Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Najmniejszy szelest, żaden turkot wozów nie przerywał nocnej ciszy, jaka tę ulicę zalegała, tylko od czasu do czasu dawał się słyszeć głos gromu a błyskawice rozświecały ciemności.
W ten czas zawsze lękała się Blanka a wzruszenie jej było co raz widoczniejsze. Mechanik obejmywał ją kilkakrotnie ramionami, aby się uspokoiła, a wreszcie położył ją do łóżka, które do łoża Marty przysunął a zasunąwszy firanki nad obiema, wziął się dzielnie do pracy.
Tak minęło pół godziny.
Duszące powietrze ciężyło nieznośnie na jego piersiach, ręce mu opadły, oczy jego zawarły się, i pomimo najszczerszej woli opanowała go nieprzezwyciężona senność. W daremnej walce z gniotącem znużeniem skłonił głowę na piersi i zasnął.
Burza się zerwała. Była to właśnie chwila, kiedy Rodille dostał się był na ganek o żelaznej poręczy. Błyskawica rozdarła niebo i oblała ziemię morzem płomieni. Vaubaron przebudził się i zdawało mu się że marzy we śnie.
Silnie zbudowany mężczyzna, którego oblicze niknęło prawie pod gęstym zarostem brody i wąsów stał przed nim mierząc go gorejącemi oczyma.
W pierwszej chwili zdawało się mechanikowi, że Marta i Blanka są zagrożone, chwycił przeto za młotek na warsztacie leżący aby stanąć w obronie a zarazem otworzył usta chcąc wołać o pomoc.
Nieznajomy a raczej Rodille powstrzymał go rozkazującem skinieniem a zarazem przemówił cichym lecz przekonywującym głosem:
— Bądź pan spokojny, nie masz się czego obawiać, najmniejsze niebezpieczeństwo nie zagraża ci. Daj pokój wszelkiej trwodze i nie obudź żony i dziecka, które śpią niezawodnie.
Te słowa, a bardziej jeszcze sposób w jaki wygłoszone zostały, również jak i całe zachowanie się obcego człowieka odjęły wprawdzie mechanikowi wszelką obawę, lecz mimo tego nie mógł się pozbyć zdziwienia z powodu tak niespodziewanego i niewytłumaczonego zjawiska, któreby każdy zabobonny lub mniej wykształcony człowiek z pewnością uważał za nadprzyrodzone.
— Nie boję się wcale, bo nie ma się czego obawiać — odpowiedział mechanik również spokojnym, pewnym głosem jak i sam Rodille — lecz zdaje się, że mam wszelkie prawo zapytać pana, po co się wdzierasz o północy do mego mieszkania, a przedewszystkiem zapytać, kim jesteś?
— Jestem posłaniec opatrzności.
— Tak, a czegóż chcesz?
— Chcę ci przynieść zbawienie!
— Cóż możesz dla mnie uczynić? Lecz pan przemawiasz zagadkowo, a jabym prosił o zwięzłą jasność.
— Chętnie się zgadzam na to i kilka słów wystarczy do powiedzenia wszystkiego. Pan się nazywasz Jan Vaubaron, jesteś poczciwym, zdolnym i zręcznym człowiekiem, mimo to przecież wszystko, czego się tylko podjąłeś, poszło ci krzywo. Jakkolwiek pracowałeś wytrwale, przecież nie mogłeś pozbyć się trosk i nędzy. Walczyłeś jak bohatyr lecz zawsze musiałeś uledz, a nawet teraz wzdychasz z powodu ciosu, który twej osobistej wolności zagraża. Jutro porwą cię z ramion rodziny, aby cię osadzić w więzieniu za długi, z którego nic cię wykupić nie zdoła. Czy jest to prawdą, czy nie?
— Tak jest rzeczywiście, wszystko to jest świętą prawdą — rzekł z westchnieniem Vaubaron — widzę zaiste, żeś pan z mojemi stosunkami wcale dobrze jest obznajomiony.
— Widzisz zatem, że mi całe twoje położenie jak najlepiej jest znane — mówił dalej Rodille — i budzisz we mnie współczucie. Przypadek, opatrzność, świat był dla ciebie zawsze niesprawiedliwy. Przychodzę zatem, aby złe naprawić. Sprawia mi to niekiedy radość, odegrać rolę nieco zapomnianej opatrzności, lubię się przytem otaczać tajemniczością pocieszając strapionych, ratując upadłych. Pan cierpisz, popadłeś w troskę i nędze — chcę cię wyrwać z tego. Weź zatem, co ci tu przynoszę, zapłać długi, bądź wolny i szczęśliwy!
