali.
Powoli cisza zalegała cały kościół, ludzie niknęli w mroku, jak cienie, przemieniając się w niekształtne, skurczone masy. Jakiś spokój wysuwał się powoli z ciemnych kaplic, spadał z pod ostrych łuków sklepienia i, sunąc wzdłuż murów, napełniał serca ludzi, którzy u stóp ołtarzy ukojenia szukali. Wszystkie te niekształtne masy, klęczące po zaciemnionych kątach, chyliły się coraz więcej ku ziemi pod wrażeniami tego uroczystego spokoju, jaki zbolałe dusze kołysał. Gdyby nie to ciche schronienie, gdzie można było przepędzić całe popołudnie niedzielne, gdzieżby poszły te istoty smutne i osamotnione? jakiż szynk przyjąłby w swe gościnne wrota smutek i łzę gorącą, która na kościelną posadzkę spada? Gdyby nagle drzwi kościoła zamknięto, gdzież wypędzonoby tę całą gromadę istot, które ślepą wiarą utrzymują się w swej uczciwości, czerpiąc w tej ślepej, fanatycznej wierze siłę do przetrwania nędzy i uniknięcia pokusy? Są to najczęściej ludzie nerwowi pełni fantazji i rwącego, burzliwego temperamentu; tym ludziom nie wystarcza kufelek piwa lub kieliszek koniaku — oni znajdują ochłodę w wilgotnych murach kościoła, uspokajając swe nerwy śpiewem lub modlitwą. Gdzież wreszcie poszłoby tak biedne stworzenie jak Kaśka, która tak rzewnie, tak gorąco płacze, skulona na stopniach ołtarza.
O, tak! ona wie, że tu płakać może bezpiecznie. Całą nędzę swego życia, wczesne sieroctwo, nadmierną pracę, złe pożywienie, tęsknotę do świata, szyderstwa ludzi, wreszcie obojętność Jana, — wszystko to opłakać teraz może, nie wstydząc się łez swoich. Koło niej klęczą kobiety tak smutne, jak ona, w mroku wieczornym giną ich twarze, ale widać głowy schylone, ręce splecione na piersiach, i słychać westchnienie, serdeczne słówko: „o Marjo!“.
Kaśka klęczy ciągle, skarżąc się po swojemu Najświętszej Panience, bo pięknych słów nie umie, a wie, że Matka Boska uczonego gadania nie potrzebuje. Zresztą, Ona wie dobrze, że Kaśka jest tylko biedną służącą, i przyjmuje jej modlitwę łaskawie. Jeszcze dziś ta Rózia napadła na nią bez przyczyny, to doprawdy za wiele przykrości... Utrapienie za utrapieniem, — Najświętsza panienka to widzi zresztą sama. Ona, to jest Kaśka, ma najlepszą wolę, radaby wszystko robić do ładu, ale jakoś jej nie idzie. Ciągle robi szkody i przez to nic nie dostanie przy końcu miesiąca, a tu trzewiki kupić trzeba, bo podeszwa odłazi, szewc już drugi raz zelować nie chce. Przytem pani ją przymusza do kłamstwa; ona, prawdziwie, nie chciałaby grzeszyć, ale pani grozi i mówi do niej tak poczciwie... Potem znów z tym Janem. Ot, po prostu uwziął się na nią; może się gniewa, że wtedy na schodach nie pozwoliła się pocałować. Ależ Najświętsza Panienka nie lubi nieskromnych dziewczyn i gniewa się na te, które się źle prowadzą. Zresztą, to jeszcze nie racja, aby z powodu odmówionego całusa drwić z niej wobec innych dziewczyn... Ona nigdy nie śmiałaby się z niego, nawet gdyby rzeczywiście zrobił coś głupiego. Drwić z bliźnich się nie godzi... a Jan jest przecież jej bliźnim. Nawet gdyby mu się jakieś nieszczęście przytrafiło, to ona oddałaby całe swoje mienie, pensję kwartalną, ażeby tylko go dźwignąć z biedy. Sama wtedy chodziłaby boso, ale Jan wiedziałby, że ma do czynienia z poczciwą dziewczyną, z której drwić się nie godzi.
I klęcząc tak w wilgotnym mroku kościoła, Kaśka rozpościera przed Matką Bożą, kryjącą się w cieniu, wszystkie swoje żale i utrapienia serdeczne. Święcąca blacha błyska tylko srebrnem światełkiem, odbijając promienie lampki, płonącej u stóp obrazu. Kaśka płacze rzewnie, obcierając łzy ręką i pociągając nosem z powodu braku koniecznej w takim wypadku chustki do nosa. Dokoła niej inne kobiety rozkładają swą drobną, powszednią nędzę, licząc wśród ciężkich westchnień utrapienia nędznego i trywjalnego życia. Niedostatek materjalny i dziwnie chwilami poziome moralne troski dźwięczą w tych skargach, szeptanych półgłosem i niknących wśród wilgoci, wyziewanej ze zczerniałych murów świątyni. Nawet wielki ołtarz ze swemi złoconemi kolumnami ginie w cieniu i tylko jeszcze krzyż szarzeje w niepewnem świetle, wznosząc triumfalnie swe proste, równe linje.
Kaśka ocknęła się z zadumy i obejrzała się dokoła.
Zapadłe cienie przeraziły ją. Ukołysana spokojem, panującym wewnątrz budynku, przeklęczała tak kilka godzin, nie troszcząc się o obowiązki służbowe. Musi być już późno, państwo czekać będą na samowar, a ona zapomniała powrócić na czas.
Wybiega więc szybko, potrącając skurczone koło ławek dewotki. Na ulicy jest o wiele jaśniej niż w kościele — i to ją trochę uspokaja. Ale do domu jeszcze daleko. Budowscy mieszkają prawie na przedmieściu — trzeba się śpieszyć, a może zdoła uniknąć gniewu i wymówek.
Na chodnikach ciągle ruch jeszcze i setki przechodniów krzyżują się w rozmaitych kierunkach. Gdzieniegdzie zabłyska już światło gazowe, a kryjąc w cieniu słup, podtrzymujący latarnię, migoce w oddaleniu jak drobna, żółtawa gwiazdka opadła na ziemię.
Z nadejściem nocy gorączka, ogarniająca miasto, wzrasta i niezdrowem tchnieniem przepełnia powietrze. Mężczyźni stają się bardziej natarczywi, kobiety śmielej prezentują pomalowane twarze, zuchwalsze o wiele wśród ciemności, źle przeciętych światłem gazowem. Kaśka czuje ten nagły, odurzający powiew, grzejący jej plecy jakimś dziwnym dreszczem, przyśpiesza instynktownie kroku, pragnąc uciec przed koniecznością upadku. Poza nią jakiś mężczyzna idzie szybko, potrącając ją prawie; jest-to jakiś kanonier, opuszczony przez swą „holkę“ i poszukujący wśród tłumu dziewczyny, która zgodziłaby się zająć zaszczytne, według niego, stanowisko jego kochanki. Samotnie idąca Kaśka zwróciła jego uwagę — fajna dziewka! wielka, tęga! — i z całą brutalnością nagle w swych zmysłach podbudzonego mężczyzny puszcza się za nią, potrącając ją bezustannie i starając się w ten sposób zwrócić uwagę dziewczyny. Ona, przerażona, biegnie coraz prędzej, wymijając przechodniów i oddychając ciężko.
