Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Biedak opuścił dom w wesołem usposobieniu, jakiego już dawno nie doznawał, lecz po zagadkowem obejściu się woźnego, jakiego się nigdy nie spodziewał, ponure myśli znowu powróciły.
Szedł ze spuszczoną głową i nie jedno go gryzło, czego sobie przecież wytłumaczyć nie umiał.
Gubił się w tysiącznych domysłach, lecz jakkolwiek sobie zadowalającej odpowiedzi dać nie mógł, przecież pytał się ustawicznie samego siebie:
— Co się też obok mnie dzieje tajemniczego i niepokojącego? Zkąd się wzięła krew na banknotach, i co to za szczególny dobrodziej, co mi je dał?
Ku niemałemu zdziwieniu spostrzegł także, że ulica, gdzie mieszkał, zwykle pusta, teraz była tłumami ludzi napełniona, którzy stali kupkami, wszyscy przerażeni i głośno w zamieszaniu mówiący.
Zanadto samym sobą zajęty, nie uważał na pół dosłyszane słowa, lecz wstąpił po stopniach do domu a przez kurytarz i wschody do pomieszkania.
Była godzina dziewiąta rano.
Marta po dłuższym wzmacniającym śnie właśnie się obudziła a Blanka, która zwykle sama ubierała się, wybiegła naprzeciw ojcu, który ją objął ramionami i pieścił.
— Mój przyjacielu — rzekła chora — przecież cię nic złego nie spotkało po twoim wychodzie? Czy może złe nowiny przynosisz?
— Nic, wcale nic — odpowiedział Vaubaron pytaniem żony zdziwiony, — lecz dlaczego mnie pytasz o to?
— Bo wyglądasz wcale zmieszany.
— To moje wejrzenie w błąd cię prowadzi, rzekł mechanik siląc się na uśmiech, a przecież powinno być jeno zwiastunem szczęścia i radości. Byłaby to niewdzięczność, gdybym się w tej chwili nie czuł szczęśliwym i nie patrzył w przyszłość wesołem okiem.
— Jużem się uspokoiła, lecz powiedz mi kochany, co może oznaczać ta ciągła wrzawa na ulicy?
Vaubaron nadstawił uszu i posłyszał głuchą wrzawę, zmienną jak bałwany morskie, kiedy biją o skały.
— Myślałby kto, rzekła chora dalej — że mnóstwo ludzi stoi przed naszym domem. Czy może nowa rewolucya wybuchła? Nie słyszałeś nic?
— Nic wcale. Paryż jest spokojny, a zresztą wrzawa rokoszan brzmi wcale inaczej.
— Cóż zatem dzieje się tam na ulicy?
Vaubaron otworzył okno i przechylił się nad balkon.
Tłum ludzi zdawał mu się teraz dziesięć razy większym, na prawo i lewo ten sam ścisk jak daleko oko sięgało.
Grupa z jakich może jedynastu osób złożona stała w pośrodku dziedzińca hotelu barona Viriville.
Trzej, czarno ubrani ludzie znajdowali się na dachu stajni, po nad którą był ganek Vaubarona. Jeden z nich spostrzegł mechanika i wskazał go palcem obu towarzyszom. Wogóle wszyscy ci ludzie spoglądali ku oknom pierwszego piątra.
W chwili, kiedy się mechanik pokazał, nastąpiła grobowa cisza, lecz trwała zaledwie pół sekundy, a potem jeszcze większy był zgiełk i wrzawa.
Z tych wszystkich tysiącznych gardzieli okrzyków zdawało się Vaubaronowi jakoby słyszał wyrzeczone słowa: To on! To on!
Lecz mógł się mylić, bo wszystko tak było pogmatwane.
Udał się potem do łoża Marty i rzekł:
— Pod naszemi oknami zgiełk nie do opisania lecz nie znam przyczyny. Czy chcesz, abym zeszedł na dół i zapytał?
— A to po co?
— Aby twoją ciekawość zaspokoić, moja kochana.
— Ta mnie nigdy nadto nie piekła. Zresztą jest rzeczą jasną, że to, co się na ulicy dzieje, nie ma z nami najmniejszego stosunku, cóż zatem mamy się troszczyć o to?
Vaubaron sam nie uczuwał wielkiej chęci, aby zejść na dół, przystąpił zatem, jak był zwykł do warsztatu, chcąc ukończyć dzieło, pomimowolnem uśnięciem i odwidzinami tajemniczego gościa przerwane. Po kilku minutach przejął go zimny dreszcz, zarazem dało się słyszeć na ulicy okropne wzburzenie.
— Strach mnie zbiera — rzekła Marta.
— A to dlaczego? — zapytał Vaubaron z uśmiechem.
— Tego nie wiem.
— A ja cię zapewniam, moje kochane dziecię, że nawet nie ma pozoru jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
Zaledwie wymówił te słowa, dały się słyszeć na wschodach mierzone kroki, brzęk szabel i jakby głuchy łoskot uderzenia kolbami o drewnianą poręcz. Za chwilę potem odezwał się dzwonek z niezwyczajną gwałtownością. Vaubaron wstał ze siedzenia, lecz gdy mimo łoża Marty przechodził, chwyciła go za rękę i drżąc na całem ciele rzekła:
— Nie idź, mój przyjacielu, nie idź. Powtarzam ci, że straszna trwoga mnie opanowuje.
