Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 1.pdf/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

należą, właściciela jednak nikt nigdy nie oglądał. Jeden z domów stał wiecznie pustką. Z dawien dawna nie zapamiętano, żeby kto kiedy wchodził do niego.
Czasem jednak wśród nocnych ciemności, niby blady światła promyczek wykradał się przez okien szczeliny. Czasem bardzo spóźnieni przechodnie słyszeli jakby lekkie do drzwi pukanie, a wtedy drzwi ciężko okute i wielkiemi goźdźmi żelaznemi poobijane zaskrzypiały głucho na zawiasach zardzewiałych. Przechodnie tedy jednak rzadko kiedy się snuli; bądź dobrze podchmieleni, a wtedy wszystko brali za halucynacyę po licznych libacyach; bądź też spieszyli się do domu, nie zwracając uwagi na dwa domy stojące na uboczu.
Zegar najbliższy od alei w Neuilly wydzwonił pół do dziewiątej.
Niebo dotąd czyste i gwiazdami świecące zaczynało się zaciągać chmurami szaremi i olbrzymiemi, które wicher gwałtowny pędził przed sobą. Stare wiązy drżały, jakby ze strachu przed burzą nadchodzącą. Już spadło kilka kropel deszczu, zapowiadając ulewę.
Jedna z owych dorożek wązkich a długich z ławeczką, łączącą siedzenie tylne z przedniem, jakiej by już obecnie nie znalazł ze świecą w całym Paryżu, pędziła galopem ku dwom domkom, stojącym na uboczu. Nakoniec zatrzymała się. Koń zmęczony i zbity zaledwie stał na drżących nogach; z dorożki wysiadł jakiś mężczyzna, zapłacił sowicie stangretowi i poszedł w przeciwnym kierunku, póki tylko