Nie! tego tylko brakowało — musiał ją napaść mężczyzna wtedy, gdy się tak śpieszy, aby powrócić do domu. I tuż pod łokciami czuje ramię kanoniera, zuchwale potrącającego ją co chwila z uporem ulicznego uwodziciela.
W dodatku musi być pijany, bo gorący oddech jego ma w sobie pomięszaną woń piwa i wódki. Kaśka liczy ulice i przemierza myślą pozostającą do przebycia odległość. Z pomiędzy kół dorożek i tramwajów wydostaje się, aby wejść w zacieśnioną ulicę, prowadzącą na przedmieście. Żydowskie drobne kramiki wyrzucają ze swych wnętrzy wąskie pasemka żółtawego światła. Całe ubóstwo drobnego, cząstkowego handlu obsiadło tę dzielnicę z uporem robactwa. Niski, spłaszczony dach bóżnicy, podtrzymywany przez pękate filary, rozsiadł się na brudnym placyku, okolonym przez walące się, podejrzane domostwa. Napływ ludzi w tem miejscu zwiększa się w niezwykłą ilość, wszyscy śpieszą się, złorzecząc wzajemnie. Szwargot żydowstwa miesza swą gardłową nutę do bezmiernego gwaru, jaki się z zacieśnionego kamienicami przejścia wydobywa, a wpadłszy z hałasem na placyk, ta fala głosów ludzkich zalewa obszerniejszą przestrzeń, gospodarując wśród brudnych kramów z zuchwałością ulicznika.
Kaśka przedziera się przez tłumy i wydostaje na placyk. Na prawo ciągnie się długa i szeroka przedmiejska ulica, kończąca się u barjery rogatkowej. Przy niej mieszkają Budowscy. Kaśka zdaleka już spostrzega latarnię, płonącą tuż koło bramy. Za dziesięć minut będzie już w domu, duchem koło samowaru się zakrzątnie, a pana i panią pięknie przeprosi. Tylko ten kanonier, który co chwila śmielszym się staje! Uszczypnął ją nawet w ramię, gdy wśród tłumu zmuszona była zatrzymać się chwilkę. Teraz jest tak blisko niej, że spycha ją prawie do rynsztoka, a przytem zaczyna śmiać się i rozmawiać. Ot, w tej chwili opowiada, że nieźle byłoby, gdyby razem poszli za rogatkę i wypili po halbie piwa; capstrzyk jeszcze nie zaraz odtrąbią, on ma dość czasu i znajomość zrobiłby naprędce. Jest kanonierem i był nie w jednym landzie. Do kobiet ma łatwość w przystępie, a nie lubi żadnej kunierować... Kaśka nie odpowiada nic, biegnie tylko szybko, roztrącając ludzi; ot! doczekała się, spacerując po nocy. Nie o to jej chodzi, że ją mężczyzna zaczepia, bo do tego nawykła, tylko że to porządne znajomości się tak nie robią. A zresztą, z żołnierzami nie warto się uczciwej dziewczynie zadawać, żołnierze robią znajomości tylko na przedrwinki, ot, żeby mieć z kim halbę piwa wypić, a potem ludzie taką dziewczyną poniewierają — i mają słuszność. I Kaśka przyśpiesza jeszcze kroku, biegnąc prawie i roztrącając po drodze ludzi, tak pilno jej oswobodzić się od natrętnego wielbiciela. On wszakże nie daje się wyprzedzić, biegnie razem z nią, podniecony uporem dziewczyny, rozbawiony tą pogonią wśród tłumów. Maleńkie jego oczki błyszczą na okrągłej, pucołowatej twarzy; co chwila wyciąga rękę, pragnąc uchwycić tę wielką, tęgą dziewkę, wymykającą się z dziwną zręcznością. Przechodnie stają, oglądając się za tą dziwaczną parą, nie śpiesząc wszakże z pomocą prześladowanej kobiecie.
Jakaś kucharka! — da sobie sama radę, a zresztą pewnie nic porządnego — ktoby się o nią troszczył!
Kaśka dobiega do kamienicy i wpada do sieni. Panuje w niej mrok prawie zupełny. Jan nie zapalił jeszcze naftowej lampeczki, oświetlającej tę część budynku. Kaśka, zdyszana, opiera się o ścianę i zamyka oczy. Pragnie odpocząć chwilkę, zanim wejdzie na schody.
Nagle jakieś silne ramiona opasują jej łono i pociągają ją w najciemniejszy kąt sieni.
To kanonier, niechcący puścić tak łatwo swej zdobyczy. I ciśnie do ściany przelękłą dziewczynę, która nawet bronić się nie usiłuje.
Chce jej dowieść, że z „cisarskim żołnierzem“ niema „szpasów“ — i ostrzega, aby z nim „psa nie wybierała“ (nie namyślała się), bo źle na tem wyjdzie.
Kaśka traci swą zwykłą siłę; ręce jej, zamiast odepchnąć natrętnika, opadają wzdłuż ciała; poza ramionami żołnierza Kaśka spostrzegła Jana. Odgadła go raczej, przeczuła. Stał tuż przy nich, ale krył się prawie cały w cieniu; ona jednak wie, że to on z pewnością — i rozpacz ogarnia ją na myśl, że widzi ją w tej walce z pijanym żołnierzem. Rozpacz ta paraliżuje ją prawie, odbiera odwagę, czyni ją bezsilną. Z piersi jej wydobywa się tylko jeden krzyk, wspaniały swem brzmieniem, krzyk kobiety, pogwałconej w swej osobistej godności — u wszystkich warstw jednakowy, pełen bólu, skargi i bezsilności kobiecej.
Na ten krzyk, ciemna postać stróża, stojącego w zagłębieniu bramy, odrywa się szybko od ciemnego tła — i kanonier, odrzucony silnem ramieniem stróża obija się z głuchym łoskotem o przeciwległą ścianę. Kaśka, oswobodzona, ucieka kilka kroków, lecz suchy odgłos dawanych i odbieranych policzków przykuwa ją na miejscu. Przed nią, wśród zalegających wnętrze sieni zmroków, zwijał się olbrzymi kłębek z dwóch ciał męskich; przekleństwa ich mięszały się z łoskotem razów — krótkie, urywane wyrazy padały, przerywane uderzeniem; widocznie Jan starał się wyrzucić za próg bramy „cisarskiego żołnierza“ i kierował go ku roztwartym drzwiom, przez które wpadał hałas i gwar uliczny. Kanonier bronił się zacięcie, nie chcąc ustąpić z miejsca; pluł przytem i obsypywał stróża gradem obelg, w których „cywil zatracony, kanonenfuter i cywilska nacja“ główną grały rolę. Kaśka stała zdrętwiała z trwogi wobec tych dwóch ludzi, masakrujących się zdziwną zaciekłością. Obaj nie znali jej prawie, a zabijali się teraz, przepełniając sień przekleństwami i suchym trzaskiem odbieranych policzków. I drżała z obawy, aby kanonier nie użył tasaka, wiszącego mu u pasa. Oh! wtedy Jan byłby zgubiony, a ona stałaby się przyczyną tej zguby. I w bezmiernej trwodze gryzie własne ręce, tłumiąc krzyk, cisnący się jej do gardła.
