Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od tego dnia rozpoczęły się dla Kaśki jaśniejsze, lepsze dni, ożywiające swą zwykłą bezbarwność epizodami, wynikłymi ze zmiany stosunków między nią i stróżem. Stała się nieczułą na żarty i drwiny innych dziewczyn. Cóż ją mogły obchodzić ich docinki, skoro Jan nie brał w tych, przeciw niej skierowanych wycieczkach udziału? O! mogły teraz bezpiecznie nazywać ją „tłumokiem“, — Kaśka szła przez ten grad obelg, wzruszając ramionami; teraz wie, że nie jest „tłumokiem“, boć przecież pan Jan nie chciałby się z nią pokazać w niedzielę na spacerze, gdyby-to była prawda. Przecież wszyscy wiedzą, że pan Jan jest bardzo „wybrydny“, i wszystkie dziewczyny, z któremi chodzi na ulicy, są zawsze ładne i dobrze ubrane.
Kaśka wprawdzie nie ma pretensji do „ładności“, ale już te przedrwinki tak jej dokuczyły, że chwilami myślała, iż jest naprawdę jakiemś straszydłem.
Jan powiedział jej nawet, że jest „niczego“ i Kaśka to dobrze pamięta, powtarza sobie to pocichu, gdy klęknie odmawiać zdrowaśki przed zaśnięciem. Szła wtedy z koszykiem do miasta i miała na sobie czyściuchno wyprasowany kaftanik z niebieskiego perkaliku. Jan stał przed bramą i rozmawiał z handełesem; gdy Kaśkę zobaczył, podszedł do niej, a przywitawszy pięknie, zaraz z początku powiedział jej „kumplement“. Śmiał się przytem, pokazując wszystkie zęby, zdrowe, czyste i białe. Kaśka bardzo lubi, gdy kto ma takie równe i ładne zęby, więc zapatrzyła się na Jana, jak na obrazek. Ale gdy posłyszała, że Jan nazywa ją „niczego“, zawstydziła się bardzo i, pożegnawszy, poszła do miasta.
Jedną tylko ma teraz troskę: chciałaby chodzić zawsze czysto i schludnie ubrana, a tu trudno bardzo przyjść do czystości w takiej służbie. Nie przez to, aby z lenistwa nie chciała posiedzieć w nocy i wyprać fartuszek lub kaftanik, o! nie; z chęcią by siedziała do białego dnia, aby tylko rano zaszeleścić świeżą spódniczką, gdy spotka Jana w bramie, — ale z tym panem, to czyste utrapienie. Wydziela nafty, mydła, drzewa, a przy obiedzie — toć ciągłe harowanie koło pańskiej roboty nie pozwala oderwać się ani na chwilę.
I Kaśka zaczyna powoli przyuczać się do kłamstwa, wymyśla powoli nocne zajęcia, aby jakkolwiek ukraść choć kwadrans czasu. Przychodzi jej to z trudnością, ale spryt w oszukiwaniu, wrodzony każdej kobiecie, podsuwa jej rozmaite wybiegi.
Ba! czas ukraść można bodaj sobie samej, ale z mydłem trudniejsza sprawa, a z naftą, drzewem! Chwilami Kaśkę rozpacz chwyta. Ma jednak w sobie jakąś dziwną, śmieszną uczciwość, niezwykłą w kobiecie z gminu. Co pańskie, to pańskie — ruszać się nie godzi.
Zresztą, nawet jej na myśl nie przychodzi, aby podzielić wydzielone przez pana mydło, lub odjąć szczyptę wymierzonego krochmalu.
Nagle przypadek, w postaci pani Julji, przychodzi jej z pomocą. Budowski, w bezmiernem swem skąpstwie, zaopatrywał żonę tylko w konieczne, niezbędne artykuły toalety. Pani Julja, w orjentalnej gnuśności zamkniętego i bezczynnego życia, lubiła przedewszystkiem zapachy, odurzające wonie, choćby silny zapach zwykłych trociczek, tlących się często na rogu komody, ale Julja nie posiadała nigdy pieniędzy. Budowski, sam mając mało, chował skrzętnie najdrobniejsze kwoty, i raz jeden, zupełnie wyjątkowo, pozostawił Julji guldena, jako zadatek dla mającej przyjść do obowiązku sługi.
Julja przeto wymyślała tysiączne sposoby dla zadowolenia swej namiętności do odurzających woni, które od czasu do czasu przepełniały ciasne, brudne ściany mieszkania. Na zapytanie Budowskiego: skąd wzięła potrzebne na ten cel pieniądze, odpowiadała, że matka dała jej trochę perfum lub kilka zbywających trociczek.
