Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.

— Ten człowiek jest bezwątpienia winny — pomyślał komisarz, silnie wzruszony tą sceną smutku i rozpaczy — lecz jest przy tem także bardzo nieszczęśliwy. Zbrodnia jego jest wielka, lecz i kara nie mniej straszliwa.
Potem komisarz zbliżył się do łoża, przyłożył rękę do piersi Marty, a poczuwszy jeszcze bardzo słabe bicie serca, rzekł do Vaubarona:
— Pańska żona jeszcze żyje i tylko omdlała. Myślę, że jeszcze przyjdzie do siebie.
— Byłoby lepiej dla niej, bo ta chwila pewnieby ją zabiła.
Na to urzędnik nie znalazł odpowiedzi, lecz rzekł:
— Pójdź pan teraz za nami.
Mechanik nie był w stanie przemówić choćby słowo. Zwiesiwszy głowę i poddawszy się nieuniknionemu losowi, wziął potem Blankę na ręce, całował ją i przyciskał z czułością do serca, podczas gdy biedna mała, niema była z przestrachu.
Potem oglądnął się po pokoju, w którym tyle przebył trosk i nędzy, który atoli w tej czarnej godzinie wydał mu się takim, jak gdyby w nim był bardzo a bardzo szczęśliwy. Potem sam stanął w pośrodku dwu urzędników i skierował kroki swe ku drzwiom.
Vaubaronowi zdawało się, że nie było na świecie okropniejszej męczarni nad te, które teraz na sobie przenosił, a przecież się mylił.
Na drodze cierpień miał on przebyć jeszcze straszliwsze.
Ulica Pas-de-la-Mule była tłumami ludzi przepełniona, które coraz to bardziej zwiększały się, pomimo że żołnierze, którym teraz jeszcze żandarmów przydano, wszystkiego dokładali, aby zbiegowisko uśmierzyć i zrobić przejście w gęstej ciżbie.
W chwili kiedy oskarżony, po bladości twarzy, niepewnym kroku i towarzyszącej straży łatwy do poznania, na progu domu stanął, natenczas podniesiono krzyk okropny, prawdziwie wycie odrazy, nienawiści i pogardy.
Komisarz rozkazał użyć broni, aby się przedrzeć przez tłumy. Najeżonemi bagnetami broniono aresztowanego od napaści. Z prawdziwą biedą dotarli wreszcie żołnierze do rogu ulicy, gdzie na szczęście stał fiakier.
Urzędnik natychmiast użył fiakra, wsiadł z oskarżonym i dwoma żołnierzami, podczas gdy trzeci zbrojny usiadł przy woźnicy. Komisarz kazał jechać wprost do więzienia.
Za godzinę może mechanik siedział już w kazamacie czekając wezwania ze strony sędziego śledczego, aby złożyć pierwsze zeznanie.
My tymczasem powrócimy na ulicę, którąśmy dopiero co opuścili, gdzie Blanka i jej omdlała matka w domu pozostały.
Przy łóżku klęczała mała z twarzyczką ku powale zwróconą, zalewając się łzami. Dziecię oczywiście nie mogło zrozumieć szczegółów tej okropnej sceny, jaka się przed jego oczyma odbyła, ani też była w stanie zmierzyć nieszczęście jakie rodziców dotknęło, bo nie miała jeszcze należytego wyobrażenia o zbrodni, mimo to przecież rozpaczało i myślało, że mu serce pęknie. Wydało mu się tak, jakoby miało zostać opuszczoną sierotą na świecie.
Po kilku minutach Marta poruszyła się, otworzyła oczy i posłyszała płacz dziecka, lecz tak upadła na duchu, że nieprzypominała sobie, co się właśnie stało.
— Co ci jest moje kochane dziecię, czego płaczesz? zapytała.
Dziecię chciało odpowiedzieć, lecz słowa we łzach utonęły.
— Mój Boże! — jęczała kobieta — co tu zaszło? Zapytam się Vanbarona, musi mi powiedzieć.
Dwukrotnie wołała męża po nazwisku lecz nie było odpowiedzi. Gdy dziecię imię ojca posłyszało, poczęło łamać rączki i gorzej płakać niż przedtem.
Marta zawołała Vaubarona po raz trzeci, lecz zaledwie głos przebrzmiał, usta jej rozwarły się i pozostały rozwarte, źrenice rozszerzyły się i przybrały wyraz straszliwego przerażenia, krople zimnego potu wystąpiły na czoło. Pamięć poczęła wracać.
Przypomniała sobie, lecz nie mogła wierzyć okropnym rzeczom, które się wydarzyły i teraz przed jej duszą stanęły.
Światło błysło, zasłona opadła.
