Jelita/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jelita‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.


Dzień był smętny, jesienny, dżdżysty gdy po przyspieszonéj podróży dniem i nocą, niepewnemi drogami, zbliżył się Florjan Szary pod Kraków, i zdala mury miejskie a kościelne wieże i kopuły ujrzawszy, przeżegnał się pobożnie, Bogu dziękując że go tu całego doprowadził. Nie tyle mu szło o własne życie i zdrowie, bo rycersko służąc wiedział że je co godzina niemal narażać musiał — jak raczéj o wiadomości które królowi wiózł, bo te pilno dlań i dla Polski całej były potrzebne.
Rozradowało mu się oblicze, zwykle dosyć posępne, gdy się ujrzał już pod samym grodem, pewien będąc że poselstwo swe sprawi.
Gdy się rozglądał około miasta, którego dawno nie widział, a po okolicy, piękności się jéj dziwując, prawie u samych murów na równinie, dostrzegł wielkie ludzi zbiegowisko, albo coś na kształt obozu...
Ruch tu panował wielki, jakby targowicę za bramy wyrzucono... Stały porozbijane namioty płócienne, wozów siła, gdzieniegdzie na drągach jakby chorągwie powywieszane i wiechy... Kręciło się ludzi jezdnych i zaprzęgów różnych dosyć i pieszego ludu.
Sądził z razu Szary iż w dzień targu musiał nadjechać, albo świąteczny, o którym nie wiedział, choć kalendarz jak każdy ziemianin, na pamięć umiał; gdy na drożynie zetknął się z jadącemi zbrojnemi, którzy siano wieźli i sami na wierzchowych koniach, objuczeni niém jak kopice siana wyglądali.
Pozdrowiwszy jednego z nich, spytał Florjan — co tu tak tłumno i gwarno dnia tego koło miasta.
— A z kądżeście wy? — odparł chłop, który sianem tak był obłożony, że mu nad niém tylko głowa i hełm sterczał, — z kądżeście wy że o niczém nie wiecie?
— Jam trochę z daleka, — rzekł Florjan.
Ów z sianem przypatrywał się mu bacznie.
— Jakby Florjan z Surdęgi! — zawołał.
— Jam ci jest! — rzekł żywo Szary — a wy?
— A mnie toście dla tego siana nie poznali chyba, lub i zapomnieli. Nieraześmy się w Sieradziu spotykali na zjazdach... Jam ci Janik Trzaska...
— A! prawda! — zawołał wesoło Szary, — przebacz że...
Trzaska był ziemianinem z nad Pilicy téż nie majętnym, ale bardzo zabiegliwym. Starego rodu rycerskiego człek, z konia prawie nie zsiadał, w domu nie długo miejsca zagrzewał i tak się na siodle losu dobijał a dobić nie mógł. Znali go wszyscy z téj ruchawości i pracowitości, przez które dotąd nic oprócz guzów nie mógł napytać.
Nie zrażało to Janika, śmiał się sam z tego że szczęścia nie miał. Ubogi był ale wesół i ludzie go miłowali.
— Widzę, — począł Janik wystawując nieco głowę z tego siana, które miał do obu boków uczepione, — widzę, że wy Surdęgi nie pilnujecie, a gdzieś się włóczycie po światu...
— Nie po dobréj woli! — westchnął Szary.
— Jać to i sam miarkuję, takbyście żonki nie odjechali, — śmiał się Janik.
— A wyż tu co robicie? — zapytał Szary.
— Jam tu, jak widzisz, nie sam jeden... — mówił Trzaska — ze wszech stron król ściąga ludzi. Kto żyw... Zamek pełen, miasto pełne, ażeśmy się za bramy wylać musieli i obozujemy tu... Na wojnę się znowu zbiera, i pewnie na srogą. Powiadają że Czech na nas ciągnie z jednéj, a Krzyżak i kawałek Brandeburga z drugiéj strony, i pewnie Szlązacy... I Bóg raczy wiedzieć kto jeszcze. Bo jak się na wojnę zbierze, nigdy jednéj nie dosyć.
Krzyżakom pono posiłki z całego świata idą.