Było to wszakże nieprawdą.
Julja kłamała z całym spokojem bezkrwistej blondynki, a głos jej nigdy nie zmienił się, gdy słowa mijały się z prawdą. Była w tej kobiecie jakaś wpół śpiąca podłość, która spokojnym leniwym potokiem wylewała się na zewnątrz, niosąc na grzbiecie mętnych fal cały pokład czystej, srebrnej wody.
Julja porozumiewała się zwykle ze służącemi, które, okradając zręcznie pana domu na tak zwanem „koszykowem“, dzieliły się później zyskiem z panią.
Mały był to zysk, nędzny, centowy, ale Julja cierpliwie składała te drobnostki, aby zadowolnić swoje upodobanie; nie czuła nigdy jak bardzo poniża się, wchodząc w spółkę z własną służącą, — spółkę, która miała na celu oszukanie jej własnego męża.
Julja, wychowana jak niemal każda córka niższego urzędnika, spędziwszy całe swe dzieciństwo w zepsutej atmosferze pokątnej pensyjki, nie miała w głębi swej sennej duszy, ani jednego lepszego instynktu, żadnego poczucia swej własnej godności. Jednym celem w jej życiu było wyjście za mąż; dopięła swego, lecz odszedłszy od ołtarza, żyła bez żadnej myśli przewodniej, okradając męża podwójnie, — bo materjalnie i moralnie; krzywdząc jego kieszeń i z równym spokojem włócząc jego dobre imię po ciemnych zakątkach pokątnego romansu z młodym, prawie jej nieznanym studentem.
Poznała go na ulicy.
Chodził już czas jakiś co niedziela do kościoła i stawał zwykle naprzeciw niej, wpatrując się ciekawie w młodą kobietę. W Budowskiej zrozumiał od razu łatwą zdobycz w formie mężatki, pragnącej zakazanego owocu i zbyt leniwą, aby zebrać siły dla stawienia oporu.
Nikła postać męża wydała mu się pozbawioną zupełnie jakiejkolwiek grozy, a bezbarwne, szare źrenice Julji, wlepione w niego z uporem, zachęcały go do dalszych kroków. Jakkolwiek młody, posiadał wielką dozę sprytu i znajomości kobiet. Brał je często z brzega, bez wyboru, odrzucając ze wstrętem, gdy stosunek wkraczał w dziedzinę długotrwałego jarzma. Lekko kręcone włosy, wysoki wzrost i szerokie ramiona ułatwiały mu podboje w niższych warstwach społeczeństwa. Do wyższych nie wdzierał się nigdy; lubił być podziwianym, a znał swą małą wartość pod każdym względem. Bał się kobiet inteligentnych, lub noszących jedwabne pończochy, — czuł, że wobec nich wyda się trywjalnym i śmiesznym.
Okiem biegłego znawcy ocenił płytkość umysłu Julji i zrozumiał wątpliwą białość jej pończoch. Walka była krótką, — łatwo pojąć, że ładny student zwyciężył. Zresztą, Julja nie broniła się wcale.
Przyszła na pierwszą schadzkę wpół senna, dopiero później ożywiała się stopniowo. Czy ta kobieta przywiązała się do młodego chłopca? — odgadnąć było niepodobieństwem. Urządzając schadzki z kochankiem, miała tę samą leniwą obojętność, z jaką konferowała z własną sługą co do wielkości sumy, oszczędzonej na zakupie obiadowych wiktuałów. Gdy zapalała ulubione trociczki, oczy jej migotały tym samym niezdrowym blaskiem, jaki świecił w jej źrenicach przy wsiadaniu do oczekującego na nią w nocnej porze fiakra.
Blask ten gasł szybko, równocześnie ze zgaśnięciem czerwonego ogniska tlejącej trociczki, lub z ostatnim pocałunkiem, jaki kochanek wyciskał na jej białej szyi. Julja kilkakrotnie chciała już pociągnąć Kaśkę na swą stronę i podsunąć jej myśl drobnej koszykowej kradzieży. Sądziła jednak, że Kaśka, sama wyćwiczona w takich wypadkach, ułatwi jej początek rozmowy. Z największą pozorną obojętnością przysłuchiwała się wieczornemu rachunkowi, który Kaśka obowiązana była zdawać codziennie samemu Budowskiemu; ale w gruncie rzeczy z niezmierną pilnością śledziła wymienioną przez Kaśkę cyfrę, którą Budowski do jednej ze znanych czarnych ksiąg wpisywał. Ale próżne były wysiłki pani Julji. Jakkolwiek wrodzonym już instynktem kobiecym znała się lepiej na drobiazgowem gospodarstwie aniżeli mąż, nie mogła w rachunkach Kaśki pochwycić ani jednej niedokładności, chęci sprzeniewierzenia najdrobniejszej centowej kwoty.