Nagle — oddycha swobodniej.
Walka skończona.
Kanonier, z podbitem okiem i zwichniętą ręką wyrzucony za bramę, złorzeczy „cywilnemu“ i „holkom“ — i wlecze się w stronę koszar, bardzo niezadowolony ze swej miłosnej przygody.
Na pobojowisku pozostał zwycięsca w osobie Jana, starającego się wszelkiemi siłami zatrzymać krew, płynącą obficie z porządnie nadwyrężonego nosa.
Kaśka z uczuciem wdzięczności zbliża się nieśmiało pragnąc wyrazić swe podziękowanie, lecz Jan mija ją, kierując się nagle do swej izdebki pod schodami — i zamykając drzwi za sobą, uniemożliwia dziewczynie wszelką demonstrację wdzięczności. Kaśka pozostaje sama — i, oparłszy się o ścianę, zaczyna rozbierać wypadki dnia całego.
Nie! — to już jej takie nieszczęście. Zwymyślała ją Rózia, wlazła do kościoła i zasiedziała się tam do późnego wieczora, napadł ją jakiś żołnierz i koniecznie musiał to Jan zobaczyć.
Teraz Jan może pomyśleć sobie, że to jej dawny kochanek, albo, co gorsza, że ona go przyciągnęła za sobą do bramy. I nawet wytłumaczyć mu nie może tego wszystkiego, bo uciekł przed nią i schował się do swej komórki. A przytem, wypadałoby podziękować. Cóż jednak począć? Wejść do komórki nie wypada. Wyglądałoby to na zaczepkę, a zresztą onaby tego uczynić nigdy nie śmiała. Może jutro nadarzy się lepsza sposobność, gdy będzie schodzić po bułki lub drzewo, wtedy podziękuje mu pięknie i przeprosi, że przez nią miał tyle subjekcji. To przecież bardzo pięknie z jego strony, że tak się zabrał do tego kanoniera; wprawdzie ma nos rozbity, ale to dobrze, że się tylko na tem skończyło. Mogło być o wiele gorzej.
Kaśka wreszcie porusza się i wchodzi na schody.
Ta niedziela cała nie udała się jej. Nie bawiła się, wiele doznała tylko przykrości. Gdyby nie chodziła sama po ulicy, nie narażałaby się na podobne napaście. Lepiej siedzieć już w domu, tylko że to bardzo nieprzyjemnie. Trzy tygodnie harować od świtu do nocki, a później żadnej frajdy nie mieć. I powoli zaczyna zazdrościć innym dziewczynom które, roześmiane, rozbawione, powracają co niedziela do całotygodniowej pracy z większą ochotą, a głową pełną wspomnień dnia dobrze przepędzonego.
Na to wszakże jedyny środek — mieć jakiegoś „kawalera“. Bo z kim iść za rogatkę i zasiąść przy stole? Tylko z „kawalerem“ można iść na spacer i przyjmować od niego fundowanie. To już taki zwyczaj.
Gdy Kaśka weszła do kuchni, ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzała w żółtawem świetle lampy zgniecioną postać pani, pochylonej nad samowarem. Niezdrowe, nalane ciało na policzkach Julji wzdymało się w nadmiernem wysileniu, a jej ciężki oddech rozlegał się w ciasnem wnętrzu kuchenki przeciągłym świstem. Próbowała rozżarzyć węgle, czerwieniące się na dnie samowaru; porozlewana woda, porozrzucane smolne drzazgi, mnóstwo popsutych zapałek i nadpalonego papieru — świadczyło dostatecznie o długich i uczonych studjach, przedsięwziętych przez tę leniwą istotę, w celu przysposobienia wieczornego posiłku.
Gdy Kaśka stanęła na progu, Julja odwróciła ku niej głowę i bez śladu gniewu wyrzekła urywanym, zmęczonym głosem:
— Dobrze, żeś przyszła, nie mogę sobie dać rady z tym samowarem, nie chce się gotować.
Kaśka rzuciła się do roboty, przepraszając w gorących słowach za przedłużenie dozwolonej swobody. Nie wiedziała, że już tak późno, zasiedziała się — ale duchem będzie samowar i za sekundę poda go do pokoju. Pani taka dobra, chciała ją wyręczyć; ona doprawdy nie wie, jak ma dziękować za tak wielką łaskę.
I, przejęta wdzięcznością, całuje panią po rękach, porywa samowar, nakłada węgle, rozpala i całą potęgą swych zdrowych, młodych płuc dmucha wewnątrz blaszanego naczynia, z którego wkrótce czerwonawy blask rozjaśnia pochyloną twarz dziewczyny.
Julja opiera się o ścianę i przygasłemi źrenicami śledzi ruchy Kaśki. To dziwne! ona od półgodziny męczy się, dmuchając w samowar i nic poradzić nie może, a Kaśka w kilka minut załatwiła się z tą nudną pracą. Chciała zasłonić Kaśkę przed gniewem męża, i widząc, że zdrzemnął się, czytając zeszłoroczne dzienniki, wysunęła się cichutko do kuchni, aby przygotować herbatę. Było to zresztą bardzo naturalne uczucie wdzięczności. Kaśka zasłaniała jej nocne wycieczki, ona więc poczuwa się do obowiązku odpłacenia choć w ten sposób bezinteresowne do tej chwili usługi dziewczyny. W ciasnym zakresie swych myśli sądzi, że Kaśka powraca również z miłosnej schadzki, i patrzy na nią z rodzajem niezdrowej ciekawości, chcąc zrozumieć, czy wszyscy ludzie jednakowo kochają i miłość tę objawiają. Kochanek Kaśki musi być jakiś zdrowy, tęgi chłopak, o szerokich plecach, tak wysoki jak ona, bo inaczej śmieszną byłaby ta para. I pani zapytuje nagle sapiącą ciężko nad samowarem dziewczynę:
— Dobrze się bawiłaś? gdzie byłaś?
Kaśka podnosi głowę.
— E! proszę pani, jak tam ja się mogłam bawić... siedziałam do tej pory w kościele!
Julja dziwi się bardzo. Ona chodzi tylko do kościoła rano w niedzielę, na sumę, wtedy, gdy tam widno i wszyscy ludzie chodzą. Po południu cóż robić w takiej piwnicznej ciemności, a jeszcze siedzieć do późnej nocy?!
— Dlaczego nie poszłaś na spacer? — pyta, siadając na zniszczonem krzesełku.
Dobrze jej w tej atmosferze kuchennej, przymyka oczy i, nie wytężając swej inteligencji, może prowadzić rozmowę, niewymagającą zbytniej ilości słów i podnoszenia głosu.
Zapytuje więc Kaśkę o przyczynę niepójścia „na spacer“ i, zamknąwszy oczy, wyczekuje cierpliwie odpowiedzi, ze zwykłą sobie obojętnością.
Kaśka odpowiada szybko — o! ona z chęcią przeszłaby się po tak pięknej pogodzie, tylko nie miała z kim — ot! wlazła do kościoła i tam siedziała koło Najświętszej Panienki. Samotnej dziewczynie trudno włóczyć się po ulicach, to bardzo źle wygląda.