Okropny krzyk nieludzkie cierpienie zwiastujący wydarł się jej piersiom.
— Ach! teraz przypominam sobie — jęczała wiem, nie był to sen, on jest oskarżony! Oskarżono go o zbrodnię morderstwa i rabunku. On siedzi teraz w więzieniu, będzie sądzony a może skazany, a przecież jest niewinny. Na zbawienie mojej duszy przysięgam, że jest niewinny. Niech ludzie mówią, co chcą — on przecież niewinien.
Krew na banknotach jeszcze nie dowodzi niczego. On nie jest wstanie nawet co złego uczynić a nawet pomyśleć. Jak on kocha mnie i dziecię. On jest najpoczciwszym człowiekiem i więcej wart niż wszyscy ci, którzy go oskarżają. Dlaczegóż go wyprowadzili! Dlaczego omdlałam, gdy to się stało! Jabym go była broniła i niedozwoliła pójść! Jabym im była powiedziała wszystkim: On jest niewinny! Puśćcie go, bo inaczej zabijecie biedną, chorą kobietę, dla której on jest wszystkiem! Lecz dlaczegożby się to teraz stać nie miało? Tak pójdę, odnajdę sędziów jego i powiem im, że aresztować tego człowieka, to znaczy uwłaczać sprawiedliwości. Wykażę im, jak nieskazitelnem było jego cale życie i pojmą mnie, uwierzą mi i wrócą go wolności i nam. Czy słyszysz Blanko że naszego ojca uwolnią. Pójdź, poprowadzę cię biedna sieroto. Twój ojciec musi bardzo boleć z powodu że nas nie widzi i uściskać nie może.
Im dłużej Marta w ten sposób przemawiała, tem bardziej wzmagało się jej wzruszenie i doprowadziło ją w końcu do prawdziwego delirium. Zapomniała o wszystkiem, i miała teraz tylko jedno życzenie, tylko tę jedną myśl, aby niewinność Vaubarona ogłosić, wyrwać go z rąk sprawiedliwości i przyprowadzić do domu.
Podniosła się z łoża i przejęta gorączkową siłą ubrała się spiesznie.
Lecz to jej nerwowe wzruszenie nie mogło być długotrwałe.
Zaledwie kilka minut upłynęło, poczęła słabnąć i chwyciła się firanek u łoża wiszących aby nie upaść, lecz słaba, przestarzała materya przedarła się jej w palcach a Marta runęła na ziemię. Ratując się jak mogła, czołgała się potem ku drzwiom jęcząc a wreszcie upadła. Oddech nieszczęśliwej stawał się co raz trudniejszym, oczy utraciły blask życia i tylko kurczowe drgania ciała świadczyły, że jeszcze żyje. Wreszcie i te ustały.
Ostatnie westchnienie wydarło się jej ustom i skonała.
Marta umarła po rozpaczliwej walce ze śmiercią, bez pociechy kapłana, któryby jej ulżył rozstanie się z tym światem, bramy niebieskie wskazując.
Blanka myślała z początku, że matka tylko zasnęła i starała się jak mogła powstrzymać płacz, aby snu drogiej istoty nie przerwać. Przez niejaki czas łzy jej płynęły w cichości lecz wkrótce spostrzegła ze zgrozą sztywne, nieruchome ciało. Bała się szeroko rozwartych oczu, które zdawały się patrzeć a nie widzieć, a potem tej okropnej bladości twarzy jak z marmuru.
Dziecina chciała matkę zbudzić.
Blanka pochwyciła drogie ręce, lecz te były zimne jak u statuy kamiennej.
Przestrach nie do opisania opanował jej duszę i pozbawiał rozumu. Jakieś nieokreślone uczucie mówiło jej, że dusza opuściła to ciało i że teraz sama przy trupie się znajduje. Ukryła się w najodleglejszym kącie izby, poczęła krzyczeć i niezrozumiale głosy wydawać, załamywała ręce a wreszcie wołała ojca... Tak minęło kilka godzin i siły zaczęły ją opuszczać. Jej rozpaczliwe krzyki zamieniły się w łkanie, lecz pomimo tego oczy jej pozostały suchemi. Dostała obłędu i straciła przytomność.
Siedząc skulona w kąciku nie ruszała się, jak gdyby sama już trupem była.
Mijały godziny a w końcu ciemność pokój zalegała. Blanka siedziała jeszcze ciągle w tem samem miejscu drżąc na ciele.
Nagle wstrząsła się cała i przestraszyła okropnie, bo w przyległym pokoju dał się słyszeć szelest, jakby stąpanie nóg bardzo ostrożne a wreszcie drzwi się otworzyły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.