Głucha złość opanowywała umysł Julji.
Siedząc tak w półcieniu, patrzyła na wyniosłą postać Kaśki, stojącej przy progu.
Julja czuła, że musi ją uczyć abecadła drobnego, powszedniego grzechu, — to ją gniewało i sama myśl nużyła niewypowiedzianie. Wolałaby przyjść, jak zawsze do gotowego. Jednak, jak wszystko mieć musi swój koniec, tak i nieposzlakowana uczciwość Kaśki musiała się zarysować i zachwiać raz na zawsze. Uczciwą, pełną szlachetnej prostoty nie mogła iść dłużej przez życie. Graniczyłaby wtedy z istotami pozbawionemi rozumu, według pojęć świata, w jakim się obracała. Uczciwość jej, nieugruntowana, nieutwierdzona rozwinięciem umysłowem, które faktami udowadnia konieczność istnienia uczciwości, musiała zachwiać się wśród ciemności, w których kroczyła do tej chwili, niepewna potrzeby swej egzystencji, niemająca gruntu pod stopami.
Zresztą, przypadek był sprzymierzeńcem Julji.
Kaśka była zakochana.
Nie mówię „Kaśka kochała“, ale po prostu: „Kaśka była zakochana“.
Była to miłość prosta, zwykła, prawie trywjalna, a przecież, mimo to, niepozbawiona lekkiego sentymentalizmu. Kaśka, pomimo swego niskiego stanowiska, była przedewszystkiem kobietą wchodzącą dopiero w świat, doznającą po raz pierwszy na widok Jana odmiennego uczucia od zwykłego przestrachu, jaki w niej wszyscy mężczyźni do tej chwili wzbudzali. Kaśka czuła gwałtowną potrzebę dobrego słowa i przyjaźniejszego obejścia. Julja nie wiedząc o tem, uczyniła z niej wspólniczkę swego występku jednem przychylniejszem zdaniem, rzuconem w głębi ciemnej kuchenki. Potrzeba ta nie mogła wszakże długo być zapełnioną przez łagodny głos drugiej kobiety; w Kaśce budziła się kobieta, domagająca się wielkim głosem praw swoich, nie tylko w znaczeniu zmysłowem, ale i duchowem. Tak jest, Kaśka, mimo wszystko, miała duszę, pragnącą marzyć bodaj przy balji, rwącą się smutną, w dzieciństwie zasłyszaną piosenką na usta, obrzmiałe od bezustannego dmuchania w samowar, cisnącą się z głośnem westchnieniem z piersi, pełnej dymu i swędu przypalonej patelni.
A choć była to dusza prosta, pokryta warstwą brudu i potu, nierozwinięta sonatami Beethowena, ani wykształcona na laucentach Byrona, nieznająca zachwytów wobec dzieł sztuki, ani przecząca istnieniu Boga, — toć dusza ta żyła rzeczywiście, przytępiana nadmiernymi wysiłkami ciała, zamknięta w ciasnem kole zwierzęcych obowiązków, przygniatana ciemnotą, w której od kołyski błąkać się musiała.
Każda kobieta, nawet w żebraczych łachmanach, musiała kochać po raz pierwszy. I jakikolwiek kał rozpusty nie przepłynąłby później przez jej nędzne życie, — uczucie to, choćby objawione na zewnątrz w formach zupełnego zbydlęcenia, musi pozostawić ślady w pamięci kobiety.
Jest to jeden, jedyny kącik w sercu, który nic zająć nie zdoła. Wspomnienie pozostaje na zawsze, często jakieś niemiłe, odurzające, niezdrowe, pełne żalu i hańby — a przecież wspomnienie to istnieje również pod cuchnącą szmatą, okrywającą ciało zreumatyzmowanej żebraczki, jak pod woniejącą suknią dystyngowanej damy.
Kaśka nie analizowała uczuć, jakiemi od poznania Jana była cała przepełniona. Lubiła jego białe, równe zęby, które odsłaniał, uśmiechając się co chwila; ale lubiła również, gdy stojąc przed bramą, spotkała się z wzrokiem jego, w którym instynktem zgadywała „wiele pięknych rzeczy“.