Julja otwiera oczy i patrzy zdziwiona na Kaśkę.
— Ty nie masz... kawalera? — zapytuje po krótkiem wahaniu.
Kaśka mimowoli wstydzi się swej uczciwości.
— Nie mam, proszę pani — odpowiada kryjąc się w cieniu, dziwnie zmieszana.
Przez kilka tygodni zrobiła postęp znaczny. Dawniej czuła w sobie samej zadowolenie i wystarczała jej pogawędka z niańką, lub samą Pinkusową Lewi. Teraz, gdy została sama, a w dodatku poróżniła się z Rózią, czuje, że tak długo nie potrwa; musi mieć kogoś przychylnego, komuby się zwierzyć z kłopotów, a czasem uśmiechnąć mogła. W dodatku jeszcze wstyd jej doprawdy, że nie ma „kawalera“, — przecież nieułomna, niekoślawa, wyrosła, ba! nawet zanadto, a tak chodzi sama, jakby od niej stronili. Tylko że to ona chce się wydać, a mężczyźni zawsze sobie na żart robią znajomości. Ot! żeby miała jakiego porządnego chłopca, toby już chyba od niego nie uciekała i poszłaby z nim na spacer, a wieczorem, z pozwoleniem państwa, do kuchni by go wpuściła. Tylko poszedłby zawsze punkt o dziewiątej, bo Kaśka nie chciałaby „kumpromitacji“ wobec całej kamienicy.
Gdy pani wyszła z kuchni, a Kaśka, podawszy herbatę, pozostała sama, raz rozbudzone w niej pragnienie zawiązania jakiejś „porządnej“ znajomości kręciło się po jej mózgu z dziwnym uporem. Nie — stanowczo to nie byłoby złe, gdyby tak co niedziela przyszedł jakiś uczciwy człowiek i, usiadłszy sobie koło stołu, rozmawiał z nią grzecznie, ona zmywałaby naczynia, odpowiadając na jego pytania, nalałaby mu swej herbaty i poczęstowała swym cukrem.
Byłoby to daleko weselej i zabawniej, niż siedzieć na kuferku po kilka godzin, lub włóczyć się po ulicach, Bóg wie czego, ot, chyba po obrazę Boską.
I Kaśka z wyrazem nieokreślonej błogości przymyka oczy, wywołując w swej wyobraźni obraz podobnego życia, pociągającego ją urokiem nowości, dla niej zupełnie nieznanej. Przedstawia sobie tego „kogoś“, siedzącego tuż przy samym stole i pijącego herbatę, którą ona własnemi rękami by mu przyrządziła. Kto wie, gdyby miała kilka centów, kupiłaby do herbaty bułkę i trochę salcesonu. Salceson mężczyźni lubią. Palićby tylko nie mógł, bo państwo by się gniewali, ale onby to dla niej zrobił i powstrzymał się przez te kilka godzin od fajki lub cygara. Zresztą, mógłby stanąć przy okienku, to dym wyszedłby na dach, a w kuchence nie zostałoby ani śladu.
Ten „ktoś“ musi być uczciwym chłopcem, pracowitym, bo Kaśka próżniaków nie lubi. Rąk nie będzie miał od parady, a twarz musi mieć rumianą i wesołą. Oczy niebieskie, a zęby białe, zdrowe....
I mimowoli postać Jana przesuwa się przed oczami dziewczyny. Tak! Jan jest takim chłopcem, pracowitym, wesołym, rosłym — i poczciwym.
Ona zapomniała w tej chwili o drwinkach, jakie siekącą chłostą spadały na jej ramiona, wie tylko, że Jan w jej obronie rzucił się na kanoniera i nos sobie nawet pozwolił „rozdrapać“.
Gdyby nie był poczciwym człowiekiem, patrzyłby obojętnie, jak się z żołnierzem biedzi; śmiałby się może, a potem rozpowiedział innym dziewczynom. To przecież bardzo pięknie z jego strony — i Kaśka czuje głęboką wdzięczność dla stróża, którą koniecznie ujawnić na zewnątrz pragnie.
Zresztą, nie sama wdzięczność tu gra główną rolę, — dziewczyna mimowoli poddaje się jakiejś silniejszej woli, która ją do Jana pociąga. Szczęśliwa jest z nadarzającej się sposobności, która pozwoli jej do niego przemówić.
Jedyną jej troską jest, aby spotkała go samego i mogła się „wyjęzyczyć“. Przychodzi jej mówić z trudnością i wogóle ma mało rezonu, ale sądzi, że jej Bóg dopomoże. Podziękuje mu ładnie i poprosi, aby z niej więcej nie przedrwiwał, bo jej to przykrość sprawia. On pewnie zaśmieje się, pokazując swe równe, białe zęby, i pogodzi się z nią, a może, kto wie — gdy go zaprosi na górę, przyjdzie, usiądzie koło stołu i porozmawia trochę, herbatę wypije.
Wtedy ona go przekona, że nie miał słuszności, postępując z nią tak dziwnie; opowie mu, kim jest, z jakiej pochodzi familji, pokaże mu „mentrykę“ i „książkę służbową“ — a myśli że to go ostatecznie przekona i ku niej nawróci. Tylko czy zechce przyjść i czy pan na to pozwoli, aby mężczyzna przesiadywał w kuchni?
W tem sęk!
Wczesnym rankiem wyszedł Jan zamieść i pokropić ulicę.
Chodniki, jeszcze puste, wyciągały swe szare, płaskie grzbiety, chłonąc w siebie promienie wschodzącego słońca.
Gdzieniegdzie przesuwały się gromadki robotników, śpieszących do pracy, a pozawijanych w łachmany, przesiąkłe potem i kurzem dnia wczorajszego. Zaspane służące dźwigały konewki, z których woda lała się strumieniem; wozy, śpieszące na targ, przelatywały, dudniąc po nierównym bruku.
Powoli otwierały się bramy domów, błyskając otworem sieni, z której dobywał się hałas budzących się ze snu ludzi.
Od czasu do czasu zajęczał słaby głos dzwonka, wzywający zakonników na poranne modlitwy.
Przez szarawe, niepewne tło horyzontu przecierały się leniwie błękitne smugi, zwiastując uśpionemu jeszcze miastu piękny, pogodny dzionek. Miasto przecież budziło się leniwie, jakby nieciekawe uroku letniego poranka, rzec można, że się „wyżyło“, jak stary rozpustnik, przyzwyczajony do widoku nieskalanej jeszcze piękności.
Jan energicznie wziął się do zamiatania chodnika. Jego silny, zdrowy organizm potrzebował ruchu i męczącej pracy. Lubił wczesnym rankiem zamiatać ulicę; chłód, jaki wyziewały ostudzone wśród nocy kamienie, wnikał mu w ciało i ziębił przyjemnym dreszczem.
Ciasna komórka, służąca mu zwykle za mieszkanie, a właściwie za legowisko nocne, dawała zbyt mało powietrza dla jego szerokich piersi. Rano wstawał zwykle z głową pełną niezdrowego ciężaru, wychodził chętnie na ulicę, a ująwszy miotłę, w przyśpieszonym ruchu wypędzał ze siebie, według jego słów, „choróbsko, które mu się do głowy cisnęło“.