Naszemu staremu Łokciowi, nie dadzą spocząć ni się zdrzemnąć. Taka już dola jego żeby nigdy pokoju nie zaznał!!
— Król na zamku? — zapytał Szary.
— Gdzie? — rozśmiał się Trzaska — jego na zamku, w mieście i wszędzie pełno. — Stary, zdawało się że już ociężał — ale! trzeba go teraz widzieć! Taż to ma bodaj lat siedemdziesiąt, a taki krzepki i na siodle cały dzień, dla niego jak drugiemu na posłaniu...
— Na toć go Bóg widzicie stworzył, — odezwał się Szary, żeby on z tych skorup Polskę zlepił... Ubożuchny, mały człek, sam jeden jak palec, a korony się dorobił... Wypędzali go tyle razy... przecież się ostał. Nie jest że to znak że mu sam Pan Bóg pomaga i tego chce co i on??
Trzaska się uśmiechnął.
— Dobrze mówicie! prawda to jest! dla tego ja se myślę, że i teraz choć na nas Czechy idą, Brandeburgi, Krzyżaki te i niewiem jakie djabły — a on im, z panem Bogiem rady da.
Trzaska dla owego siana, które wiózł że mu niezgrabnie jechać było i bał się go gubić, choć powrozami było obmotane, jechał dosyć powoli; Florjanowi pilno było, musiał więc go pożegnać.
— Pilno wam! — spytał Janik.
— Bardzo, bom posłany do króla — rzekł Szary.
— Nie daleko go wam szukać, — odparł Trzaska, oto tu pod bramą w obozie go pewno znajdziecie, bo sam ludzi opatruje... Mało nie cały dzień od jednéj jeździ kupki do drugiej, tak się jakoś troszczy... biedaczysko!
Byli już od wrót i murów nie daleko, gdzie się obozowisko poczynało.
Tu jak w samem mieście gwarno wyglądało bo też co było przekupniów a lekkiego ludu w Krakowie do obozu się cisnęło dla zarobku i rozpusty. Baby powystawiały pod kramami ławki, poosłaniawszy je płachtami, chłopcy nosili w koszykach różną drobną kupię wołając a krzycząc. Jaskrawo poprzyodziewane niewiastki jakieś kręciły się między namiotami. Kuźnią nawet na uboczu przemyślny kowal pod szatrą postawił i żołnierskie szkapy podkuwał.
W niektórych szałasach słychać było pijatykę i śpiewy, a próżne beczki wyrzucone precz świadczyły że nie próżnowano. Z wrot lał się lud miejski, a w drugą stronę do grodu cisnęli się żołnierze, tak że w tłumie tém o przejazd trudno było...
Szary musiał się nieco wstrzymać, rozpatrując którędy najłatwiej wjedzie i czeladzi przykazawszy aby się nie dała odbić od niego — gdy zdala Trzaska nań krzyknął i palcem mu coś ukazywać począł w śród obozu.
W miejscu tém na które oczy obrócił Szary, rozpoznać było można orszak jezdnych, dosyć pokaźny... ale więcej nic.
Domyślił się jednak Florjan, że chyba i król tam być musiał, a zwróciwszy konia i torując sobie drogę między szałasami — wprost już skierował się w tę stronę. Po drodze mu wskazano w istocie iż król tam był.
Lecz nie rychło go mógł dojrzeć, bo orszak dokoła otaczający go ukrywał. Widząc mozolnie się tak przebijającego Trzaska, który siano zrzucił swej czeladzi, podbiegł ku niemu pieszo...
— Jeżeli króla wam pilno się dobić — począł, — oto go macie... Podle niego ten brodaty, czarny to Prandota kasztelan, oto ten siwy, duży wojewoda Mikuła Piławita... a ten dzielny, szeroko pleczysty Żegota z Morawicy chorąży krakowski, innych nie znam.
A — otóż i król...
Gdy to mówił rozstąpili się jakoś towarzyszący królowi i na koniu grubym a dużym mały pan się pokazał, opończą szeroką od słoty okryty, po nad którą wyzłacany hełm górą sterczał... Można ztąd było dojrzeć żółtą, pomarszczoną twarz jego posępną i siwe włosów kosmyki co ją otaczały.