Nieraz, ukryta w kąciku sieni, śledziła przez otwarte drzwi barczystą postać stróża, poruszającego ciężką miotłą z nadzwyczajną siłą i swobodą; podziwiała wtedy jego szerokie plecy, trochę zaokrąglone pod zbyt ciasną bluzą, i kark szeroki, czerwony, kark rosłego blondyna, pokryty drobnym mchem włosów. Ale w równy zachwyt wprowadzał ją głos Jana, wypowiadający wiele uciesznych historji, o których Kaśka dawniej nie miała wyobrażenia.
Było jej wtedy bardzo przyjemnie, a głos ten wpadał do jej ucha łagodnie i przenikał ją dreszczem. Zapominała wtedy o piękności zębów i szerokości pleców Jana; opierała się o ścianę, słuchając jego słów, i najczęściej przymykała oczy, aby go nie widzieć, a słyszeć lepiej.
Chwilami ogarniało ją rozrzewnienie wielkie. Były to zapewne początki rozdrażnienia nerwów, lecz Kaśka, nie znając ustroju nerwowego, ograniczała się na obtarciu łez ścierką, przeznaczoną do czyszczenia naczyń, i na wyszeptaniu do siebie całego szeregu urywanych zdań, wyrażających wielki smutek, który ją „napadał“ teraz częściej niż dawniej. A przecież główna przyczyna jej zmartwień, to jest wrogie usposobienie Jana, zmieniło się zupełnie na korzyść Kaśki. Nie można powiedzieć, aby był i teraz zadziwiająco grzecznym, nie! Jan miał system podbijania kobiet sobie tylko właściwy; chwilami maltretował swe kochanki i dawał im uczuć całą wyższość męskiej przewagi; z Kaśką, jakkolwiek system ten uległ pewnej zmianie ze względu na dziwaczne usposobienie dziewczyny, zawsze jeszcze Jan trzymał się zasad, które chętnie między jedną fajką, a drugą wyrażał mniej więcej w tych słowach:
— Z babą, to jak ze znarowioną miotłą, folgi nie dawaj, a zawsze górę bierz, bo inaczej będzie pół psa, pół kozy. Nasztorcuj się uczciwie, to ci sama w łapę wlezie. To już taka psia krew zwykła.
„Sztorcował“ się też do Kaśki, zaczepiał ją, gdy szła przez dziedziniec, wołając, aby uważała, bo mu bramę sobą rozwali, — ale ona uśmiechała się łagodnie, bo zrozumiała, że owe zaczepki stanowią właśnie wstęp do zalotów.
Czasami Jan nie odezwie się do Kaśki, tylko przechodzącą zatrzyma i uszczypnie w łokieć niezbyt silnie, ot — po prostu dla żartu. Na każdego innego mężczyznę Kaśka gniewałaby się z pewnością, ale Janowi widocznie dużo wolno; bo choć się Kaśka trochę dąsa, to musi w skrytości ducha przyznać, że jej po każdem takiem uszczypnięciu tak miło, jakby się herbaty z sześcioma kawałkami cukru napiła.
Kaśka raz jeden piła taką herbatę u państwa Lewi wtedy, gdy niańka powróciła z pogrzebu swej matki pijana i, zapewne ze zbytku żałości, nic do ust wziąć nie mogła. Kaśka zabrała wtedy podwójną porcję cukru i przyrządziła sobie herbatę, którą piła po łyżeczce, delektując się nadzwyczajną słodyczą. Teraz doświadczała podobnego uczucia błogości, gdy Jan ją „zaczepiał“. Poddawała się powoli wpływowi mężczyzny, nie rozumując, bliska upadku, a nie przypuszczająca nawet jego możliwości. „Ciągnęło“ ją do Jana, jak do nikogo w życiu, ale o następstwach podobnego „ciągnienia“ nie pomyślała nigdy.
Nie przeszkadza jej to robocie, tylko dziwnie plącze wieczorne zdrowaśki. Gdy uklękła przy łóżku, ani rusz skończyć pacierza nie może. Myśl o Janie i tej niedzieli, którą razem spędzić mają, wplata się bezustannie w zdania pacierza. Gdzież oni pójdą? co robić będą? co ona na siebie włoży? skąd weźmie pieniędzy na krochmal, konieczny do szelestu spódnic?
I wielka rozpacz ogarnia Kaśkę; liczy ile mniej więcej dostanie z należnej miesięcznej pensji. Wzięła guldena zadatku, stłukła wazę, dwie filiżanki, i ze trzy szklanki. Przytem rozsypał się w piwnicy szaflik, za co pan obiecał jej wytrącić siedemdziesiąt centów. Bez kupiony dla pani wynosi trzy centy...