Mówiąc to położył Rodille cztery banknoty po tysiąc franków zręczną ręką na stole, zarazem atoli opuścił mały jakiś przedmiot, którego jednak wzruszony mechanik wcale nie spostrzegł.
Vaubaron był zdziwiony, odurzony tą niespodziewaną wspaniałomyślnością, która w tak szczególnych okolicznościach pojawiła się i nie mógł na razie znaleźć słów, któremiby swoję wdzięczność wynurzył, lecz serce jego było przepełnione, z ócz dobywały się łzy, drżał i wyciągnął drżące ręce ku człowiekowi, który mu się teraz nie inaczej wydał jak posłańcem opatrzności. Usta jego wymawiały luźne, niezrozumiałe słowa wdzięczności, a opanowany uczuciem, bliskim był rzucenia się przed Rodillem, jak przed świętym na kolana.
Nędznik nie dopuścił do tego.
— Nie dziękuj mi pan, tego nie lubię. Co uczyniłem, o tem niech nie będzie mowy. Przeświadczenie, żem dopomógł ubogiej, ale szlachetnej rodzinie, oto jest jedyna nagroda jakiej sobie życzę. Uczyniłem moje, a teraz żegnam pana.
— O mój panie! — błagał mechanik — na Boga, nie odchodź pan tak odemnie, lecz powiedz mi przynajmniej swoje nazwisko, aby żona i dzieci błogosławiły pana, jak ja go błogosławię.
Rodille pokiwał głową.
— Nie mogę i nie chcę — rzekł. — A na cóżby się i przydało, gdybyś pan wiedział? Nie stoi że napisano: „Niechaj twoja lewica nie wie, co daje prawica?“
— Nie poważę się już więcej nalegać na pana, lecz jeźli już masz pozostać moim nieznanym dobroczyńcą i opiekunem, którego nazwiska nigdy się nie dowiem, to przynajmniej oblicze jego i głos zostaną niezatarte w mej duszy, jak długo mi Bóg życia pozwoli i nie zapomnę ich nigdy. Wspomnienie moje o tobie panie i twej dobroczynności trwać będzie we mnie dopóki ducha nie wyzionę.
— O do dyabła! — pomyślał bandyta — jak to dobrze się stało, żem przypiął brodę i wąsy i w ten sposób zmienił moją fizyognomią do niepoznania, lecz także mój organ trzeba podobnie odmienić!
Potem zbliżył się ku drzwiom i rzekł raz jeszcze.
— Bądź zdrów poczciwy człowiecze!
— Nie! nie! — zawołał wzruszony mechanik — nie mów pan tak, ale do widzenia. Nie wiem, co to jest takiego, ale jakiś wewnętrzny, tajemniczy głos mówi mi, że się jeszcze zobaczymy.
— Nie sądzę aby tak było — pomyślał Rodille i opuścił mieszkanie.
Vaubaron chwycił za światło, aby nieznajomego odprowadzić i nie pierwej powrócił, dopóki za nim drzwi domu nie zawarł.
W tej chwili zerwała się burza z całą gwałtownością, ciężkie krople spadały na bruk i dachy, pioruny biły, wichr szalał okropny.
Marta zbudziła się w tej chwili a rozsunąwszy drżącą ręką firanki nad łożem rozpięte, rzekła:
— Mój Boże! co tu się dzieje?
Vaubaron pospieszył, aby zamknąć okno, a potem zbliżył się do żony mówiąc:
— Szczęście do nas zawitało moja kochana. Podczas gdy ty spałaś, pan Bóg zesłał nam anioła.
— Jakto? Co ty mówisz?
Wzruszonemi słowy opowiedział Vaubaron co zaszło. Im dalej mówił, tem bardziej rosło zdziwienie Marty i musimy przyznać, że wszystko coraz bardziej zdawało się jej nieprawdopodobnem.
— Ależ mój przyjacielu — rzekła — to wszystko wcale nie jest podobne do prawdy. Niezawodnie zasnąłeś i śniło ci się tylko.
Vaubaron sam uczuł teraz jakąś tajemną trwogę, bo i jemu wydała się ta rzecz najmniej możliwą, opanowała go bojaźń i myślał o tem, ażali nie stał się ofiarą oczarowania.
— Możemy popatrzeć — rzekł — możemy się przekonać.
Rzekłszy to, zbliżył się do stołu i krzyknął.
Zaraz też przystąpił do łóżka trzymając w ręku cztery tysiące franków w banknotach.
— Nie śniło mi się, nie, oto dowód tego. W obec tego faktu, wszelka wątpliwość ustąpić musi. Nie prawdaż, że tego pojąć nie możesz? Mój Boże! ja także nie mogę pojąć i daremnie staram się zgłębić tajemnicę. Lecz cóż na tem zależy? Jesteśmy ocaleni i dziękujmy Bogu.
