Intruz/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLV.

Wieczör zbliżał się. Zeszedłem do kaplicy, zobaczyłem tam przygotowania czynione do nowenny: żłobek, kwiaty, świece woskowe. Wyszedłem, sam nie wiedząc czemn; spojrzałem w okno pokoju Rajmunda. Chodziłem szybkiemi krokami wzdłuż i wszerz po tarasie, w nadziei, że opanuję konwulsyjne drżenie, dreszcz przejmujący, co mnie przenikał do kości, spazmy, co ściskały próżny żołądek.
Był to zmrok lodowaty, o odblaskach stali, rzekłbyś, ostrych jak klinga. Jakaś bladość zielonkawa rozciągała się w dali na horyzoncie, po nad doliną, ołowianego koloru, gdzie wężowemi zakręty płynął Assoro. Rzeka połyskiwała samotna.
Nagłe przerażenie ogarnęło mnie. Pomyślałem:
„Czyżbym się lękał?“
Wydała mi się, że jakiś świadek niewidzialny obserwuje moją duszę. Doznałem takiejże samej przykrości, jaką sprawiają czasem spojrzenia magnetycznie w nas wlepione. Pomyślałem.
„Miałżebym lękać się? I czego? Spełnienia czynu, czy tego, że czyn ten może być odkrytym?“ Lękałem się cienia wielkich drzew, bezmiaru nieba, odbłysków Assora, wszystkich zmieszanych odgłosów wioski. Ozwał się dzwon na „Anioł Pański“. Powróciłem a raczej uciekłem, jak gdyby mi ktoś następował na pięty.
W kurytarzu ciemnym jeszcze spotkałem matkę.
— Zkąd przychodzisz, Tullio?
— Wyszedłem przejść się trochę.
— Juliana czeka na ciebie.
— O której godzinie rozpoczyna się nowenna?
— O szóstej.
Było już kwadrans na szóstą. Miałem przed sobą zatem jeszcze trzy kwadranse. Trzeba było dać baczenie.
— Idę do Juliany teraz, matko.
Uszedłszy kilka kroków, raz jeszcze ją odwołałem:
— A Fryderyk nie powrócił jeszcze?
— Nie.
Wszedłem po schodach do pokoju Juliany. Czekała na mnie. Krystyna nakrywała stolik.
— Gdzie byłeś tak długo? — spytała mnie biedna chora z odcieniem wyrzutu.
— Byłem z Manią i Natalką... Oglądałem kaplicę.
— Tak, dziś wieczorem rozpoczyna się nowenna — poszepnęła smutnie, z wyrazem zniechęcenia.
— Może ta słyszeć będziesz muzykę?
Zamyśliła się przez chwilę. Zdawało mi się, że była bardzo smutną, jednym z tych smutków tęsknych, co to okazują, że serce nabrzmiałe jest łzami, że oczy potrzebują się wypłakać.
— O czem myślisz? — spytałem.
— Przypominam sobie pierwsze Boże Narodzenie, jakie spędziłam w Badioli. A ty, czy je pamiętasz?
Była dziwnie rozrzewniona i wzruszona — i pragnęła widocznie wzajem odemnie tkliwości, pragnęła moich pieszczot, ukojenia, pragnęła, bym przyniósł ulgę jej sercu i spił łzy z jej oczu. Znałem doskonale jej cierpienia, jej smutki nie określone. Ale myślałem z niepokojem; „Nie powinienem utrzymywać ją w tem usposobieniu, nie powinienem dać się jej odwieść od przedsięwziętego zamiaru. Czas uchodzi. Jeżeli ulegnę, nie będę już mógł z nią się rozstać. Jeśli się rozpłacze, nie będę mógł ztąd się oddalić. Muszę pozostać panem siebie samego. Czas nagli. Kto będzie czuwał nad Rajmundem? Z pewnością nie matka. Niezawodnie będzie to mamka. Wszyscy inni zbiorą się w kaplicy. Tu posadzę Krystynę. Nie będzie żadnego niebezpieczeństwa. Okoliczności sprzyjają tak jak nigdy. Trzeba koniecznie, abym ze dwadzieścia minut był wolny“...
Unikałem rozdrażnienia chorej; udawałem, że ją nie rozumiem, nie odpowiadałem na jej wynurzenia, starałem się zwrócić jej uwagę na przedmioty materyalne. Ułożyłem rzeczy tak, że Krystyna nie zostawiła nas samych, jak w wieczory zwierzeń serdecznych; zająłem się obiadem z nadzwyczajną gorliwością.
— Dlaczego dziś wieczór nie chcesz jeść ze mną? — spytała mnie.
— Nie mogę nic jeść teraz; jestem cokolwiek niezdrów. Ale ty zjedz choć trochę, proszę cię.
Naprzekór moim usiłowaniom, nie udawało mi się ukryć całkowicie niepokoju, co mnie udręczał.