Kaśka bez gniewu myśli teraz o tej gałązce bzu, którą pani, idąc na schadzkę, zatknęła sobie we włosy. Teraz robi się cokolwiek łagodniejszą i pobłażliwszą na podobne błędy. Zapewne — z obrazka Najświętszej Panny nie trzeba poruszać nic z tego, co już tam wetknięte, ale... skoro pani nie miała innego kwiatka, toć i ten od biedy wziąć mogła. Pewnego poranku weszła Julja do kuchni i zastała Kaśkę, wyjmującą z kosza kupione w mieście wiktuały; świeże powietrze i przyśpieszony ruch spędziły na policzki dziewczyny falę zdrowej, świeżej krwi, mieniącej się purpurą pod zgrubiałym naskórkiem. Palce jej przesuwały się z pewną rozkoszą po wilgotnych listkach sałaty, które rozrzucała po stole, przebierając więcej zgniłe, dla wrzucenia w obok stojący szaflik. Za wejściem pani, Kaśka obtarła ręce, przygotowując się do znanego nam listu, który służył Julji za pretekst do schadzek z kochankiem. Ale Julja nie oddała jej żadnej kartki; stała przed nią z wzrokiem uparcie wlepionym w trochę drobnej monety, która leżała na rogu stołu, świecąc małemi plamkami wśród listków sałaty.
Kaśka, zdziwiona niezmiernie tą niezwykłą wizytą, zbita zupełnie z tropu brakiem zwykłego w takich wypadkach listu, patrzyła wprost w twarz Julji ze zdziwieniem wielkiem; obecność pani w kuchni uważała za rzecz nadzwyczajną, zapowiadającą zwykle nocną wycieczkę, — dziś wszakże stało się coś niezwykłego.
Pani nie oddaje jej listu i nie prosi, aby go wręczyła panu. Musi mieć jakieś inne żądanie... może teraz mówić bez obawy. Odkąd Kaśka zrozumiała, że mężczyzna niezawsze jest „niegodziwcem“ i czasem przyjemnie pogadać i pośmiać się trochę, chętniej wypełnia zlecenia Julji.
I tym razem jest do usług gotową. Zapewne idzie o coś względem tego wysokiego pana, — Kaśka chętnie to załatwi. Zresztą, mieć będzie jeden pretekst więcej do przebiegania przez dziedziniec, a właśnie słyszy głos Jana, który niezmiernie dobitnie „poniewiera“ tapicerkę, co wylała na środku dziedzińca pomyje.
Ale pani nie mówi nic o wysokim panu i nie daje względem niego żadnego polecenia.
Przymykając oczy, oparta o ścianę, przyciszonym głosem opowiada Kaśce, w jaki sposób zwykle inne służące stawały się jej pożyteczne...
Nie jest to przecież kradzież! o nie, wcale; ona sama kradzieżą się brzydzi; ale co pana, to i jej, — co jest własnością męża, to i żony; cóż więc byłoby złego, gdyby Kaśka tę własność, to jest tę „resztę“ z miasta, dzieliła na połowę i jedną z tych połówek oddawała jej samej?
Ona nawet poprzestanie na mniejszej części, bo krzywdy męża nie pragnie, chce tylko oszczędzić sobie przykrości w proszeniu się o drobne, nędzne kwoty.
Kaśka stoi nieruchoma, zasłuchana w głos Julji, rozlewający się pod niskim sufitem kuchenki.
Jakto? więc pani sama doradza jej kradzież? bo, bądź-co-bądź, rzecz taka jest kradzieżą. Siódme przykazanie mówi przecież: „nie kradnij“. W głowie Kaśki powstaje zamęt nieokreślony. Słowa Julji mięszają się w jeden szmer, z którego nic odróżnić nie może. Rozumie przecież treść i wie, że pani żąda od niej nowego kłamstwa, nowej zdrożności.
Nie! ona do tego ręki nie przyłoży.
I z wielkim szacunkiem, lecz dość stanowczym głosem opiera się żądaniu Julji. Nie tłumaczy się, nie dowodzi, odmawia tylko stanowczo i prostemi słowy broni się od zarzutu nieposłuszeństwa.
— Pan będzie się gniewał, ja nie mogę, pan mnie posądzi, świadectwo złe napisze; zresztą, to nie można, to....
Urywa nagle.
Na ustach ma słowa: „to grzech ciężki“, lecz w tym domu, gdzie imię Boskie, niewymawiane nigdy, zda się nie istnieć nawet, zdrowy chłopski rozum Kaśki uznaje ten argument za zbyteczny. Wie, że Julja się nie przestraszy gniewu Boskiego, a prędzej chyba podziała na nią obawa przed mężem.
