Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Paryż z roku 1830go, nie był w niczem podobny, do Paryża za dni naszych.
Aleja w Neuilly zaczynała się od rogatki de Etoille, i wlokła się pustką pomiędzy dwoma rzędami starych wiązów.
Zaledwie gdzie niegdzie, wśród tumanów pyłu lub brnąc w błocie po kolana, według atmosfery, widziało się liche domy, wyglądające strasznie i ponuro, po większej części z szynkami na dole.
Na samym początku alei, stały dwa domki obok siebie, niby para bliźniąt; trochę lepiej zbudowane i nie wyglądające tak odstraszająco, jak reszta zabudowań na tej ulicy.
Każdy z domów miał dół i piąterko. Na dole dwa okna i drzwi wchodowe, na górze trzy okna. Całe sztaby żelazne, w mur głęboko wpuszczane, strzegły drzwi i okien od wszelkiego napadu na zewnątrz.
Wiedziano mniej więcej, do kogo obydwa domy należą, właściciela jednak nikt nigdy nie oglądał. Jeden z domów stał wiecznie pustką. Z dawien dawna nie zapamiętano, żeby kto kiedy wchodził do niego.
Czasem jednak wśród nocnych ciemności, niby blady światła promyczek wykradał się przez okien szczeliny. Czasem bardzo spóźnieni przechodnie słyszeli jakby lekkie do drzwi pukanie, a wtedy drzwi ciężko okute i wielkiemi gwoźdźmi żelaznemi poobijane zaskrzypiały głucho na zawiasach zardzewiałych. Przechodnie tedy jednak rzadko kiedy się snuli; bądź dobrze podchmieleni, a wtedy wszystko brali za halucynacyę po licznych libacyach; bądź też spieszyli się do domu, nie zwracając uwagi na dwa domy stojące na uboczu.
Zegar najbliższy od alei w Neuilly wydzwonił pół do dziewiątej.
Niebo dotąd czyste i gwiazdami świecące zaczynało się zaciągać chmurami szaremi i olbrzymiemi, które wicher gwałtowny pędził przed sobą. Stare wiązy drżały, jakby ze strachu przed burzą nadchodzącą. Już spadło kilka kropel deszczu, zapowiadając ulewę.
Jedna z owych dorożek wązkich a długich z ławeczką, łączącą siedzenie tylne z przedniem, jakiej by już obecnie nie znalazł ze świecą w całym Paryżu, pędziła galopem ku dwom domkom, stojącym na uboczu. Nakoniec zatrzymała się. Koń zmęczony i zbity zaledwie stał na drżących nogach; z dorożki wysiadł jakiś mężczyzna, zapłacił sowicie stangretowi i poszedł w przeciwnym kierunku, póki tylko dochodził go turkot powozu zwolna, odjeżdżającego. Wtedy nazad zawrócił, pilnie śledząc i nadsłuchując czy kto nie nadchodzi. Zapewniwszy się że głucho i pusto w około, dobył klucz z kieszeni, wsunął w zamek owych drzwi, które jak wieść niosła nikt nigdy nie otwierał i wszedł szybko do środka.
Jakkolwiek czarne chmury zaciemniały widnokrąg, a rzadko rozrzucone rewerbery bardzo niedostatecznie aleję oświetlały, niby robaczki świętojańskie, błyszcząc gdzieniegdzie; w obec ciemności egipskich, które wewnątrz domu panowały, były niemal jasnością.
Mężczyzna, który był wysiadł z dorożki, poszukał w kieszeni owego przyrządu z fosforem, wynalezionego przez Fumad’a. Był on wtedy modnym i wziętym niesłychanie. Zanurzył we flaszeczkę malutką drewienko, i przytknął do płomyczka niebieskawego rodzaj nitki woskiem oblepionej, którą nazywano pospolicie szczurem piwnicznym. Z tem światełkiem wszedł do dużej izby ze ścianami drzewem wykładanemi, która większą połowę dołu zajmowała.
Wewnątrz były okiennice materacami wyłożone i z grubemi wełnianemi firankami, zapuszczonemi w obu oknach ze zbytku ostrożności, aby ani promyk światła nie mógł się wydobyć na ulicę.
Osobistość, którą zajmujemy się chwilowo, zbliżyła się do kominka, zapalając dwa podwójne kandelabry na nim stojące.
Tą osobistością był znowu Rodille; nie Rodille-Werner, zajadający objad w restauracyi, nie Rodille-huzar, napastujący Vaubarona w Palais-Royal, i nie ów Rodille naturalny, bez żadnej aprety w pokoju z kostyumami; tylko Rodille, poczciwy przedmieszczanin, lat pięćdziesięciu, z czupryną szpakowatą, z fizyonomią uczciwą i głupkowatą.
