Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Na te straszne słowa: aresztuję pana w imieniu prawa — padła Marta na poduszki, wydała przytłumiony okrzyk, a jej ciało poczęło się trząść jak we febrze.
Mechanik pospieszył do niej, ujął ją za ręce a ściskając pieszczotliwie rzekł:
— Uspokój się moja droga. To, co tu się dzieje jest tylko wypadkiem nieporozumienia i nie ma żadnego znaczenia. Może mam tylko kilka słów temu panu powiedzieć i wszystko się wyjaśni.
Potem zwrócił się do urzędnika, który temu wszystkiemu ze zdziwieniem przysłuchiwał się i rzekł z najzupełniejszym spokojem:
— Teraz pojmuję panie, co mi przed kilkoma minutami jeszcze było niezrozumiałe. Prawdą jest, że dziś rano wyszedłem, aby zapobiedz nakazowi aresztowania mnie, co prawdopodobnie pana do mnie sprowadza, lecz udałem się właśnie do woźnego i cały dług zapłaciłem. Akt egzekucyjny jest w mojem ręku i zaraz go panu przedłożę.
Teraz z kolei komisarz nic nie pojmował.
— Co pan tem chcesz powiedzieć?
— Oto jest, rzekł mechanik, dobywając z kieszeni papier, który mu wręczył Baudier.
Urzędnik wziął papier do ręki i przejrzał go w jednej chwili.
— Wszystkim sąsiadom na tej ulicy dobrze wiadomo, że pańskie położenie jest bardzo ciasne.
— Było niem w istocie, panie komisarzu, lecz nie potrzebuję się mego ubóstwa wstydzić, bo nie powstało ani z lenistwa, ani z lekkomyślności.
— Wiec pan zapłaciłeś?
— Trzema banknotami po tysiąc franków.
— Dlaczegoś pan o tak wczesnej godzinie pospieszył z zapłatą? Dlaczego wczoraj nie zapłaciłeś?
— Bo wczoraj nie posiadałem jeszcze potrzebnych pieniędzy, aby wierzyciela zaspokoić.
— Więc po wczorajszym wieczorze otrzymałeś pan te pieniądze?
— Tak jest panie komisarzu.
— A wiele?
— Cztery tysiące franków.
— Czy to był dług, który odebrałeś?
— Wcale nie.
— Więc pożyczyłeś?
— I to nie.
— Zatem te pieniądze byłyby darowane?
— Tak jest w istocie.
— Czyś je pan wczoraj wieczorem, czy dopiero w nocy otrzymał?
— Dopiero w nocy.
— A od kogo?
Vaubaron zbladł i ociągał się z odpowiedzią bo w tej chwili dopiero począł się domyślać niebezpieczeństwa.
— Pan mi nie odpowiadasz? — mówił dalej komisarz — powtórzę zatem zapytanie: Od kogo pan masz te pieniądze?
— Aby panu na pytanie odpowiedzieć, muszę mu opowiedzieć całą historyę.
— A na co? Przeciwnie. Tu się rozchodzi tylko o podanie prostego nazwiska. Chodzi tylko o nazwisko tego przyjaciela i dobroczyńcy, który panu tak wspaniałomyślnie pomocy udzielił.
— Bardzo dobrze, lecz właśnie to nazwisko jest mi wcale nieznane.
Urzędnicy spozierali znacząco jeden na drugiego, gdy tymczasem Vaubaron mówił żywo dalej:
— Nazwiska nie wiem wprawdzie, lecz chcę wam panowie z całą ochotą rzecz wyłuszczyć.
— To jest całkiem zbędnem i nie mam nawet prawa żądać od pana co do tego punktu jakichkolwiek wyjaśnień, raczej powiedz nam pan, co począłeś pan z czwartą tysiączką?
— Tę pozostawiłem odchodząc z domu na warsztacie, gdzie zapewne jeszcze leży.
Jeden z urzędników przystąpił do stołu, znalazł banknot i przyniósł go komisarzowi razem z jakimś drobnym przedmiotem, którego mechanik w roztargnieniu, w nocy wcale nie uważał.
Urzędnik rozwinął banknot a przypatrując mu się przez kilka chwil z uwagą, rzekł:
— Tu są plamy krwi. Czy to panu także nie wiadomo, skąd pochodzą?
— I tamte trzy banknoty były krwią zbroczone lecz spostrzegłem je dopiero wtenczas, kiedy mnie na to pan Baudier zrobił uważnym.
Głos, jakim teraz komisarz przemawiał, był zupełnie inny, niż przedtem. Słowa jego były wprawdzie jeszcze i teraz grzeczne lecz ostre i zimne, jak powiew zimnego wichru. Oblicze jego przedtem współczucie wyrażające było teraz surowe i chłodne jak marmur nie zdradzające najmniejszego poruszenia.
Teraz urzędnik zwrócił uwagę na ów przedmiot razem z banknotem znaleziony, a obracając go w palcach, zapytał:
— Co się tu znajduje w skórzanem etui?