Lecz Julja zacięta w uporze głupiej i źle wychowanej kobiety, trwa ciągle przy swojem, podnosząc głos i ożywiając się stopniowo.
Kobieta ta daje znaki życia jedynie tylko wobec występku, czy to mającego wszelkie pozory zbrodni, czy też drobnego dziecinnego grzeszku. W żyłach swych widocznie ma jakąś cząstkę zepsutej krwi, która odżywia się w atmosferze kłamstwa. Chwyta zręcznie proste napozór a w gruncie, przewrotne argumenty, którymi popiera swe twierdzenie, trafiając dobrze w umysł Kaśki, do której poziomu inteligentnego zniża się bezwiednie w tej trywjalnej żądzy dostania drobnej, nędznej sumy.
— Zresztą — kończy powoli, nie patrząc w twarz Kaśki, — rób jak chcesz, moje dziecko, ale będę musiała się postarać o inną dziewczynę, chętniejszą i bardziej do mnie przywiązaną.
Kaśka doznaje nagle dziwnego olśnienia. Machinalnie wypuszcza z ręki kilka listków sałaty, które czepiają się brzegów ścierki, służącej Kaśce za fartuch. Jakto? mianoby ją oddalić dla tak drobnego powodu? Żal zalewa jej serce: ta cała brudna i ciemna kuchenka wydaje się jej dobrą przyjaciółką, którą porzucićby kazano. Przytem, głos Jana, głos donośny, czysty, wpada przez otwarte okienko i przypomina Kaśce całą postać stróża, pełną teraz dla niej nieokreślonej, przyciągającej siły. Julja opuszcza kuchnię, pozostawiając Kaśkę pod wrażeniem swych słów ostatnich. Jest pewną, że Kaśka się namyśli, tak jak i inne dziewczęta. Julja nie myśli przecież skrupulatnie odbierać centów, ukradzionych przez Kaśkę w mieście. Ot, po prostu weźmie, co jej Kaśka wieczorem, ścieląc łóżko, pod poduszkę wsunie. Gdy pani wyszła z kuchni, Kaśka postała jeszcze chwilę koło stołu, z rękami opuszczonemi, z głową zwieszoną na piersi. Poczem, ciężko wzdychając, zabrała się do siekania mięsa i dzielenia na drobne, podłużne kupki. Włoszczyzna w maluchnej wiązeczce, kilkanaście rozsypanych kartofli, ćwierć funta żółtawego solonego masła, zalewającego feljeton jakiegoś brukowego pisemka, i trochę mąki w sinawym, papierowym woreczku — oto były te wiktuały, na których okradać miała pana i tem samem uszczuplać jeszcze zbyt skromną ilość pożywienia.
O nią nie chodziło. Miły Boże! ona przecież żywiła się czembądź i marcepanów nie potrzebowała, ale jakże poda na stół potrawy, które i tak wyglądają „mizernie?“ Nie, doprawdy, Kaśka czuje się bardzo nieszczęśliwą. Na myśl opuszczenia służby, łzy się jej cisną do oczów. Jakto? ona musiałaby odchodzić teraz, kiedy żyje z Janem w takiej pięknej zgodzie, a nawet za pięć dni mają iść razem na spacer? Kaśka czuje, że gdy wyprowadzi się z kamienicy, skończy się wszystko i ona więcej go nie zobaczy. I z rozpaczą sieka tępym tasakiem mięso, rozpłaszczające się krwawą masą na powierzchni zczerniałej stolnicy. Poczem sięga po mały garnuszek, w którym moczy się trochę komyśnego chleba, i wyjmuje, chcąc pomieszać go z mięsem. Mają być z tego zrazy — jedzenie niewikwintne; ale oszczędza się mięsa, bo z chlebem nawpół zmięszane. Kaśka zamyśla się głęboko. Ten chleb daje jej wiele do myślenia. Przecież pan nie pozna, czy jest mniej lub więcej mięsa w tej całej mięszaninie, którą ugniata palcami.
Ćwierć funta mięsa — to blisko siedem centów oszczędzonych! Pani byłaby kontentą, a Kaśka miałaby spokój zapewniony!
I powoli uczciwość Kaśki nabiera coraz ciemniejszych barw, a chęć pozostania wobec Jana podsuwa jej tysiące wymówek, któremi usypia swe sumienie.