Na odsadzie marmurowej nad kominkiem były rozrzucone rozmaite flaszeczki, słoiki, szczotki i penzle. I tu stało przed kominkiem ruchome zwierciadło.
Rodille otworzył wielką skrzynię umieszczoną w rogu pokoju i wyciągnął z niej rodzaj szlafroka, z materyi w duże kwiaty, który musiał pochodzić co najmniej z połowy wieku XVIII. Wyjął również pudełko, w którem była broda siwawa, spiczasta, i jedna z tych peruk teatralnych, przeznaczonych do ról starców, z czaszką zupełnie łysą od czoła, a tylko na skroniach i nad karkiem przykrytą kilkoma kosmykami włosów brudno siwych i rozstrzępionych.
Wydobywszy te wszystkie przedmioty, stanął przed zwierciadłem, zdjął wojskową krawatkę, przywdział szlafrok starożytny, zasadził perukę, przyczepił brodę i zaczął się grymować, jak mówią za kulisami.
Rodille był w tej sztuce, (jak już wiemy) mistrzem niezrównanym. Kilka minut wystarczyło mu, aby osiągnąć rezultat niesłychany. Jednem pociągnięciem penzla złączył czoło prawdziwe z czaszką przyprawioną; kilka sztrychów farbą czarną i czerwoną zagłębiło oczy, wychudziło policzki i twarz poorało zmarszczkami głębokiemi; słowem: młody, trzydziestoletni człowiek zmienił się niemal w starca stuletniego.
Tego dzieła dokonawszy, Rodille wziął w rękę jeden z kandelabrów, zbliżył się do ściany i pocisnął guzik stalowy w jednej z desek zręcznie ukryty. Deska usunęła się natychmiast bez szelestu, odsłaniając otwór, którym można się było zaledwie przecisnąć. Rodille puścił się tędy bez wahania, i znalazł się w drugiej izbie, tych rozmiarów co pierwsza. Ta stanowiła dół domu sąsiedniego. Była przedzielona na dwie równe połowy kratą z drutu, bardzo gęstą, którą łączyły i podtrzymywały słupy dębowe, idące od sufitu aż do posadzki. Ta krata dochodziła aż do bramy od alei Neuilly, którą to bramę można było otworzyć i zamknąć za pomocą sprężyny, nie wychodząc z poza parawanu ochronnego z tkaniny drucianej.
Firanka zielona, zupełnie nieprzeźroczysta zabezpieczała od spojrzeń ciekawych ten rodzaj klatki, z dwoma małemi otworami po środku.
Poza temi otworami, po stronie zajętej przez Rodilla, stało biuro starożytne, pokryte skórą czerwoną i mieszczące na sobie lampkę niewielką, ważki z mosiądzu, takie jakich się używa do ważenia złota i drogich kamieni, dwie pary pistoletów i miseczkę drewnianą.
To biuro i duże krzesło poręczowe, na pół zmorszałe, stanowiły, całe umeblowanie. Z tamtej strony kraty było pusto zupełnie, nawet ani jedno krzesełko nie stało, na któremby usiąść można.
Rodille zapalił małą lampkę, okrywając umbrą zieloną, aby zmniejszyć blask tejże. Świece w kandelabrze pogasił i z kolei opatrzył cztery pistolety. Zapewnił się że kurki chodzą lekko, a proch na panewkach nie zwilgotniał.
Ukończywszy z zadowoleniem to badanie, wyjął z kieszeni paczkę sporą banknotów, a na miseczkę wysypał kilka rulonów złota. Spojrzał teraz na zegarek. Wskazywał godzinę dziesiątą bez pięciu minut.
Upadł na krzesło i mruknął:
— Wszystko w porządku. Trójka hultajska może teraz przyjść, kiedy zechce.
Musimy wstecz się cofnąć i zastanowić szczegółowo nad przeszłością, nawyczkami, usposobieniem i zdolnościami osobistości niezwykłej, którą na scenę wprowadzamy, i która ma odegrać główną rolę w naszem najprawdziwszem opowiadaniu.
Czy ów człowiek miał na pewno lat trzydzieści? Czy na prawdę nazywał się Rodille? Na te pytania nie moglibyśmy kategorycznie i bez zawahania odpowiedzieć. Możemy tylko zaręczyć, że przed laty dwunastu, był zasądzony na dwuletnie więzienie; kara jedyna jaka go dosięgnąć potrafiła.
Wszedłszy do więzienia głównego w Poissy, z zarodem wszelkich najgorszych instynktów, które miały w przyszłości, tak bujnie się rozwinąć, wyszedł po odsiedzeniu kary z doświadczeniem, determinacyą, sztuczkami i wykrętami, łotra skończonego.