Dziś, tak jak zwykle, wstał rano i jest już na zwykłym posterunku. Na jego twarzy rozpościera się czerwonawa plama, a zajmując część nosa, kończy się na prawym policzku. Jest-to znak wczorajszej walki i dowód rozmiarów pięści „cisarskiego żołnira“.
Jan nie lubi, gdy mu coś dolega, a właśnie ból nosa dokucza mu w sposób nadzwyczajny. Kanonier ma niezłą siłę, a choć Jan zemścił się, oddając mu poczwórną porcję kułaków, to stanu rzeczy nie zmienia i ból nosa pozostaje zawsze jednakowym. Jan objawia swoje niezadowolenie, plując i mrucząc co chwila:
— Psia krew zwykła, psia krew sobacza...
Rzeczywiście, po co mu było mięszać się do tej całej awantury — niechby żołnierz trochę tę „jezuitkę“ podusił, nicby się wielkiego nie stało.
Ba! — ale Janowi jakoś dziwnie przykro było patrzeć, jak inny mężczyzna Kaśkę chciał całować. Prawda, że mimowoli odsunął się od niej, widząc w żądaniu małżeństwa zaporę nie do przebycia, ale w egoizmie męskim chciał, aby nikt nie dotknął dziewczyny, skoro on pozwolić sobie tego nie może. Przytem, przyznawał się teraz, że lubił zawsze takie duże, rosłe kobiety, a Kaśka miała jeszcze miłe spojrzenie, które mu w piersiach „świdrowało”.
Gdy przechodziła koło niego, to choć na ustach miał żart niepoczciwy, toż wzrokiem ścigał ją i z upodobaniem wpatrywał się w rozwinięte kształty. A potem właśnie jej dobre prowadzenie się ciągnęło Jana bezwiednie; to uparte osamotnienie, na jakie się dobrowolnie skazywała, napełniało go podziwem i — jeśli tego słowa użyć można — szacunkiem.
Zapewne, Marynka była weselsza i o wiele „udatniejsza“ od cichej i spokojnej Kaśki, ale gdyby Jan miał kiedykolwiek myśl do żeniaczki, toby takiego latawca jak Marynka nie wziął. Kochanka — to co innego, a żona — to żona. Jak kochanka z innym chodzi, to nie takie pohańbienie, jakby żona to zrobiła.
Stanowczo Kaśka na żonę lepsza, tylko że Jan nie myśli się żenić, bo to się na djabła zdało. Na kochankę znów Kaśka pójść nie zechce, więc niema o czem myśleć...
Ba! kiedy to myśl sama idzie do niej, jak mucha do miodu! Jan radby myśleć o czem innem, wstyd mu trochę tak od razu przemieniać się w inną skórę — ot! jeszcze gotowi ludzie pomyśleć, że chce iść na tego „ślubnego“, co to go Kaśka wyczekuje.
Gdyby nie to, dawno już byłby do Kaśki się uśmiechnął i uczciwie przemówił. Tylko wczoraj to już zapomniał o wszystkiem — taka go szewcka pasja wzięła na tego kanoniera, który biednej dziewczynie spokoju nie dawał. Dobrze się stało, że Kaśkę obronił, a kanoniera poturbował; tylko względem tego nos, — to nie jest wielka przyjemność. Boli bestja i aż spuchł, tak go kułak kanonierski przywitał...
Z bramy wysunęła się cicho Kaśka i stanęła chwilkę, widocznie bardzo zakłopotana. Pilnowała chwili, w której może sam-na-sam z Janem porozmawiać, i układała noc całą, w jaki sposób do niego przemówi. Gdy wszakże stanęła tuż przed nim, zapomniała zupełnie ułożonych zdań i zmieszała się bardzo.
Bała się szyderstw Jana i, zamiast rozpocząć piękne podziękowanie, stała tak na chodniku, ściskając nerwowo trzymaną w ręku konewkę.
Jan widział ją także. Wydała mu się jeszcze wyższą, tęższą, wychodząc tak nagle z niewielkich drzwiczek, wykrojonych w bramie. W jasnem świetle porannem twarz jej rumieniła się gorącym, różowym odcieniem, ciemniejącym ku skroniom.
Bił od niej zapach młodości, jakaś woń niezużytego jędrnego ciała, świeżo skąpanego w zimnej, czystej wodzie. Była to „dziewczyna“ w całem słowa tego znaczeniu — i Jan rozumiał aż nadto dobrze, że ta... nie oszukuje ludzi.
I nagle podniecony wczorajszem zajściem z owym kanonierem, pierwszy przerywa milczenie i obraca się ku Kaśce ze słowami:
— Dzień dobry pannie.
Kaśka czuje się bardzo szczęśliwą i wdzięczność jej dla Jana wzrasta z niezwykłą szybkością. Ułatwił jej początek rozmowy, przemawiając tak grzecznie — to bardzo, bardzo pięknie z jego strony. Teraz czuje, że pójdzie jej o wiele łatwiej; postępuje więc kilka kroków i staje tuż przed Janem z dziwną w niej determinacją.
— Pan Jan wczoraj się potrudził uwolnić mnie od tego wagabundy — mówi wolno, spuszczając oczy ku ziemi; — chciałam więc podziękować... i przeprosić, że beze mnie tyle miał pan Jan turbacji.
Jan nadyma się i opiera na miotle z postawą niezwalczonego rycerza.
— Furda! — niema o czem mówić. Rozklapał mi ta nos trochę, ale to się zagoi, za to jakem go zamalował, to się aż o bramę oparł — odpowiada z pyszną pogardą dokonanego dzieła.
Kaśka z uwielbieniem spogląda na „rozklapany“ nos, mieniący się barwą purpurowo-granatową na okrągłej twarzy stróża.
— To musi pana Jana boleć — mówi, zmartwiona szczerze tym widomym znakiem walki, której była mimowolną sprawczynią.
Jan macha ręką.
— Et, drobiazgowość! niema o czem gadać. Tylko, po co panna tak sama po nocy łazi? zawszeć to niema bezpieczeństwa. Jak dziewczyna idzie tak osobliwie, to mężczyzna ciągnie ku niej. To rzecz postanowiona!
Na Kaśkę uderzają płomienie. Nie! — on teraz gotów pomyśleć, że ona umyślnie chodzi, aby znajomości szukać... Musi się z tego wytłumaczyć, — niech wreszcie wie z kim ma do czynienia.
— Niech pan Jan nie myśli — zaczyna, ożywiając się stopniowo, — że chodziłam tak sama jedna po dobrej woli. Mnie samej to nie ładzi tak szpacerować bez ulicę, przez znajomych... ale ja znajomości nie mam żadnej, a familja moja daleko, choć to są bardzo porządni ludzie.
I odrobina dumy, jaką ta dziewczyna chowa w głębi swej duszy, przebija się w intonacji głosu, z jaką wymawia ostatnie słowa.
Ożywiona nagłym, a dla niej niespodziewanie pomyślnym zwrotem, staje się rozmowną — i wbrew zwyczajowi ciemne jej oczy patrzą wprost w twarz stróża, migocąc złotawymi blaskami, przecinającymi piwne zabarwienie źrenicy.
Jan z przyjemnością słucha mowy dziewczyny. I on rad jest, że porzuci zbyt ciężką dla niego rolę wroga i stanie się przyjacielem tej dziwnie dla niego sympatycznej kobiety.