Złe przykłady, otaczające ją od dzieciństwa, ta wieczna atmosfera kradzieży i oszustwa, w jakiej się obracała, zaczyna wywierać swój wpływ, głusząc wszelkie dobre popędy; „koszykowe“ — ta plaga domowego gospodarstwa — rozpościera się powoli i wśród tej urzędniczej nędzy, czyniąc z uczciwej dziewczyny złodziejkę, jakkolwiek początkującą, lecz już obrzuconą błotem występku. Gdy Julja następnego dnia układała się do snu, znalazła wsuniętą pod poduszkę garstkę drobnej monety, za którą kupiła sobie trzy chińskie papierki, napełniające sinawym dymkiem małe pomieszkanie.
Głos Kaśki drżał wprawdzie, gdy przy rachunku wymieniała ilość mąki i mięsa, ale siedząca u okna Julja nie zdawała się zwracać uwagi na taką drobnostkę. Z ciemnej głębi okna wpadał prąd świeżego powietrza, przynoszący ze sobą głuchy turkot przelatującego właśnie pociągu. Julja wpatrzona w purpurową gwiazdkę, lśniącą po wysokim nasypie kolejowym, rwała się myślą w dalekie strony, które przedstawiały się jej w zamglonych obrazach półsennych. Jak mówiliśmy, była to jedyna chwila dnia, w której nawet na twarzy Julji przemykało się pragnienie swobody. Z oczyma utkwionemi w przelatujące krwawe światło, nie zwracała uwagi na Kaśkę, przyciśniętą do przeciwległej ściany. Kaśka po raz pierwszy w życiu kradła i z całą niepewnością debiutanta wymawiała słowa, mające na celu zamaskowanie kradzieży. Ta wielka, tęga dziewczyna z gminu, miała w sobie zwykle jakąś nieśmiałość dziecięcą, a przed złym czynem cofała się ze wstrętem.
Życie i okoliczności pchały ją ku przepaści. Szła wolno, pędzona drobnymi, powszednimi wypadkami, broniąc się wprawdzie, ale broniąc się słabo, niedołężnie, jak istota niemająca nigdzie silnego punktu oparcia. Pan nie poznał się na oszustwie, a jakkolwiek dobrze ją w „dołku“ zapiekło, gdy wymieniała ilość mięsa, to przecież deszcz siarczysty nie spadł na jej głowę... Pani była zadowolnioną, nazajutrz pogłaskała Kaśkę i nakadziła jej w kuchni chińskim papierkiem. Słodkawa woń zmięszała się z zapachem kapusty, gotującej się w źle przykrytym garnku. Kaśka uśmiechała się pełna niezdrowego zadowolenia, na widok Julji, której płaska głowa niknęła w sinawych pasemkach unoszących się z trzymanego nad świecą papierka.
Jednej wszakże rzeczy Kaśka dnia tego dopełnić nie mogła. Gdy po ukończonym rachunku weszła do kuchni, a załatwiwszy się z robotą, uklękła do wieczornego pacierza, nie mogła odmawiać modlitw tak, jak zwykle. Mimowoli słowa więzły w jej gardle, a oczy, zamiast wprost na obrazy świętych, patrzyły uparcie w ścianę.
Ta czysta i dobra dusza w swej ślepej wierze sądziła, że z malowanych twarzy świętych wyczyta ostrą naganę za zły postępek, jakim się splamiła.
Dlatego to Kaśka klęczała długą chwilę, milcząc i nie śmiejąc spojrzeć w twarz Najświętszej Panienki, a nawet w surowe rysy Dawidsona.
Powoli jednak oswoiła się ze swym stanem. Był to początek rozkładu niezepsutej jeszcze natury; rozkład ten wchodził w istotę Kaśki i oswajał powoli dziewczynę, sącząc jad drobnych, powszednich grzechów w zdrową dotąd duszę kobiety.
Początkowo oddawała Julji wszystkie drobne sumki, usprawiedliwiając się niejako przed sobą samą; na trzeci dzień wszakże podzieliła skradzione pieniądze na dwie równe części i za jedną z nich kupiła sobie odrobinę nafty, krochmalu i mydła. Noc całą prała i prasowała, nadsłuchując pilnie, czy pan nie zbudził się i nie dostrzegł w kuchni światła. Zasłoniła dziurkę od klucza i z najwyższą ostrożnością wyjmowała rozpalone dusze z pieca.
