Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

—  Mnie się już wiekiem wydaje — westchnął Szary...
Spojrzeli sobie w oczy.
— Spokojnie tam? — spytał Florian, strzymać się już nie mogąc.
Napiwon zadumał się, ramionami strząsnął.
— A kiedy u was spokój? — mruknął, — dopóki wy Bąka pod bokiem będziecie mieli, spokoju nie zażyjecie.
Szary aż się porwał.
— Mów! spłatał już co? — zakrzyczał, a głos mu drżał z gniewu.
Napiwon zdawał się mierzyć słowa i ociągać.
— Gdyście z domu odjeżdżali, — rzekł, — juści nie mogliście się spodziewać aby on z tego nie korzystał. Na to tylko czekał... Drugiego dnia już Surdęga była jak w oblężeniu... Ludzi pościągał,[1]
— A ojciec mój? — zawołał Szary.
— Ojciec czuwa, nie bójcie się... — odparł Napiwon. Bydło wam wszystkie zabrali z waszego własnego pastwiska, ale stary zaraz z ludźmi wyskoczył i odbił. Bąk ze swemi napadł na wasz gródek, ale mu dali tęgą odprawę.
— Boże miłosierny, — pot ocierając z czoła — przemówił pomilczawszy Szary — kiedyż ja od tego wroga będę wolnym!!

Napiwon ręką tylko machnął, jakby powie-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.