Gdy Kaśka skończyła mówić, Jan patrzył na nią jeszcze chwilkę z wielkiem upodobaniem. Niesłusznie nazywają ją „tłumokiem“, żadna z dziewcząt, zamieszkujących kamienicę, nie może iść w porównanie z Kaśką, — tak zdrową, silną i ładną wydaje mu się w tej chwili. Rozmawiając, postawiła trzymaną w ręku konewkę i obie ręce skrzyżowała wdzięcznym ruchem na piersiach. Ręce te czerwone, lśniące, pełne — ciągną ku sobie wzrok Jana, budząc w nim chętkę uszczypania silnie tuż około łokcia. Ale rozsądek przeważaj; nie chce zrazić do siebie Kaśki, bo wie, że ona takich żartów nie lubi. Później... kto wie, może się oswoi, zresztą — Jan, zobaczy, co to z tego mieć będzie można.
Na razie jest zadowolony szczerze z obrotu, jaki rzeczy wzięły. Położył miotłę i zbliżył się do Kaśki; stoją tak naprzeciw siebie, przedzieleni tylko wąskim rowkiem rynsztoka, w którym płynie błękitnawą farbą ubarwiona woda, wylana świeżo z pobliskiej farbiarni.
— To pannie tak przykro i ckliwo być musi ciągiem siedzieć samej jednej? — pyta Jan, zainteresowany osamotnieniem Kaśki.
Mój Boże! czy jej ckliwo? — Ależ tak, a nawet bardzo. I szczerze, nic nie tając, opowiada, jak przykrzy jej się w kuchni, gdy nie ma co do roboty lub święto pracować zabrania.
— Pani dobra, ale strasznie niemrawa, pan znów trochę durnowaty, a oboje nigdy nic ze mną nie gadają. Zresztą, nie dziwota, bo to państwo, ja tylko sługa, to im nie do rezonu ze mną; tylko że to człowiek nie pies, ani nieme stworzenie, to lubi czasem rozgadać się o tem i o drugiem. A tu choć do ścian gadaj, taka pustka. W budny dzień, to mniejsza, ale jak święto przyjdzie, to nie uwierzy pan Jan, jak mnie chyci za serce. Takam wtedy zmarnowana, że za nic każda sierota! Wyjdę na ulicę, to łażę jak ćma, bo tak przez wyznaczenia, to jak na wystawę...
Jan z ubolewaniem kiwa głową.
— Pewnie, pewnie — konkluduje po chwili — kobiecie samej, to jak sroce w lesie. Każda powinna mieć swego chłopa, coby jej stanął w przygodzie i krzywdy zrobić nie dał.
Milkną oboje nagle, zmieszani tym zwrotem rozmowy. Ona myśli w tej chwili o silnej pięści Jana, który tak gracko „stanął jej w przygodzie“, — on zaś mimowoli zapytuje siebie samego, czy nie wartoby pomyśleć o zostaniu „chłopem“ tej dziewczyny. Tylko ten ślub! to małżeństwo!... Eh, co tam! kupić nie kupić, potargować nie wadzi. Zresztą, może ona ustąpi coś ze swych warunków, — kobiety same nie wiedzą, czego chcą. Czasem baba rano jezuitka, a w wieczór farmazonka. Spróbować trzeba; jak się nie uda, to despektu znów tak wielkiego nie będzie.
I z nagłą determinacją czyni Kaśce propozycję wspólnego spaceru za trzy tygodnie, wtedy, gdy będzie miała „wyjście“.
— Pójdziemy za rogatkę albo do menażerji; zresztą, gdzie panna Kasia zechce, mnie to za jedno, ja się znam z temi osobliwościami...
I usiłuje przybrać minę zblazowanego człowieka, dla którego nic na świecie obcem nie jest.
Kaśka stoi chwilkę, nie mogąc przemówić ani słowa. Walczy w niej jakiś instynkt, szarpiący duszę kobiety w przededniu jej upadku — i chęć zabawienia się w towarzystwie Jana. Czuje, że powinna odpowiedzieć „nie“ i odejść od tego mężczyzny, do którego ciągnie ją jakieś dziwne, nieokreślone bliżej uczucie.
Dotąd zawsze mówiła „nie“ na podobne propozycje; dziś jest przecież zupełnie bezsilną; odmowa przecisnąć się nie może przez usta, które chętka spędzenia z Janem całego popołudnia ubezwładnia.
On milczenie Kaśki bierze za znak zgody i z wielką werwą roztacza barwne obrazy uciech, jakie spotkać mają Kaśkę w tej przechadzce we dwoje.
Kaśka mimowoli poddaje się temu urokowi.
Miły Boże! tyle dziewczyn chodzi na spacer w towarzystwie mężczyzn, — dlaczegóż ona ma wiecznie się nudzić w samotności? Choć Jan ma często „niegodliwe“ żarty na ustach, to znów nie wydaje się złym człowiekiem — i dziewczyna może przejść się z nim przez ulicę. Zresztą, winna mu przecież odpłacić grzecznością za ten nos „rozklapany“ w obronie jej samej; odmową mogłaby go urazić, a tak postępować się nie godzi. I trywjalnym sprytem ubiera chętkę rozerwania się w pozory wdzięczności, która ją skłania do przyjęcia proponowanego spaceru. Przytem spacer — to jeszcze nie „kumpromitacja“; — najporządniejsze dziewczyny chodzą na spacery ze znajomymi, byle tylko z uczciwymi ludźmi...
I, pełna niezdrowego zadowolenia, przyjmuje plan zabawy, uśmiechając się łagodnie do stojącego przed nią Jana. On nachyla się ku niej i z coraz większem ożywieniem roztacza, przemienia, układa program, który napełnia serce Kaśki zdumieniem i radością. Nagle silne jakieś ramię potrąca Kaśkę, która, tracąc równowagę, osuwa się w rynsztok, maczając bosą nogę w błękitnej strudze, rozlewającej się już poza brzegi rynsztoka.
Środkiem chodnika idzie gromada ludzi, usiłujących utrzymać w równowadze swe chwiejne, jakby watą wypchane ciała. Kapelusze przechylone na lewe ucho lub zsunięte w tył głowy, palta obszarpane, powalane gipsem lub oblane strugami wina, nadają dziwny pozór tej zbieraninie mężczyzn o wydłużonych profilach i twarzach, na których piętno całonocnej hulanki, aż nadto wyraźnie widnieje.
Prowadzą się środkiem chodnika, podpierając wzajemnie. Jedni są mniej pijani i ci dopomagają w stawianiu kroków zupełnie nieprzytomnym towarzyszom. Cała ta gromada, oświetlona czystym blaskiem poranka, zatacza się pod murami kamienic i zakreśla swem zbiorowem cielskiem najróżnorodniejsze zygzaki, nieznane w szkołach rysunkowych. Fantazja i dziwna dezinwoltura, z jaką ci ludzie prowadzą nadzwyczaj głośne rozmowy, zdumiewa przechodniów.
