Idee i fantazyje/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Idee i fantazyje
Pochodzenie Rymy i Rytmy. Tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CYKL VIII.
IDEE I FANTAZYJE.

Nędza.

Nędza — dusi się w kącie wychudła i blada,
Wstrętnym łachmanem dziecię wesela odpędza,
Jękiem głuchym natrętnie przechodnia napada,
Dłoń kościstą wyciąga i skarży się — nędza!

Nędza — kładzie się z śmiechem pijanym w rynsztoku,
W szatach jaskrawych rozrzutną rozpustę dopędza,
Nóż porywa z wściekłością, palącą się w oku,
Cichym szeptem modlitwy odzywa się — nędza!

Nędza — kona na słomie, samotna rozpacza,
Dnie jednostajne w celi więziennej przepędza,
Wzrokiem błędnym, bezmyślnym dokoła zatacza,
Zdań kawałki bełkoce i miota się — nędza!


Nędza — tłumy zabawia udanym humorem,
Stryczkiem gardło swe ściąga, chichocząc, jak jędza,
Kłamiąc dumnie fałszywym dostatku pozorem,
W ciszy głodem przymiera, nie skarżąc się — nędza!

Nędza… kąpie się w złocie i w uciech powodzi,
Wzruszeń sobie niemiłych oględnie oszczędza,
Zimna obok ludzkiego cierpienia przechodzi:
Nędza serca — zgnilizną świecąca się nędza!


Ruina.

Ruina — próchnem muru wykrusza się co dnia,
Pod ciężką dłonią czasu chyli się, ugina,
Głuchem echem przedrzeźnia wołanie przechodnia,
Mchem szczeliny swe stroi posępnie — ruina.

Ruina — starczą stopą posuwa się drżąca,
Z uśmiechem ust zwiędniętych dni przeszłe wspomina,
Przygasłe mruży oko na promienie słońca,
W cieple dnia majowego trzęsie się — ruina.

Ruina — świecidełkiem lubuje się chętnie,
Uśmiechając się gorzko, spija resztki wina,
O upadłych walorach rozprawia namiętnie,
Na podartych atłasach zasiada — ruina.


Ruina — stoi martwa przy myśli posiewie,
Naraz z pianą wściekłości rzuca się, przeklina,
Niszczy własne swe dzieło, a nic o tem nie wie,
Idjotycznie wykrzywia chorą twarz — ruina.

Ruina — rwie na strzępki dawne swe marzenia,
Wszelkie ducha zapędy szyderstwem obcina,
Swoje własne i cudze wyśmiewa cierpienia,
Lodowata, sceptyczna gnuśnieje — ruina!


Podłość.

Jak płyn rozlewa się podłość,
Jak krew po żyłach człowieka…
Przez wszystkie życia szczeliny
Strugami podłość przecieka.

Z gór bytu w bytu doliny
Mkną wciąż podłości potoki;
I strzela fontanną podłość
Pod strop z przepaści głębokiej…

Jak wody śród skał zamknięte
I górską spowite ciszą,
Tak na wyżynach społecznych
Jeziora podłości wiszą…

Jak wązki strumyk w wąwozie
Ze szmerem bieży w podskokach,

Huczą strumienie podłości
W społecznych nizin pomrokach…

I na życiowych równinach
Przez wszystkie ziemie i wieki
Wiją się w świetnych gzygzakach
Olbrzymie podłości rzeki…

I wszystkie życia wybrzeża
Zalewa o każdej porze,
Wiecznemi szumiąc falami,
Wspaniałe podłości morze!


Żądza.

Na dnie fontanny
Tryton kamienny,
Łasząc się nieruchomie
Skręconym ogonem,
Zielony łeb podnosi ku górze.

Bezmyślne oko trytona
Do kamiennego zwraca się kielicha,
Co dumnie stercząc wzwyż,
Wygina szerokie brzegi swoje.
A rozwarta trytona paszczęka
Jakby głuchem pałając pragnieniem
Wciąż czeka!…

I czasami z cichego kielicha
Nagle z pluskiem wesołym
Srebrnej wody wytryska
Zdrój?