Po kilkakroć przypatrywała mi się z widocznym zamiarem przeniknięcia do głębi mych uczuć. Potem nagle spochmurniała i stała się milczącą. Zaledwie dotknęła kilku potraw, zaledwie umoczyła usta w kieliszku. Wtedy, chcąc wyjść, zebrałem wszystką odwagę. Udałem, żem posłyszał turkot powozu. Wytężyłem ucho. Ozwałem się:
— To Fryderyk powraca z pewnością. Muszę się z nim zobaczyć natychmiast. Pozwól, bym zszedł na chwilę. Krystyna pozostanie tymczasem przy tobie. Zobaczyłem, że twarz jej mieni się, jak kiedy ktoś chce wybuchnąć płaczem. Ale nie czekając jej przyzwolenia, wyszedłem śpiesznie; jednakże powtórzyłem jeszcze Krystynie, żeby pozostała tu aż do mego powrotu.
Skoro tylko wyszedłem, musiałem zatrzymać się, aby pokonać dławiący mnie niepokój. Myślałem: „Jeśli mi się nie uda zapanować nad nerwami, wszystko będzie stracone“. Począłem nadsłuchiwać, się nie słyszałem nic, prócz szumu krwi w własnych żyłach. Postąpiłem korytarzem aż do schodów, nie spotkawszy nikogo. Cały dom pogrążony był w ciszy. I myślałem dalej: „Wszyscy już zebrali się w kaplicy, nawet i służba. Niema się czego obawiać“. Poczekałem jesz cze dwie lub trzy minuty, żeby się uspokoić. Przez te dwie czy trzy minuty podniecenie mego umysłu zmniejszyło się znacznie. Dziwnie jakoś zmieszałem się. Przechodziły mi przez głowę myśli jakieś niepochwytne, nic nie znaczące, nie mające nic wspólnego z czynem, który zamierzałem spełnić. Liczyłem machinalnie słupki balkonu.
„Z pewnością przy dziecku pozostała Anna. Pokój Rajmunda leży w pobliżu kaplicy. Muzyka oznajmi początek nabożeństwa“.
Skierowałem się ku drzwiom. Dochodząc do nich posłyszałem preludyum kobz. Wszedłem bez wahania. Odgadywałem trafnie.
Anna stała przy krześle, w postawie tak ożywionej, że odgadłem natychmiast, iż zerwała się przed chwilą na równe nogi, posłyszawszy kobzy gór rodzinnych, preludium pasterskie starożytne.
— Czy śpi? — spytałem.
Głową skinęła potwierdzająco.
Dźwięki brzmiały dalej, zciszone oddaleniem, słodkie jak we śnie, cokolwiek piskliwe, przetrzymywane, przedłużone. Głosy wyraźne fletów modulowały prostą melodyę naiwną i niezapomnianą na tle akompaniamentu kobz.
— Idź i ty także na nowennę — powiedziałem jej. Ja tu sam pozostanę. Jak dawno już dziecko usnęło?
— Przed chwilą dopiero.
— Idź więc, idź już na nowennę.
Oczy jej zabłysły.
— Więc mogę pójść?
— Owszem; ja ta zostanę.
Otworzyłem jej sam drzwi i zamknąłem je za nią. Pobiegłem do kołyski na palcach; pochyliłem się, aby widzieć lepiej. Niemowlę spało wśród bielizny pieluszek, zaciskając wielkie palce w zamkniętych piąstkach. Poprzez tkaninę powiek, źrenice szarych jego oczu były dla mnie widoczne. Ale nie czułem, by z głębi mej istoty podnosił się przeciw niemu jakibądź poryw nienawiści lub gniewu. Mój wstręt do niego był daleko mniejszym niż poprzednio. Nie doznawałem już teraz tego popędu, który nieraz czułem, jak mnie przenikał aż do kończyn rąk, gotowych do wszelkiej gwałtowności zbrodniczej. Byłem posłuszny wyłącznie podszeptowi woli chłodnej i jasnej; miałem najzupełniejszą świadomość moich czynów.
Powróciłem do drzwi, otwarłem je, przekonałem się, że kurytarz był pusty. Pobiegłem szybko do okna. Pamięć przypomniała mi to, com słyszał od matki; umysł mój przebiegło podejrzenie, że Jan de Scordio mógł się znajdować w dole na tarasie. Otworzyłem okno z nieskończonemi przezornościami. Słup lodowatego powietrza owionął mnie. Wychyliłem się nieco, aby zbadać otoczenie. Nie dojrzałem nigdzie ładnej podejrzanej postaci; słyszałem tylko falowanie akordów muzycznych nowenny. Usunąłem się, podszedłem do kołyski, zapanowałem gwałtem nad odrazą, pokonałem niepokój. Wyjąłem ostrożnie z niej dziecko; trzymałem je od siebie zdała, zdala od serca, które mi biło gwałtownie, jak młotem; poniosłem je do okna; wystawiłem na powietrze, które miało być dlań zgubą.
Głowa nie zawróciła mi się ani na chwilę; żaden ze zmysłów się nie zaćmił. Widziałem migocące na niebie gwiazdy, jak gdyby wiatr powiewający w wyższych gdzieś regionach zatrząsł niemi; widziałem poruszenia, złudne, ale przerażające przecież, które ruchome światło lampy kładło na fałdach portitery; słyszałem wyraźcie powtórzenie pastorału, szczekanie w dali gdzieś psa. Drgnienie dziecka przejęło mnie dreszczem. Zbudziło się.