W samym środku odznacza się znajoma nam postać literata, jak na teraz człowieka „bez kondycji“, według jego własnych słów. Jego czerwone od bezsenności oczy, napełnione łzami, wpatrzone z głuchą rozpaczą w przestrzeń, mają dziwny wyraz smutku, właściwego tylko inteligentnym pijakom. Jest coś coraz tragiczniejszego w tym człowieku, szarpanym bezustanną czkawką, drżącym jak liść osiki; w jego bezładnej, chaotycznej mowie dosłuchać się można urywków wierszy dziwacznych, gorączkowych, przerywanych co chwila ulicznem, z knajpy wywleczonem słowem. Wspiera się na ramieniu wysokiego, wygolonego mężczyzny, w którym na pierwszy rzut oka można poznać aktora. Obok nich maleńki, pokurczony mężczyzna, ubrany zupełnie czarno, z przekręconą krawatką i rozpiętym kołnierzykiem, usiłuje zapiąć surdut na nieistniejące guziki — i w tym chwalebnym celu wykrzywia twarz o zmiętych rysach i chorobliwej, niezdrowej cerze. Oczy blado-niebieskie zdają się pływać całe w oliwie i grozić wylaniem się na zewnątrz oprawy. Niski, niemodny cylinderek, przekrzywiony z fantazją na lewe ucho, służy za cel pocisków, wymierzanych z systematyczną regularnością ręką wysokiego aktora.
Ten ostatni, przewyższający o wiele wzrostem małego jegomościa w surducie, wykazującym brak guzików, uderza z zamiłowaniem w lśniące dno cylindra, którego brzeg migoce mu tuż przed oczami. Właściciel maltretowanego kapelusza znosi ten żart z dziwną wyrozumiałością, a jedyną jego troskę stanowi w tej chwili myśl, którą formułuje mniej więcej w tych wyrazach.
— Powiedz mi, przyjacielu, jakim sposobem to się dzieje? bijesz mnie w cylinder, a mnie łeb boli...
Cała gromada zatrzymuje się na środku chodnika, aby rozebrać postawioną kwestję.
Nie mogąc utrzymać się na nogach, kołyszą się bezustannie i plują na brzegi butów, poczem jednak nie omieszkują zacierać fikcyjnych śladów śliny na flizach chodnika.
Kaśka i Jan usuwają się na gościniec, zostawiając hałaśliwej gromadzie wolne pole, to znaczy całą szerokość chodnika. Kaśka pomiędzy tymi pijanymi ludźmi poznaje małego rzeźbiarza z mleczarni.
Stoi pod ścianą kamienicy, oparty plecami o mur, z wyrazem zupełnej obojętności na twarzy. Rysy jego, rzec można, wyglądają jak przysypane popiołem, a w kąciku ust trzyma uparcie dawno zgasłe cygaro. Jest nad wyraz znużony i mimowoli zamyka oczy. Kaśka doznaje uczucia prostej litości na widok tego bezmiernego znużenia i dziwi się, dlaczego ten panicz wstał tak rano, kiedy mógłby się wyspać jeszcze kilka godzin w wygodnem łóżku.
Jan skrzywił usta i patrzy z rodzajem pogardy na grupę pijanych mężczyzn.
Ot! jak się prosty człowiek upije, to nie dziwy, to rzecz zupełnie zwykła, ale „panowie“ z surdutami na grzbiecie robią takie „szpektakle“ w biały dzień... czyste pokaranie.
W dodatku poznaje w niektórych tak zwanych „gazetników“ — bo jak studentom posługiwał, to nieraz go z papierami do „Gazety“ posyłali; bo to studenci — to ludzie dużo piszący! Jan nieraz widział w „jadministracji“ tego pana z wąsami, ba, i tego małego, co go ten wysoki po kapeluszu bez przyczyny wali. Wie, że to „jentelegentniki“, co napiszą to drukują — i ludzie czytają; ale cóż z tego, kiedy się włóczą po knajpach, jak prosty naród, co to prócz kieliszka nic na świecie nie ma.
I zdrowym chłopskim rozumem ocenia całą ohydę podobnych postępków, mówiąc do stojącej obok niego Kaśki:
— A to ci jenteligencja, jak się to wiechciem wala!
Tymczasem wśród grupy pijanych ludzi „wyższych“ nie rozebrano jeszcze kwestji: dlaczego właściwie głowa małego jegomości cierpi, gdy uderzenia są przeznaczone dla kapelusza?.
Literat „bez kondycji“ opinjował, że owego młodzieńca głowa nie może boleć, gdyż osobliwość ta głowy nigdy nie miała; aktor, nie zwracając uwagi na te wywody, zresztą dość logiczne, uderzał bezustannie w wierzch cylindra, z cierpliwością, godną lepszej sprawy, czem zniecierpliwiony mały jegomość odezwał się nagle przerywanym czkawką głosem:
— Słuchaj! jeśli ty sądzisz, że mnie chodzi o ten cylinder... to patrz, co ja z niego zrobię!
I przy ostatnich słowach cisnął o ziemię z wielką brawurą nieszczęsny kapelusz, który upadł w sam środek rynsztoka, obryzgując całe towarzystwo błękitną cieczą.
Całe grono zdumiało się nad tym szczytem abnegacji i z prawdziwym smutkiem wpatrywało się w czerniejący wśród rynsztoka kapelusz.
Jeden tylko aktor zabrał głos w obronie nieszczęśliwej części męskiego stroju, tak poniewieranej w biały dzień i bez żadnej przewiny.
Zataczając się na prawo i na lewo, wydostaje się z trudem na brzeg rynsztoka i laską usiłuje przyciągnąć ku sobie cylinder, rozpościerający się wśród błękitnej cieczy z rodzajem zadowolenia muchy, wpadłej w miękką, lepką maź, w której jej niewypowiedzianie błogo.
Cała gromada mężczyzn śledzi z zajęciem ważną czynność swego „ducha“ po sztuce i stawia wnioski: czy cylinder zostanie ocalony, czy też przepadnie nazawsze? Mały jegomość, rozrzewniony nadmiarem swego poświęcenia, podsuwa pod rękę artysty swoją śpiczastą głowę, obrośniętą rzadkim włosem, i prosi błagalnie, aby dalej ciągnął swoje uderzenia, „jeśli mu to do życia potrzebne“.
Artysta zaś, z ruchem pełnym niewysłowionej pogardy, odsuwa od siebie drobną postać uczynnego przyjaciela. Na swej wygolonej, czerwonej masce ma w tej chwili wyraz bezmiernej powagi, a głos jego brzmi prawie tragicznie, gdy wyrzuca wspaniałym basem te dziwaczne słowa:
— Odsuń się, zatabaczona sieroto!
I bez przerwy tymczasem ciągnie swe usiłowania, skierowane głównie do wydobycia kapelusza. Zmęczone nogi odmawiają mu wszakże posłuszeństwa, stopy osuwają się na śpiczastych kamieniach, sterczących na brzegu rynsztoka, i całym ciężarem ciała upada w mętną ciecz, przygniatając sobą zakwestjonowany przedmiot.
W gronie jego towarzyszów zapanowało chwilowe milczenie... Czerwony artysta, ogłuszony niespodziewanym upadkiem, zanurzył swe drobne, zgorączkowane ręce w błękitnej patoce z wyrazem chwilowej ulgi, której jego spieczonym palcom ten chłodny płyn udzielał.