Szary, który dawno króla nie widział, a mało i zdala tylko dawniéj go widywał; ciekawie wlepił oczy w to oblicze, które przy tylu innych i piękniejszych i okazalszych, czémś nieopisaném nad wszystkiemi górę brało.
Wśród tysiąca ludzi oko by się na nim, nie znając go, zatrzymać musiało.
Wypisaném miał na czole że mąż był wielkiego trudu, wielkich boleści i czynów wielkich. Nad czołem jak chmura mu wisiał smutek jakiś i siła potężna... Rozrosłe brwi krzaczaste, ściągnięte do kupy kryły oczy jakby dla tego aby z pomroki błyszczały mocniéj. Usta miał zapadłe i policzki...
Przy téj starca twarzy, ciało było młode i obracało się żywo... Nie zmogły go wojny, ale je ukrzepiły. Nie znużony obracał się, patrzał, wskazywał, pytał, — a mówiąc dumał ciągle. Usta były czynne, czoło chmurą okryte co innego rozpamiętywało...
Nie śmiał się sam Szary zbliżyć tak do pana, nie opowiedziawszy, i zobaczywszy na koniu opodal nieco Hebdę sieradzkiego wojewodę, od którego wysłany był, pokłusował do niego.
Pomian Hebda nie młody pan, zaschły, zawiędły, opryskliwy i gorączka, kręcił się pomiędzy Sieradziany, których z radością ujrzał Szary... Poznawszy Florjana sam ku niemu konia skierował, i, jak był zawsze impetyczny, wnet krzyczeć zaczął.
— A ty już tu? a co? a z czém? a mówże? poselstwo sprawił? cóż przynosisz?
Szary tym czasem z konia zsiadał i szedł do niego.
Skinął aby się pochylił; na co Hebda się zżymnął zrazu, i począł mu do ucha na prędce rozpowiadać z czém go odesłano...
Pierwszych słów zaledwie dosłyszawszy, wojewoda już się z konia zsunął, — zbladły i strwożony.
Nie dając szeroko się rozwodzić Florjanowi pociągnął go z sobą przed króla...
Tu kilka słów szepnąwszy, już Florjana popchnął naprzód i wołał nań.
— A mówże! mów...
Wyraźnego więc rozkazania słuchając Szary, choć mu się zdało że nadto uszów słuchało — począć miał już, ulegając wojewodzie, lecz obejrzawszy się że ludzie się cisną dokoła, i zmiarkowawszy że złe wieści w obóz rzucić, to jak popłoch naniecić — odezwał się do wojewody, iż mu zlecono królowi samemu to zwierzyć...
I ręką wskazał gromadzące się dokoła rycerstwo...
Zmiarkowali wszyscy że miał słuszność, a że nieopodal namiocik stał lichy, zgrzebny jakiegoś pułkowódzcy, król podjechawszy doń, z konia zsiadł i z Hebdą razem wszedł prowadząc doń Florjana.
— Miłościwy panie — odezwał się pokłon mu uczyniwszy Szary, — wysłany byłem przez pana wojewodę do Wincza z Pomorzan, abym mu co rychlej się stawić z ludźmi przykazał. Pospieszyłem z tem do Poznania i niedociągnąwszy do miasta, w gospodzie mi ludzie rycerscy oznajmili, że wojewoda czegoś niechętny do Pomorzan odjechał, i że tam go mi szukać.
Więc ja do Pomorzan. Tum przybył pod noc. Zastałem wojewodę z małą ludzi garstką i zarazem poselstwo sprawił. Przyjął mnie jak należało i oświadczył że powinność swą spełni...
Szedłem tedy na spoczynek, gdzie już nocą, nieznajomy człek, mianujący się kapłanem i sługą bożym, pod wielką klątwą zwierzył mi, zlecając abym o tém królewiczowi i wam dawał znać, że wojewoda z Krzyżakami się znosi, że do nich ma z Petrkiem Kopą jechać, i że w Wielkiej Polsce dla zdrajców Nałęczów ani królewiczowi nie jest bezpiecznie.