Ranek zabłysnął, tak czysty, tak pogodny, jak gdyby w nocy żadnej burzy nie było.
Podczas gdy Marta i Blanka jeszcze spały, wziął Vaubaron trzy banknoty, zwinął je, a schowawszy do kieszeni, udał się do woźnego, który na nim wyrok uwięzienia miał wykonać. Spieszył się bo czuł nad głową wiszący miecz Damoklesa.
Musiał czekać całą godzinę zanim sługa sądowy pojawił się.
— Spodziewam się, po co pan do mnie przychodzisz, kochany panie Vaubaronie — rzekł woźny z wyrazem współczucia na twarzy — pańskiemu wierzycielowi powtórzyłem wszystko, coś mu kazał powiedzieć, przemawiałem za panem, jak mogłem, ale ja mam ręce związane, jestem tylko maszyną, która działać musi, jak inni chcą. Ten człowiek jest twardy jak kamień, nie da się ubłagać i nie przystaje na żadną zwłokę.
— Mniejsza z tem — rzekł mechanik wesoło — oto jest suma, którą mu dłużny jestem.
— Wiec znalazłeś pan środki do częściowego spłacenia dłużnej kwoty? zapytał zdziwiony Baudier.
— Więcej niż to!
— Jakto cały kapitał?
— Kapitał, odsetki i koszta sądowe — oto są.
— Tem lepiej panie Vaubaronie, życzę panu szczęścia z całego serca.
— Dobrze się stało — rzekł woźny dalej — że ludzie, na których liczyłeś, nie zawiedli pana. Gdybyś pan był dziś rano nie przyszedł, to w każdym razie, byłbym go był musiał zaprowadzić do więzienia, jakkolwiekby mi to przykro było, bo prawo jest prawem.
— No, ale przyszedłem wcześniej i sąd handlowy będzie pozbyty trudu zajmyoania się moją osobą. Gdzie jest akt egzekucyjny?
— Oto jest.
— Proszę wydać z trzech tysięcy franków, bo jeszcze nie zmieniłem.
Rzekłszy to dobył mechanik pieniądze z kieszeni i wręczył je woźnemu, który je rozwinął, lecz natychmiast na stół opuścił z wyrazem zdziwienia i odrazy.
— Co pan robisz — zapytał Vaubaron.
— Krew jest na tych banknotach — rzekł blednąc Baudier.
— Krew? — powtórzył mechanik.
— Sam pan widzisz.
Vaubaron zgarnął wartościowe papiery i przeląkł się również, zobaczywszy na odwrotnej stronie banknotów świeże, szerokie plamy krwi powierzchownie tylko nieco zatarte.
— Tak, to prawda, to jest w samej rzeczy krew.
— Czyś pan tego nie wiedział?
— A zkądżebym mógł wiedzieć o tem?
— Otrzymawszy pieniądze, musiałeś je przecież oglądnąć?
— Tak, zrobiłem to, lecz tylko pobieżnie, zresztą było ciemno, gdy mi je wręczono.
— Tak — rzekł Baudier, przeciągle, z twarzą niedowierzanie wyrażającą.
Ta zmiana w zachowaniu się woźnego nie uszła uwadze Vaubarona i jakkolwiek nie znał przyczyny, przecież czuł się urażonym.
— Zkąd pan te pieniądze wziąłeś?
— Cóż to ma do rzeczy? — odpowiedział zimno Vaubaron niemile dotknięty tonem indagacyjnym, jakiego woźny użył, — dość na tem, że mam pieniądze.
— Masz pan słuszność. Wystarcza zupełnie, a reszta wcale mnie nie obchodzi.
Rzekłszy to, powstał i usunął się nieco od swego gościa.
— Mam wydać panu siedmset dwadzieścia pięć franków, oto są. Sługa pana.
Po tych słowach położył woźny wymienioną sumę na akcie sądowym, a potem zamknął podane sobie banknoty w kasie.
— Do widzenia panie Baudier — rzekł mechanik, zabierając papier i pieniądze. — Byłeś pan dla mnie zawsze uprzejmym, gdy nieprzyjaciele moi używali pana przeciwko mojej osobie. Dziękuję panu za to z całego serca.
Woźny nic na to nie odpowiedział. Vaubaron chciał mu podać rękę, ale jej nie przyjął.
Mechanikowi uderzyła krew do głowy i była chwila, w której się chciał woźnego zapytać, dla jakiej przyczyny tak się z nim obchodzi, lecz w końcu tylko ramionami wzruszył i poszedł do domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.