— A ja powtarzam ci moja droga, że nie ma się czego obawiać, choćby najmniejszego niebezpieczeństwa.
Zadzwoniono teraz po raz drugi, lecz jeszcze gwałtowniej, niż przedtem. Vaubaron oderwał się od żony i pospieszył drzwi otworzyć.
Przed drzwiami stało kilka czarno odzianych osób a dwie z nich miały trójbarwne szarfy na piersiach.
Jednę z nich poznał mechanik natychmiast. Był nią ów człowiek, który przed chwilą ze stajennego dachu bardzo znacząco na mechanika palcem wskazywał.
Na wschodach ujrzał uniformy i bagnety, może jakich dwunastu infanterzystów, na widok których pomimo woli cofnął się na kilka kroków wstecz. Do pokoju weszli najpierw czarno ubrani ludzie, a we drzwiach stanęli żołnierze.
— Moi panowie — rzekł półgłosem mechanik — co to ma znaczyć? Czy mnie szukacie?
— Jestem komisarzem policyi — przemówił jeden z owych trzech wstęgami zdobnych ludzi.
Vaubaron oddal ukłon, a komisarz mówił dalej:
— Mam panu zadać kilka pytań.
— Jestem na usługi pańskie.
— Czy pan się nazywasz Jan Vaubaron.
— Tak jest.
— Jakie jest pańskie zatrudnienie?
— Jestem mechanikiem.
— Czy pan wynajmujesz pomieszkanie, w którem się teraz znajdujemy?
— Zapewne.
— Te okna wychodzą na ulice?
— Tak, wszystkie trzy.
— Z żelaznym balkonem?
— Nie inaczej?
— Chcemy się przekonać.
Komisarz postąpił kilka kroków naprzód w kierunku ku przyległemu pokojowi, żołnierze byli gotowi pójść za nim.
— Mój panie — przemówił Vaubaron z łatwem do wytłumaczenia oburzeniem — jakkolwiek celu pańskich odwiedzin ani się domyślam, przecież zarządzeniom jego będę posłuszny, pozwolę sobie tylko zrobić uwagę, że w tamtym pokoju leży moja żona śmiertelną chorobą złożona, a także córeczka moja jest chora.
— Bardzo dobrze mój panie — odpowiedział komisarz — na szczęście obowiązki względem ludzkości dają się łatwo pogodzić z obowiązkami mego powołania i tylko ci dwaj panowie udadzą się wraz ze mną.
Żołnierze byli posłuszni skinieniu i pozostali w pierwszym pokoju.
Trzej czarno ubrani ludzie i Vaubaron weszli więc do pokoju, gdzie Marta przestraszona i blada jak trup, na łożu się podniosła, wlepiwszy trwożliwy wzrok w przybyłych.
Komisarz pozdrowił młodą kobietę pełnym uszanowania ukłonem, lecz nie mówiąc ani słowa, postąpił ku oknu nad stajnią hotelu leżącemu, otworzył je, wyjrzał na dziedziniec i badał uważnie otoczenie.
Potem przywołał swych towarzyszy i rzekł cichym głosem:
— To jasne jak słońce i nie masz żadnej wątpliwości.
Rzekłszy to zwrócił się komisarz do mechanika, który wszystkiemu co się działo, bardziej z ciekawością niż bojaźnią przypatrywał się, bo krótka chwila namysłu uspokoiła go zupełnie.
— Panie Vaubaron, czy możesz pan dowieść świadkami wiarygodnymi, żeś ostatnią noc przebył w towarzystwie przyzwoitych ludzi po za tym domem?
— Ależ mój panie — odpowiedział zdziwiony mechanik — to jest wcale zbyteczne.
— Więc pan utrzymujesz, żeś od wczorajszego wieczoru był w domu?
— Naturalnie, aż do godziny siódmej rano, o którym to czasie wyszedłem. Czy mogę się ośmielić zapytać, dlaczego te ciekawe pytania do mnie są zwrócone?
Komisarz spojrzał bystro na Vaubarona, jak gdyby chciał w głębokości jego duszy czytać, lecz mechanik spotkał się z nim z otwartością i spokojem co tylko skutkiem czystego sumienia być może.
Żadnego wzruszenia, ani śladu niepokoju albo przestrachu — myślał komisarz w duszy.
— Taka pewność napawa mnie wątpliwością. Ten człowiek albo jest niewinny albo strasznie zatwardziały zbrodzień.
— Nie dajesz mi odpowiedzi, panie komisarzu — przemówił Vaubaron po chwili — czy może nie mam prawa zapytać, co to wszystko znaczy, i co pana do mnie sprowadza?
— Co mnie sprowadza? — odrzekł urzędnik nie spuszczając badawczych oczu z osoby mechanika. — To, co mnie sprowadza, jest bardzo przykrym obowiązkiem i nader poważną rzeczą, Janie Vaubaron! Aresztuję pana w imieniu prawa!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.