— Co tam jest? Mój Boże... a cóż to jest takiego?
— Właśnie o to się pytam, lecz jak się zdaje, to pan także co do tego żadnego wyjaśnienia dać nie możesz.
Mówiąc to, komisarz nacisnął sprężynkę, a gdy się puzderko rozwarło, zajaśniał brylant w promieniach padającego nań słońca.
— To jest wspaniały dyament wielkiej wartości — rzekł urzędnik — czyś go pan także dziś w nocy od owego wspaniałomyślnego dobroczyńcy z czterema tysiącami franków otrzymał?
Te słowa z szyderstwem wyrzeczone rozjaśniły mechanikowi ciemność, która go otaczała, a w której rozum jego gubił się jak w labiryncie.
— Tak, moi panowie — zawołał — inaczej być nie może. Ów nieznajomy człowiek, który dziś w nocy do mnie przybył, stał najpierw tu przy oknie i niezawodnie on to położył ten brylant razem z pieniędzmi na stole. Tak jest moi panowie. Widzicie sami, jak się wszystko wyjaśnia.
— Rzeczywiście wszystko się wyjaśnia — przemówił urzędnik — chodź pan teraz z nami!
— Z wami panowie? — zapytał Vaubaron — a pocóż jabym miał iść z wami? Już wam powiedziałem, że nic więcej dłużny nie jestem. Pokazałem wam przecież akt egzekucyjny.
— Mój panie! — rzekł ostro komisarz — niech się panu nie zdaje, że nas w pole wywieść potrafisz. Nikt nie wie lepiej od pana, o co się tu rozchodzi i że nie idzie wcale o błahy zapis dłużny.
— Co? ja jestem aresztowany — zawołał mechanik z rozpaczą. — Ja jestem aresztowany? Ależ panowie! To jest niemożliwe. W życiu nie popełniłem nic zdrożnego, mogę przysiądz na to!
— Dowiedziesz pan tego w sądzie, lecz boję się aby się to panu nie udało, a teraz chodź pan ze mną i oszczędź mi przykrej konieczności użycia siły zbrojnej, którą, jak pan sam widzisz, mogę rozporządzić.
— Lecz cóż takiego miałem popełnić? — krzyknął mechanik stłumionym głosem łamiąc ręce. — Toż powiedz mi pan przynajmniej na miłość Boską, o co jestem oskarżony?
— O zbrodnię podwójnego morderstwa i rabunek w sąsiednim domu popełniony — odpowiedział urzędnik najnaturalniejszym głosem w świecie.
— O morderstwo, o rabunek! Ja! Ja jestem o to oskarżony? — krzyczał Vaubaron wznosząc ręce ku niebu.
Byłby może jeszcze więcej mówił, lecz nie mógł, bo słowa zamarły mu w ustach. Zdawało mu się, że oszaleje, że umrze.
Padł na krzesło i przez kilka chwil nie poruszył się wcale, możnaby myśleć że go tknął paraliż.
Marta tymczasem nie mówiła ani słowa, nawet jęku nie wydała. Twarz jej zbladła jak chusta, ciało skostniało a szeroko rozwarte źrenice zdawały się nie widzieć już więcej.
Dla każdego świadka dopiero co opisanej sceny wina mechanika musiała się wydać udowodnioną. W oczy bijące poszlaki za tem przemawiały.
Wobec zachodzących okoliczności tak dziwnie zgodnych, każdy musiał sądzić koniecznie, że widzi tu zbrodniarza w ręku sprawiedliwości. Nic innego nie można tu było nawet przypuścić.
Komisarz położył rękę na ramieniu Vaubarona i rzekł:
— Wstań i pójdź z nami.
Mechanik wstrząsł się, jakby go dotknęło rozpalone żelazo, zerwał się, lecz zatoczywszy się, omal nie upadł.
— Będę panu posłuszny — wyjąkał cichym głosem — lecz pozwól mi, abym uściskał żonę, zanim mnie zabierzecie.
Urzędnik kiwnął głową na znak zezwolenia. Chwiejnym krokiem poczołgał się nieszczęśliwy do łoża umierającej, przycisnął na pół umarłą do piersi a łkając wyrzekł z trudem:
— Bądź bez obawy moja droga istoto! Rychło powrócę. Bóg wspiera sprawiedliwych, więc i mnie nie opuści. Czekaj na mnie cierpliwie moja droga Marto i uściskaj mnie, abym miał odwagę i ufność.
Lecz słowa jego były daremnemi i nie znalazły posłuchu. Lice jego nie poczuło tchu Marty, ramiona jej nie objęły go, jej zsiniałe usta nie miały już dla niego żadnego głosu.
— Blanka! — zawołał nagle głosem okrutnej rozpaczy — Blanka, moje drogie, nieszczęśliwe dziecię, niech się Bóg nad tobą zmiłuje! Ojca ci wydzierają, nieszczęsna, a matka już umarła!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.