I pryskają kropelki swawolne
Woda, szumiąc, z kielicha opada,
I już łeb zielonawy trytona,
Wodną rosą zmoczony,
I zwilżona paszczęka —
Lśnią się blaskiem wesołym…

Ale zdrój się wstrzymuje,
W oda zwolna uchodzi
W podziemne głębie,
Łeb trytona obsycha po chwili,
I rozwarta paszczęka,
Jakby wiecznem pałając pragnieniem; —
Znów czeka…


Fantazyja
do kobiety.

Chcę się ogrzać przy Tobie,
Chcę odpocząć przy Tobie,
Chcę na chwilę zapomnieć
O wszech-bytu żałobie,
Chcę zapomnieć o świecie,
Chcę zapomnieć o sobie,
Chcę swe zmysły upoić,
Chcę znicestwić się w Tobie…
Patrz! na twarzy mej młodej
Widne zgryzot są ślady,
Chorobliwie lśnią oczy
I śmiertelnie jam blady;
To tęsknota mi ryje
Chmurne zmarszczki na czole,
A w sumieniu bez przerwy
Jakiś robak mnie kole.

Przyłóż rękę do piersi
I doszukaj się bicia;
Czujesz pierś mą zlodniałą?
Czujesz drżenie pół-życia?
Ach, rozkoszna, jedyna!
Ty pomożesz mi na to:
Muszę piersi twych tchnieniem
O grzać pierś lodowatą,
Muszę drgnieniem rozkoszy
Znów przyspieszyć jej bicie,
Muszę zniszczyć tę martwość,
Krzesząc zmysłów swych życie;
Dźwięcznie — brzmiące całusy
Jęk sercowy niech zgłuszą
I podłego robaka
Swojem ciepłem zasuszą…
Chcę się ogrzać przy Tobie,
Chcę odpocząć przy Tobie,
Chcę na chwilę zapomnieć
O wszech-bytu żałobie,
Chcę zapomnieć o świecie,
Chcę zapomnieć o sobie,
Chcę swe zmysły upoić,
Chcę znicestwić się w Tobie…
Ach, rozkoszna, jedyna!
Ejże, ulżyj cierpieniu;
Złóż mi dłoń swoją ciepłą
Na osłabłem ramieniu;

Niechaj pieści me lica
Włos twój czuły i mięki,
Niechaj toną w mych włosach
Palce drogiej twej ręki;
Przybliż do mnie bijące
Twoje piersi prze-śnieżne;
Niech twą kibić obejmą
Moje dłonie lubieżne,
Niech na cudnej twej piersi
Moje wargi rozpłoną;
Niechaj czuję na twarzy,
Jak faluje twe łono;
Niech na piersi twej bicie
Moja ozwie się echem;
Niech się oddech twój zmięsza
Z mym zatrutym oddechem;
Niech w wężowym uścisku
Nasze ciała się splotą,
By się zdało nam w końcu,
Żeśmy jedną istotą;
Niech mi nerwy zadrgają,
Naprężoną rozkoszą,
Niech wrażenia słodyczy
Po mem ciele roznoszą;
Niech do mózgu się wkradną
Jakieś czucia niejasne;
Aż z zenitu rozkoszy
Ja omdleję i zasnę,

Aż w czarownej tej chwili
Całym duchem utonę
I na w szystko narzucę
Zapomnienia zasłonę…


Bez wyjścia.

Jeśliś stracił szacunek dla druhów, dla lubej,
Dla twych bliźnich, dla świata — to nieszczęście wielkie!
Lecz nie szukaj, człowiecze, dla tego swej zguby
Możesz sobą zastąpić sobie braki wszelkie!
Lecz jeżeli straciłeś szacunek dla siebie,
Choćbyś miał wszystko inne, braku nie zastąpisz,
Będziesz błądził za życia na własnym pogrzebie,
Zabij się jaknajprędzej! A mądrze postąpisz!



∗             ∗

O, gdyby tylko prawdą to było,
Że tam w niebiosach szczęście się mieści,
Jakżeż spokojnie i z jaką siłą
Każdy by znosił ziemskie boleści!
I w życia walce i w życia znoju
Serce by szarpał na krwawe ćwierci,
Ażeby tylko w błogim spokoju
Spocząć w niebiosach później, po śmierci…



∗             ∗
(Urywek z dramatu).