Zerwał się słysząc to Łoktek i ręce zacisnąwszy, z taką gorącością, której w nim nie widywano, chyba w bitwach, krzyknął przypadając do Szarego.
— Zdrajca niepoczciwy! Dałżeś memu Kaźmirzowi znać?
— Ztamtąd jadę — odparł Florjan. Król odetchnął i na swe miejsce, który[1] był na pieńku obrał, powrócił.
Brwi mu się jeszcze mocniej ściągnęły.
— Mów, mów — dodał — wszystko mi mów...
I w tejże chwili wyrwało mu się.
— Samem tego węża na mej piersi ogrzał i wyhodował! Wszystko mi winien był...
Spuścił głowę siwą i powtórzył.
— Mów — wszystko!
Począł tedy Florjan znowu o tym księdzu, potém o podróży swéj do Poznania i jak do królewicza był dopuszczony.
— Zdrów jest i nie frasobliwy? — zapytał Łoktek.
— Dzięki Bogu, — mówił Szary... Znalazłem go już uprzedzonym i niedowierzającym, a pana Nekandę przygotowanym do wyciągnięcia w pole z królewiczem, bo tam już o coś Nałęczów posądzano...
Téj zaś nocy, gdym w Poznaniu leżał, przyszła pewna wieść iż wojewoda do Torunia jechał.
— Niepoczciwy! — mruknął król...
Zwrócił się do wojewody.
— Słyszę i wierzę, — rzekł — a radbym wątpił, bo mi srom za niego i za was wszystkich, którym hańbę uczynił. Wincz z Krzyżakami! Łotry te go namówiły, przekupiły, obałamuciły...
Wstał król dla wielkiego bólu prawie już Florjana stojącego nie widząc i nie zważając na niego. Przeszedł się po namiocie, pogrążony w myślach gorzkich, Hebda milczał, Szary się cofnął aż ku wejściu i czas jakiś dali królowi samemu z sobą się naradzić. Jak przybity w początku ciężar swój dźwigał Łoktek lecz właśnie tak jako człowiek na którego ramiona wielkie brzemię rzucą, a on się pod niém ugnie na chwilę i wnet rozprostuje niosąc je lekko, — król wprędce przyszedł do siebie.
— Ha! — zawołał — nie całaż Wielkopolska z nim chyba pójdzie. — Nie sami tam Nałęczowie. Ze strachu przed niemi powloką się trwożliwi — ale nie wszyscy.
Obrócił się ku wojewodzie.
— Nie przetoż mamy ręce opuścić? — rzekł[2] — Kosztowaliśmy już zdrady — pan Bóg ją karze...
Dopiero Florjana zoczywszy, podstąpił ku niemu.
— Kaźmirzaś widział? powiadasz — począł zapominać się zdając trwogi. — Jakim że był? Smutnym? wesołym? co mówił?
— Chciał do was, miłościwy panie, aby przy was stać i walczyć? Mówił że mu się gdzieindziej być pod ten czas nie godziło.
Łoktek się zatrząsł.
— Kazałem go poprowadzić Nekandzie w miejsce bezpieczne.
— To téż i pan Trepka mówił — bo rozkazanie pamiętał, — dodał Szary.
Łoktkowi twarz się rozjaśniła.
— Jeden z nas powinien bezpiecznym być — rzekł, — bo gdyby nas obu nie stało, i Polska przepadnie, czeski Jaszko ją zagarnie jak już Szląsko wziął...
Westchnął stary...
— Młodego potrzeba szczędzić, bo on więcéj ma życia przed sobą, — ciągnął daléj — ja stary, choćbym padł, szkoda niewielka...
Dosyciem się natłukł i napracował. Spocząć czas, a juściż mi nie w łóżku kończyć...
Uśmiech przesunął mu się po bladych ustach.
— Byle mi się młodzieniaszek nie wyrwał! Byle go tam Trepka uprowadził w miejsce dobre...
Wojewoda Hebda rzekł z cicha, że Nekandzie zaufać było można, człek był stateczny i rozumny.