Pomyślałem: „Teraz się rozpłacze. Ile też przeszło czasu? Minuta może, kto wie, może i nie minuta nawet. Czyż wrażenie tak krótkie wystarczy, by je o śmierć przyprawić? Czy je dosięgną! już cios śmiertelny?“ Dziecko wyciągnęło przed siebie rączki, skrzywiło usta, otwarło je; przez chwilę nie wydawało jeszcze kwilenia, a kiedy ozwało się wreszcie, płacz jego wydał mi się zmienionym jakimś, wątlejszym, bardziej drżącym; może jednak powodem tego było, że się rozlegał w innem środowisku i żem go słyszał dotąd zawsze tylko w zamkniętej przestrzeni. To kwilenie tak słabe, drżące, przejęło mnie przestrachem, napełniło nagle szaloną trwogą. Pobiegłem do kołyski, złożyłem w niej dziecko. Powróciłem zamknąć okno; ale zanim je zamknąłem napowrót, wychyliłem się raz jeszcze, przenikając cień bacznem okiem. Nie dojrzałem nic, prócz gwiazd. Zamknąłem okno. Ścigany strachem panicznym, unikałem przecież robienia najmniejszego szelestu. A po za mną dziecko płakało, płakało coraz mocniej. „Czyż jestem ocalony?“ Pobiegłem do drzwi, wyjrzałem na korytarz, wytężyłem ucho. Kurytarz był pusty; dochodziły tu tylko powolne fale muzyki.
„Jestem więc ocalony. Któżby mógł mnie widzieć?“ Potem przyszedł mi znów na myśl Jan de Scorcio i kiedy spojrzałem w okno raz jeszcze, przejęła mnie obawa. „Ale nie, nikogo nie było na dole. Patrzałem po dwa razy“. Zbliżyłem się do kołyski, ułożyłem dziecko, okryłem je starannie, zapewniłem się, że każda rzecz znajduje się na swojem miejscu. Dotknięcie jego sprawiało mi teraz. wstręt niepokonany. Płakało i płakało. Co tu robić, żeby je uspokoić? Czekałem.
Ale to kwilenie bezustanne wpośród tego wielkiego, odosobnionego pokoju, ta skarga niewyraźna ofiary bezświadomej, rozdzierała mi tak okropnie serce że niezdolny oprzeć się dłużej, wstałem, aby uniknąć tej męczarni. Wyszedłem na kurytarz, zamknąłem nawpół drzwi za sobą; stałem za drzwiami badając. Głos dziecka dochodził mnie zaledwie, zaledwie, spływając się z dźwiękami powolnemi muzyki. Dźwięki te wciąż rozlegały się, przytłumione oddaleniem, słodkie jak sen, cokolwiek piskliwe, przeciągane, wytrzymywane. Jasne głosy fletów modulowały naiwną melodyę na tle akompaniamentu kobz. Pastorał zalewał wielki dom spokojny falą melodyi, dochodził aż do najodleglejszych pokojów. Czy też słyszała go Juliana? Co myślała, co czuła teraz Juliana? Czy płakała?
Nie wiem, dlaczego w sercu mojem powstała ta pewność: „Ona tam płacze!“ I pewność ta zrodziła wizyę wyraźną, co wywołała wrażenie rzeczywiste i głębokie. Myśli i obrazy, które przebiegały mózg mój, były niepowiązane z sobą, luźne, fragmentaryczne, niedorzeczne, złożone z żywiołów nie odpowiadających sobie, niepodobnych do utrwalenia, zagadkowej jakiejś natury. Obawa szaleństwa mnie opanowało; zadawałem sobie pytanie: „Ile też czasu upłynęło?“ I stwierdzałem, że straciłem zupełnie wszelkie pojęcie czasu.
Muzyka ustała. Pomyślałem: „Nabożeństwo się skończyło. Anna wkrótce nadejdzie. Matka może powróci. Rajmund już nie płacze“. Powróciłem do pokoju; obejrzałem się dokoła, aby się upewnić że nie pozostało nigdzie śladu zbrodni. Zbliżyłem się do kołyski nie bez nieokreślonej obawy, że zastanę dziecko martwem. Spało na wznak, ściskając wielkie palce rąk w zaciśniętych piąstkach. „Śpi! To nie do wiary. Powiedziałbyś, że nic tu nie zaszło“. Tu, com zrobił, poczęło nabierać dla mnie jakiejś złudy sennej, czegoś, co nie miało wcale miejsca w rzeczywistości. Zrobiła się jakby przerwa nagła w moich myślach, przestrzeń pusta w ciągu tego oczekiwania.
Jak tylko poznałem na kurytarzu ciężki krok mamki, wyszedłem na jej spotkanie. Matka moja nie szła z nią razem. Powiedziałem, nie patrząc jej jednak w twarz:
— Dziecko śpi wciąż.
I oddaliłem się śpiesznie. Byłem ocalony!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.