Nagle przemówił maluchny jegomość, a głos jego brzmiał przyjacielskim wyrzutem i chęcią lekkiego zawstydzenia niesfornego kolegi.
— Oj! ty niepoczciwy, czy masz ty Boga w sercu, leżeć tak rano w rynsztoku!
Aktor podniósł głowę i utkwił w mówiącego swój łzawy, tęskny wzrok, pełen niewysłowionej skargi na życie i wogóle na świat cały. Zaciśnięte jego usta wybełkotały z trudnością:
— Nie miejsce człowieka... lecz człowiek miejsce zdobi.
I poprawił się w rynsztoku, z prawdziwie pijackim uporem wciskając swe ciało w wąski otwór rowu.
Słońce tymczasem wschodziło ponad miastem, nakształt ptaka o wielkich purpurowych skrzydłach. Szara zasłona, kryjąca horyzont, rozdzierała się zwolna, rumieniąc się na rąbkach tych szczelin, jak rana jeszcze niezagojona.
Złote krzyże kościołów odbijały promienie słońca i świetlanemi strzałami błyskały w przestrzeni. Okna otwierały się jedne po drugich, jak oczy Argusa, a z ich otwartych wnętrzy wypływały ostatnie cienie nocy uwięzione w alkowach wraz z żółtawem światłem dogasającej lampki.
Ludzie pojawiali się coraz częściej na chodnikach, a od strony śródmieścia dolatywał gwar tysiąca głosów — harmonijna kapela, odzywająca się codzienną wczesną serenadą.
Gromada pijanych mężczyzn, po krótkiej naradzie wydobywszy z rynsztoka bezprzytomnego prawie aktora, kierowała się ku otwartym drzwiom, nad któremi widniał napis: „Wyszynk piwa i wódki“.
Od kilku chwil przecież mały rzeźbiarz otworzył oczy i wpatrzył się z uporem w stojącą opodal Kaśkę. Ona, pełna zdziwienia, przypatrywała się tym „panom“, tak porządnie, według niej, ubranym, a włóczącym po ulicy skutki rozpusty i całonocnej pijatyki. Tembardziej jej to dziwne, że poznaje pomiędzy nimi tych panów, którzy ofiarowywali jej po „trzy szóście“ za godzinę jakiegoś oblepiania ją gliną.
Jeżeli człowiek może na takie zbytki wydać aż trzy „szóście“, to musi być bogaty, bo Kaśka wie, jak to długo na taki krajcar pracować trzeba.
Wobec coraz większego gwaru i ruchu, przepełniającego ulicę, wesołe grono zdecydowało się opuścić tymczasową stację nad rynsztokiem i udać się w dalszą podróż. Przedtem jednak pożegnano czule artystę dramatycznego, zajmującego pokój w kamienicy, koło której stali. Rozrzewniony artysta znikł w bramie, unosząc za sobą ostatni pocałunek małego jegomości, który tak bohatersko pozbył się kapelusza, a teraz z odkrytą głową śpieszy na czele całej gromady, wytrzeszczając swe blade, wypełzłe oczy na zdziwionych tem niezwykłem spojrzeniem przechodniów. Powoli oderwał się od ściany i mały rzeźbiarz, posuwając naprzód swą drobną postać, ciążącą mu jednak niezwykłym ciężarem. Wlókł się, nie odrywając podeszew i kiwając głową za każdym krokiem. Gdy przechodził koło Kaśki, stanął, wsuwając zwykłym sobie ruchem brudne ręce w kieszenie marynarki.
— Ty! — wyrzekł powoli, — namyśl się... ja z ciebie arcydzieło stworzę... Tylko nie bądź głupia! inaczej, każ się wypchać trocinami i w pasy pomalować!...
Patrzył na nią jeszcze chwilę i znów w myśli modelował wspaniałe kształty dziewczyny. Kilkakrotnie już próbował zrobić swą Karjatydę z pamięci, ale napróżno! Nie mógł połączyć razem tego kobiecego wdzięku z muskularnością rozrosłego mężczyzny. Potrzebował widzieć przed sobą tę dziewczynę, bez żadnej osłony odkrywającą przed nim skończoną piękność form, jaką pod jej trywjalnem ubraniem okiem artysty zgadywał.
Kaśka nadzwyczaj zmieszana, wzięła konewkę, a skinąwszy uprzejmie głową Janowi, oddaliła się w stronę wodociągu. Rzeźbiarz chwilkę patrzył za nią.
— Karjatyda — wyrzekł wreszcie, trwając uparcie przy raz powziętej myśli. — Karjatyda!
I z wielkim wysiłkiem zwrócił się ku drzwiom szynkowni, w których zniknęli jego towarzysze. Błysk rozsądku, jaki oświecił jego drobną twarzyczkę, gdy okiem znawcy oceniał piękność kształtów Kaśki, znikł i zagasł zupełnie.
Natomiast, z wielką dezinwalturą wszedł da wnętrza knajpy i już na progu wygłosił rozkaz:
— Panie dobrodzieju!... proszę mi dać za dwa grajcary sera!
Na chodniku pozostał Jan, który dziwnie niechętnym wzrokiem patrzył na zbliżanie się rzeźbiarza do Kaśki. Nie znał go, nie wiedział, kim jest ten „pan“, mówiący do niej „ty“ i nazywający ją niezrozumiałem dla Jana imieniem, — instynktem przecież odgadł, że i ten człowiek pragnie tej dziewczyny. Nie rozumiał, w jakim celu; dla niego pożądanie kobiety ograniczało się do jednego kierunku; nie wiedział, że rzeźbiarz pragnie ciała Kaśki nie dla siebie, lecz dla ogółu, dla tysiąca ócz, spragnionych harmonji kształtów, dla zadowolenia dusz, potrzebujących od czasu do czasu znaleźć się wobec piękności istotnej, zakutej w marmurową bryłę.
Jan tego wszystkiego nie znał i nie rozumiał; widział tylko, że rzeźbiarz patrzył na dziewczynę namiętnym wzrokiem — i głucha wściekłość wstrząsała do głębi tą dziwaczną duszą. Znów „cylinder“ chce się mieszać da nieswoich rzeczy i wyciąga rękę po dziewczynę, która między równymi upaść winna. Niech-no jeszcze raz spróbuje przejść koło kamienicy, to go Jan naznaczy! ocho! lepiej jak kanoniera, bo kanonier to jeszcze ujdzie, ale takiemu surdutowemu od Kaśki wara!...
I z całą złością uderza Jan miotłą ów nieszczęsny kapelusz, który, zgnieciony, rozpłaszczony, rozkłada się nieforemną plamą pośród rynsztoka.
Cała nienawiść człowieka niżej postawionego, gorzej odzianego, nędzniej karmionego, koncentruje się w tej wściekłości, z jaką Jan pastwi się nad nieszczęśliwem przykryciem głowy, od którego proletarjat bogatszych ludzi „cylindrami“ nazywa. Według Jana kapelusze te mają w sobie zarozumiałość i pychę właścicieli, a dzika rozkosz przejmuje całą jego istotę, gdy może wywrzeć swój gniew na jednym z takich „cylindrów“.
Uderza więc z furją w dno kapelusza, obryzgując się błękitnawą cieczą i powtarzając co chwila:
— Psia krew zwykła! psia krew sobacza!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.