— Dla tegom ja go przy tym skarbie postawił który mi najdroższym jest — rzekł król cichszym głosem.
Florjan który już poselstwo swe sprawiwszy, czuł się tu zbytecznym, chciał się pokłonić panu i odejść. Wstrzymał go stary pan.
— Słuchaj no, jak cię zową? — odezwał zbliżając się doń... To coś mi odniósł tego innym nie powiadaj. Dowiedzą się i tak zawczasu, a dziś trwogi siać nie trzeba. Język za zębami trzymaj chceszli cały być.
Spytają się, zkąd, z czém, powiadaj żeś do wojewody jeździł i sprawił co kazano.
W tem Hebda śmiejąc się i po ramieniu bijąc Szarego, zawołał.
— Miłościwy panie, za tego ziemianina jako za siebie samego ręczę, bo lepszego żołnierza u mnie w Sieradzkiem nie ma nad niego. Perła to jest...
Szary się nieco pokłonił, a stary król z za frasunku swego uśmiechnął mu się tak jakby słonko z za chmury błysnęło.
Wyszedł wreście z namiotu Florjan, przejęty cały tem że króla widział z blizka i mówił z nim, obiecując sobie że mu to na cały żywot jego pozostanie w pamięci.
Chciał iść do koni swych i czeladzi, aby do miasta ciągnąć i tam jakiéjkolwiek gospody sobie szukać, aby spocząć trochę, choć wiedzieł[3] że o to łatwo nie było.
Lecz ledwie kilka kroków od namiotu odstąpił, gdy się znalazł wpośród znajomych Sieradzian, którym już Trzaska o nim rozpowiedział, a i ten téż był między niemi.
Szary i ojciec jego oba mieli wielką u ludzi miłość, — otoczyli go dalsi i blizsi nawołując.
— Florek — a tyś tu z nami!
— Bywaj do swych...
— Chodź do nas!..
Trzaska go pod rękę ujął...
— Na miłego Boga, — odezwał się trochę zafrasowany Szary lękając się aby go nie badano, — jam z długiej drogi. Na siodle się stłukłem haniebnie, ledwie żyw stoję... Nocy nie dosypiałem, więc choć wam rad jestem z duszy, ale mi do siana pilniéj niż do ludzi.
A Trzaska na to.
— Gdzież ty myślisz się mościć! Do Krakowa? do miasta. A no tam mysz się już nie wciśnie tak pełno. Niektórzy na poddaszach legają, inni bodaj w rynku.
Gdyby tam przytułek był, już mybyśmy téż pod tę słotę cieplejszego kąta szukali.
Wziął go tedy Jarosz Grusza pod drugą rękę i rzekł.
— Ja tu mam namiocik, a i siana wiązka się znajdzie, i przy moich konie postawicie. Chodź! W kociołku się coś skwarzy, a tyś pewnie głodny.
— Chodź! chodź! — odezwało się ze wszystkich stron.
Więc z jednéj strony Trzaska, z drugiéj Grusza, wzięli go jak swojego i do namiotu wprowadzili.
— Rozdziewaj się ze zbroi — i bywaj jak w domu — rozśmiał się Jarosz. — Wprawdzie dom płócienny tylko, żal się panie boże, ale w naszém rzemieśle gdy i taki nad głową jest Bogu dziękować.
Rozgóścił[4] się Szary, może i rad temu iż swoich znalazł.
Dobry czas upłynął od tego dnia gdy z Surdęgi wyjechał i o domu nie wiedział nic. Korciło go strasznie spytać którego z tych co bliżéj mieszkali, czy co nie słyszał o rodzinie. A troskał się nie bez przyczyny, bo tam móla srogiego miał, który go gryzł. Lecz jak z jednéj strony pilno mu było dostać języka, tak również się obawiał złéj wieści, której przeczucie ścigało go ciągle.
W téj niepewności będąc, postanowił czekać już lepiéj — aż się jednemu z nich coś wyrwie, nie wywołując wilka z lasu.
Miał zamiar przed wyprawą, na którą musiał iść, wyprosić się jeszcze, choćby na dzień jaki do Surdęgi.