Ha! gdyby ludzie Sokratesa rady
Zechcieli słuchać i poznali siebie,
To samobójstwom nie byłoby końca,
Albo świat cały nagle by oszalał
Z tej samowiedzy pustoty i nędzy,
Robaczych wad swych i żądz swych maluczkich…
Gdyby stosunki wzajemne zbadali,
Odkryli onych tajemne sprężyny,
To jeden człowiek patrząc na drugiego,
Śmiać by się musiał i konał by z śmiechu.


Pieśń bez sensu
(wyjątek z niedokończonego poematu).
Rozdział VII.

Aby kochać za miliony,
Trzeba sercem — być geniuszem;
Ja się nudzę za miliony! —
To łatwiejszy znacznie talent…
Z planów, z plonów, spleenu chmura
Zawsze w końcu się wyłoni —
Najprawdziwsze rozwiązanie
Życiowego zagadnienia…
Gdy przed dwoma miesiącami
Ukończyłem szósty rozdział,
Już przeczucie mi szeptało,
Że nie wrócę do tej pieśni.
Bo to płaskie błaznowanie
Wstręt i nudę mi sprawiało,

A przedmiotu przyszła trudność
Zatrważała me natchnienie.
Potem ilekroć zechciałem
Dalej snuć mą „pieśń bez sensu“,
Zawsze ducha natchnionego
Obowiązek mi krępował!
Obowiązek — ten despota
Z namarszczonem chmurnem czołem,
Z przygaszonem szklistem okiem
I z palcami żelaznemi,
Obowiązek — srogi sędzia,
Co względności żadnej nie zna
I wymaga posłuszeństwa
Nawet w czarne dnie niedoli,
Obowiązek — zimny logik
Z mózgiem, lecz bez krwi i serca,
Bo mu bogi wlały w żyły
Zamiast krwi atrament czarny,
A na miejscu serca w piersi
Punktualny wbili zegar,
Co swem biciem niespodzianem
„Rendez-vous“ przerywa ostro
Co wyrywa ludzi ze snu
Najmilszego, porannego,
I surowem uderzeniem
Nawołuje w jarzmo pracy…
Więc to on jest ów bohater
Wymarzonych bożystanów,

Z którym kiedyś ludzkość cała
Ma stosunki ścisłe zawrzeć?!
Ej!… czy zechce kiedy ludzkość
Śpiąca, gnuśna, sybarycka,
Oddać szyję dobrowolnie
W obowiązku prawe więzy,
Gdy je dziś uznaje tylko
Z konieczności, z zastrzeżeniem,
Że w sposobnej chwili zawsze
Zrzuci więzy obowiązku!…
Nigdy! nigdy!… ludzkość zawsze
Potrzebować będzie bata…
Czem sumienie? To gaduła!
Bat — to kapłan i przewodnik!
Bata, bata trzeba ludziom:
Tak! religii, obyczajów,
Głodu, prawa i opinii
Et cetera, et cetera…
Spójrzcie, proszę, wokół siebie,
Spójrzcie, jak się świat przedstawia:
Rośnie w ludziach z biegiem czasu
Pewna żyłka sybarycka:
Każdy chciałby się wyciągnąć
Na wygodnej miękiej sofce
I wypiąwszy brzuch do góry
Okiem błądzić po suficie…

Ale stan to niemożebny,
Bo za mało sofek mamy!
............
............
............
W świecie wszystko idzie w kółko!…
Lecz to do mnie nie należy…
Jam idejkę tylko rzucił,
Może nieco szematyczną
I niesłuszną może nieco…
Lecz nie czas dziś na poprawki,
Zastrzeżenia, wyjaśnienia,
Bo już dźwiękiem mojej pieśni
Przywabiłem Morfeusza:
Idzie stary z śpiącą miną,
Z opadłemi powiekami,
I szeroką gębą ziewa,
Jakby przestrzeń chciał pochłonąć,
Z ręki pióro mi wydziera,
Nad mym karkiem się nachyla,
Na mych oczach kładzie palce,
Grube, ciężkie… Dobrej nocy!
............


Z biegiem czasu.