Nie można zresztą mieszać Rodilla i kłaść na jednej szali ze zgrają łotrów i złodziejów pospolitych, którzy grasują po całym Paryżu. W tej szajce złodziejskiej, młody człowiek dochodził do rozmiarów olbrzymich, prawie myślą nieobjętych.
Miał on dużo ogłady, a nawet pewien rodzaj wykształcenia, które samemu sobie zawdzięczał. Jego energja, siła woli wyższa, niemal gienjalna inteligencja, mogły były zrobić z niego na prawdę znakomitość, gdyby te dary i zdolności był zwrócił ku dobremu.
Niesłychanie dumny i ambitny, życie codzienne, życie ogółu, dobijającego się zwolna i ciężką pracą stanowiska, uważał za coś nieznośnego i wstrętnego. On marzył o majątku miljonowym; nieraz przysięgał sam przed sobą, że te miljony zdobędzie za jaką bądź cenę! Aby dojść prędzej do celu, do którego rwał się całą duszą, nie cofał się przed niczem. Zabić człowieka, czy sforsować zamek przy kasie z pieniądzmi, było mu rzeczą zupełnie obojętną! Chciwość robiła go zajadłym okrutnikiem. Dwa razy już ręce jego krew ludzką przelały i za każdym razem potrafił zrzucić z siebie, choćby cień podejrzenia.
Złodziej, rozbójnik i przechowywacz jednocześnie rzeczy kradzionych, był w spółce z całą szajką łotrów, których gnębił, wyzyskiwał najhaniebniej, ale którzy go ślepo słuchali. Nikt by nie potrafił, z równą jemu zręcznością i biegłością, uplanować jakiś napad rozbójniczy, lub mniejszą wycieczkę złodziejską, pokombinować wszystko, niby autor najsławniejszy, układający sceny, potrafił z równą wprawą i doskonałością zbić z tropu policyę, skierować jej całą uwagę na zupełnie niewinnych, pod fałszywemi a niemniej łudzącemi prawdą pozorami i poszlakami, które ma się rozumieć, przygotowywał od dawna, zanim zbrodnia została spełnioną.
Rodille w myśl pewnego systemu, podług którego działał bez przerwy, a który okazywał się w rezultacie najpraktyczniejszym, stworzył sobie cały szereg typów, zupełnie odrębnych, zupełnie odmiennych jeden od drugiego. Ostrożności, które łotry pospolicie używają w obec oka sokolego agentów policyjnych, on używał w obec własnych swoich agentów i wspólników.
Żaden z hultajów, z którymi spotykał się niemal codziennie, nie znał jego nazwiska prawdziwego, ani twarzy naturalnej, ani gdzie mieszka właściwie. Dla jednych był Niemcem Wernerem, dla drugich huzarem zawadyjaką, panem Augustem, dla innych ojcem Legrip’em i tysiącem coraz odmiennych osobistości...
Nikomu się nie przyśniło nawet, że te wszystkie niezliczone typy wcielają się niejako w jednego człowieka nazwiskiem Rodille’a.
Jeżeli sobie przypomniemy, iż najczęściej złoczyńcy, wydają jedni drugich policyi, skoro mają nadzieję otrzymać pewną ulgę w wyroku przez zeznania szczere i pożyteczne, musimy przyznać, że Rodille tą ostrożnością umiał zasłonić się przewybornie przed zdradą i wszelkiego rodzaju denuncyacyą...
Jak go opisać? gdzie go znaleźć?
Zmienny i odnawiający się jak Prometeusz, był jak on nieuchwytnym.
Dziesiąta uderzyła.
Jeszcze nie przebrzmiął w powietrzu dźwięk zegara, gdy zapukano trzy razy w sposób niezwykły do bramy jednego z domów, przy ulicy Neuilly.
Rodille drgnął.
Zerwał się z krzesła, porwał z biurka pistolet z kurkiem odwiedzionym i posunął się ku drzwiom głównym.
Tu wysunął rękę prawą przez otwór w siatce drucianej, i pocisnął palcem jeden z ogromnych gwoździ zardzewiałych, któremi drzwi były najeżone tak na wewnątrz jak i na zewnątrz.
Dał się słyszeć trzask suchy i u góry ukazał się mały otwór okrągły.
Noc ciemna nie dozwalała patrzeć przez to okienko, ale głos choć przyciszony, wychodził niem wyśmienicie.
— Kto tam puka tak późno? i czego tłucze się jak puhacz po nocy? — spytał Rodille, naśladując niezrównanie głos ochrypły i trzęsący starca stuletniego. — Kim jesteś i czego żądasz?