Trzaska i Jarosz gościnnie go przyjmowali, a Grusza widząc zmarzłym od rannego deszczu, krzyknął zaraz aby mu piwa zagrzano.
Im téż pilno było rozpytywać Szarego, co słyszał i widział w Wielkopolsce. Trzaska nalegał zwłaszcza.
— A przywiodą nam z tamtąd ludzi? a ilu?
— Nic nie wiem, — rzekł Szary, — jeździłem do wojewody, sprawiałem co mi zlecono i tyle mi rzekł że powinność swą zrobi, a ludzi zbierze.
— Cóżeś widział w Poznaniu?
Nie było innego sposobu na to naleganie odpowiedzieć tylko się żartem wykręcając.
— Com widział! — odparł uśmiechając się Szary, choć do wesołości żadnéj ochoty nie miał. A no! królewiczównę która pieśni śpiewała... No — i u Wilczka w gospodzie dziewkę jego Maruchnę, taką że gdyby na nią zbroję wdziać, byłby z niéj żołnierz.
— Patrzajcie go! — wykrzyknął Trzaska — cóż się waści w drodze stało? Człek co nigdy na niewiasty nie patrzył, teraz ino je widział! Ani go poznać?
Szary się zafrasował drobinkę.
— Dalibyście mi pokój, bom ono żyw, jestem tak znużony, że języka w gębie zapomniałem...
— A o Maruchnie pamiętał! — przerwał Grusza.
Śmieli się tedy...
Przyniesiono kubek piwa grzanego, lecz gdy je drudzy zobaczyli, że z kminem było i zapach poszedł po namiocie, zaczęli się go napierać. Musiał Grusza cały kociołek kazać nastawić, bo z piwem jak z pigmentem, wiadoma rzecz tylko począć trudno, a gdy się zakosztuje, nigdy go dosyć.
Pod namiotem tedy wesoło było, a Szary myślał sobie.
— Dzięki ci, panie Boże, nie muszą o moich wiedzieć złego nic, gdy tak są weseli.
Na uboczu tylko siedział najbliżéj Surdęgi mieszkający Napiwon, — człowiek kwaśny i skarżący się zawsze, a zbiedzony.
Na niego poglądał Szary, bo czegoś posępny wyglądał, lecz nie było dziwu, takim on całe życie prawie bywał.
Milczał Napiwon do kubka tylko zaglądając i cale wesołości nie dzieląc.
— Dawnoście z domu? — zagadnął go wreście Szary.
— Ja? — odparł Napiwon (na imię mu było Żegota) — hm! jam się najpóźniej przywlókł — z końmi biedę miałem. Człek mi zasłabł.
Westchnął.
Sądził Szary że mu co powie o ojcu i o Surdędze, ale — ani słowa. Byłby zapytał, strach go brał. Myślał z resztą, gdyby, uchowaj Boże, złego co było — jużci by oznajmił.
Tymczasem śmiano się i coraz pod namiotem stawało się weseléj, a o spoczynku ani tu było pomyśleć.
Trzaska, który kości lubił, szukał już kubka i człowieka z którym by grał.
Grusza zaś że kosterów nie cierpiał przeciwił się.
— Ciskać u siebie kośćmi nie dam, — rzekł, — bo to z tego zawsze w końcu krew musi popłynąć...
Ale piwo z kminem nosili...
Szaremu w głowie szumiało i że[5] znużenia i z gwaru.
W tém Napiwon się podniósł z siedzenia i zbliżył do niego. Siadł na ziemi.
— Wyście dawniéj z Surdęgi? — zapytał go.
—  Mnie się już wiekiem wydaje — westchnął Szary...
Spojrzeli sobie w oczy.
— Spokojnie tam? — spytał Florian, strzymać się już nie mogąc.
Napiwon zadumał się, ramionami strząsnął.
— A kiedy u was spokój? — mruknął, — dopóki wy Bąka pod bokiem będziecie mieli, spokoju nie zażyjecie.
Szary aż się porwał.
— Mów! spłatał już co? — zakrzyczał, a głos mu drżał z gniewu.