Była to sobota, dzień najcięższy w tygodniu. Kaśka szorowała podłogę i sprzątała do północy. Upadała ze znużenia, a przecież do białego dnia odświeżała swoją różową perkalową sukienkę, która już od trzech lat służy jej na największą paradę. Trochę krótka, a kaftanik ciasny nie może pomieścić ramion dziewczyny, ale się na to jakość poradzi. Kaśka ma czarną chusteczkę, robioną na drutach, — włoży ją na plecy i z przodu zapnie. Będzie to nawet ładnie wyglądało.
Jutro ma iść z Janem na ów „szpacer“. Och! ona wie, że inne dziewczęta będą jej zazdrościły; ale nie to ją przecież cieszy.
Będzie z nim razem przez trzy godziny, zobaczy wiele pięknych rzeczy, zabawi się pierwszy raz w życiu.
Jedno ma wszakże zmartwienie. Prawda, że jej sukienka cała i czysto wyprana. Buciki wyglancuje sobie i wypucuje tak jak panu, a szyję i ręce czysto wymyje. Ba! nawet ma chustkę do nosa, którą znalazła kiedyś na ulicy, idąc rano po śmietankę. Myślała z początku, że to szmata, ale później, gdy ją podniosła, poznała z radością, że to wcale dobra płócienna chusteczka. Wyprała ją teraz, wykrochmaliła i jutro weźmie w prawą rękę, bo tak chodzą przyzwoite dziewczyny, ale to wszystko jest niczem wobec jednej wielkiej troski, która zaczyna nurtować umysł Kaśki. Nie wie, czy Jan nie będzie się wstydził iść z dziewczyną, która nie ma na „szpacer“ jakiegokolwiek kapelusza. Kaśka nie lubi kapeluszy, woli chodzić z gołą głową; ale Jan — to taki „helegant“, chodzi od święta w „tuziurku“ i ma spodnie w kratkę. Doprawdy, ona nie wie, co to będzie... może on wcale nie zechce „publikować“ się z nią po ulicy. I do głowy Kaśki powoli wkrada się żal, że dawniej nie posłuchała pani i nie zaczęła oszczędzać pieniędzy przy zakupnie mięsa, tak jak to teraz czyni. Jest już sześć tygodni, mogła sobie złożyć dość pieniędzy i kupić kapelusz.
Trzeba pomyśleć o tem, ale jutro już musi iść z gołą głową przez ulicę. Przeprosi pięknie Jana i poprosi go, aby się nie gniewał. Za trzy tygodnie ubierze się lepiej, teraz musi ją wziąć taką jak jest.
Szarawe, niepewne światło poranka wpadło do kuchenki i oświeciło zmęczoną twarz Kaśki, pochylonej nad kuferkiem. Świeża różowa sukienka wznosiła się, sztywną obręczą zawieszona na jednym z gwoździ, służących do przyczepiania naczyń kuchennych. Kaśka podniosła głowę i przymrużonemi oczami wpatrywała się w szmat nieba, bielejącego poza małym otworem okienka. Na twarzy dziewczyny bezsenność i znużenie zaczynały już zostawiać ślady. Oczy czerwone, krwią nabiegłe przymykały się mimowoli, jakby nadwerężone od bezustannego natężenia. Pod skórą przewijały się żółtawe pasma, walcząc jeszcze z purpurą krwi, którą młode ciało tylko wytwarzać umie. Były to ledwo dostrzegalne ślady złego odżywiania i braku koniecznego spoczynku. Widocznie organizm zużył zasób sił, w których czerpał swą czerstwość, i potrzebował pomocy.
Pomoc jednak ta nie przybywała, bo któż bada ślady znużenia na twarzy służącej? Maszynę do szycia napuszcza się od czasu do czasu oliwą i oddaje do reperacji, — ale to rzecz inna. Maszyny zepsutej odmienić nie można, trzeba nabyć nową i to za drogie pieniądze. Schorowanej sługi pozbyć się łatwo, — setki innych czekają, dla zajęcia opróżnionej służby...
Kaśka przecież nie dręczy się takiemi drobnostkami. Wie, że pracować musi, bo jest do tego stworzona. Dziś czuje się nawet szczęśliwą, a sumienie zagłuszyło rodzące się w jej sercu przywiązanie do Jana. Skądżeby wzięła na krochmal i mydło? Wolałaby wcale nie iść na „szpacer“ — niż wyjść jak brudas. A przecież ten „szpacer“ — to cała jej rozrywka, o której myśli całe trzy tygodnie!... Patrząc na swoją sztywną sukienkę, na czyściuchną spódniczkę i koszulę, nie żałuje ukradzionych pieniędzy.
Mój Boże!... te kilka centów pana nie zubożą, a jej dały możność wystąpienia porządnie przed Janem.
Tylko ten kapelusz!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.