Napiwon zdawał się mierzyć słowa i ociągać.
— Gdyście z domu odjeżdżali, — rzekł, — juści nie mogliście się spodziewać aby on z tego nie korzystał. Na to tylko czekał... Drugiego dnia już Surdęga była jak w oblężeniu... Ludzi pościągał,[6]
— A ojciec mój? — zawołał Szary.
— Ojciec czuwa, nie bójcie się... — odparł Napiwon. Bydło wam wszystkie zabrali z waszego własnego pastwiska, ale stary zaraz z ludźmi wyskoczył i odbił. Bąk ze swemi napadł na wasz gródek, ale mu dali tęgą odprawę.
— Boże miłosierny, — pot ocierając z czoła — przemówił pomilczawszy Szary — kiedyż ja od tego wroga będę wolnym!!
Napiwon ręką tylko machnął, jakby powiedzieć chciał, — że się tego ani mógł spodziewać. Wstał i oddalił się.
Szary został w miejscu jak przykuty, zasępiony, nie słysząc i nie widząc nic, tak go ta nowa napaść sąsiada zgryzła i przestraszyła.
A tu — potrzeba było powinności rycerskiej czyniąc zadość, iść z królem który ludzi potrzebował jak najwięcej...
Trzaska zaraz po twarzy mu poznał, że się czémś struć musiał.
— A tobie już Napiwon pewnie coś niedobrego powiedzieć musiał? — zapytał.
Jam z tem nie spieszył, choć tyle wiem co i on... Ależ to dla was chleb powszedni, gdy Bóg Bąkiem obdarzył.
— Żal mi mojego starego i żony, że ich w niepokoju tém zostawić muszę, póki Bąk też na wyprawę nie pójdzie...
— Bąk zachorzeje, albo za siebie wyśle kogo — odezwał się Trzaska, — właśnie dla tego aby pod niebytność waszą dojadł staremu i żonie... Kto nie zna Bąka!!
— Gdybym Boga w sercu nie miał — począł Szary — dawno by mu strzała w serce należała...
— Myślę, — rozśmiał się Grusza, — że gdybyście tylko mogli, powinniście go sprzątnąć, ale się on tak goły na bełt nie nastawi... Z nim trudna sprawa, jak zły tak chytry jest...
— Przyjdzie i nań godzina! — westchnął Szary.
Jakoż się przecież w namiocie przerzadzać zaczęło i Grusza odprawiwszy resztę, opłotki zaciągnął, straż postawił a panu Florjanowi posłanie wskazał, aby spoczął.
Gdy po twardym śnie zbudził się nasz podróżny w obozie wszystko spało jeszcze, noc była... Jego teraz sen już nie brał, czekał poranka aby Hebdy wyszukać i do domu się na krótki choć czas wyprosić.
Za wojewodą potrzeba było do miasta, bo stał gospodą u jednego z radnych, Heynucza z Nisy. A do niego się dostawszy Szary, gdy stękając na czas do domu się prosił, wojewoda zrazu słuchać o tém nie chciał.
— Ja bez was jak bez prawej ręki, — począł wielce zaniepokojony...
— Miłościwy wojewodo — ale ja tu z troski zemrę. Wiecie mojego sąsiada Bąka Nikosza — ten mi już znowu na starego ojca i żonę napaści czyni... Chcę choć zajrzeć a ubezpieczyć ich...
Tu się skłonił.
— Panie wojewodo — rzekł — na Boga miłego, poślijcie mu wici pod gardłem, aby się stawił do wyprawy. Przynajmniej i ja spokojniejszy pójdę, nie przemyślając noc i dzień co się tam u mnie dzieje...
— Poślę za nim! uczynię co chcecie — zawołał wojewoda — ale bez was się nie obejdę.
— Wrócę wnet, bylem moich raz jeszcze zobaczył! — westchnął prosząc się Szary.
Hebda ręką dał znak że przyzwala, Florjan się pokłonił i wymknąwszy z namiotu, natychmiast na koń siadł, pędząc do domu.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – które.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wiedział.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Rozgościł.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ze.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.