Po życiowych głazów skrętach,
Jak szemrząca wód kaskada,
Płyną chwile za chwilami:
Każda w otchłań czasu spada.
A padając chwyta z sobą
Łzy, uśmiechy, bóle, blaski,
I na dnie otchłani czarnej
Cichną wszelkie życia wrzaski.
Giną dumne serc wybuchy,
Głuchną bólów naszych jęki,
Znika marnie krew gorąca,
Milkną groźne zbroi szczęki,
Przepadają świetne barwy,
Przepadają dusz nadzieje,
Przepadają postarzałe
A zdobyte krwią idee,

Ucichają wyszłe z mody
A ożywcze niegdyś myśli;
Cała przeszłość wzniośle-harda
Ledwie ślad na skałach kreśli.
Wielcy czynem, myślą, sercem,
Zapadają się w mogiły:
Krew ich zziębła, serce wyschło,
Zmarniał na nic ogrom siły!
A u góry nowe fale
Mkną z kamieni na kamienie:
Nowe walki, nowe siły,
Nowe szum i pokolenie…
Ale przyszłość wszystko schłonie:
W szelkie szczęście, ból i znoje,
O nas pomnić będą ledwie
Pergaminu żółte zwoje.
Zamiast stali czynów — czcionki,
Wielkie karty — miasto ducha,
Zamiast krwi — drukarska farba,
Zamiast życia — księga sucha!
Papierowe dziejów karty
Naszych uczuć nie odkryją,
I pobledną te idee,
Które w naszych duszach żyją,
Wielki rozum nasz osłabnie
Pod krytycznem czasu tchnieniem:
Mali będziem w porównaniu
Z przyszłem, większem pokoleniem.

Przejdą lata, — nasze dzieje
Jakiś mądry uczeń kupi,
I czytając je, wyszepcze:
„Jakżeż oni byli głupi!“
Hola! nie śmiej się, potomku,
Przyjdzie na cię dola czarna:…
Wiwat postęp! wiwat przyszłość!
Teraźniejszość zawsze marna!



∗             ∗

Gdy wstępujesz z brzegu w morze,
Idziesz naprzód pewnie, śmiało, —
Wszystkie ruchy twe dowolne
I dowolny twój kierunek.
Sądzisz przeto, że tak zawsze,
Kędy zechcesz, pójdziesz sobie,
Że dowolnie dążyć będziesz
Poprzez całe wielkie morze.
Lecz czem bardziej się oddalasz
Od wybrzeży… i czem bardziej
Ku środkowi się przybliżasz,
Czem się głębiej w wodzie nurzasz,
Tem cię bardziej ciśnie woda.
Wreszcie fale cię chwytają,
Podrzucają na wsze strony,
Pozbawiają całkiem woli,

Każą słuchać swego prądu,
Pędzisz tam, gdzie prąd jest większy,
Garbisz się wraz z swoją falą,
Wraz z nią bijesz o okręty…
Ach, bałwany cię unoszą,
Już przykryły cię bałwany!
Wiedz, podobnież z człekiem w życiu:
Póki młody, póty idzie
Płytkim brzegiem morza życia,
Póty wierzy tylko w siebie,
Wierzy jeno woli swojej,
Macha dłońmi, hałasuje:
„Zawsze w życiu dążyć będę,
Według idej mych kierunku!“
Ach niestety! ledwie odszedł
Od wybrzeża, naraz fale
Pochwyciły go w uściski,
Prąd go niesie pospolity!
Ha, gdzież wola, gdzie ideje!?
Gdzie jest moc młodości bujna!?
Już ruchami jego rządzi
Moc powszechnych praw bałwanów!..
Niechce-ż płynąć wraz z wszystkiemi?
On na nogach stanąć zechce? —
Morze naraz go pochłonie
I bałwany nad nim rykną!…


Pomnik Heinego.

Tak, macie słuszność, nie pozwólcie, nie!
By jego pomnik w waszym kraju stał…
Jest taka moc, co życie w głazy tchnie
I dawno zmarłych w stary wprawia szał.

Kamienną postać przywiódłby do szału
Dzisiejszy mrok, nikczemny obłęd wasz,
I wieszcza posąg zszedłby z piedestału,
By z ust kamiennych plunąć w waszą twarz!


Odpowiedź
„znawcy Talmudu“.

Ty nienawiści naszej powodów
Szukasz na kartach zwietrzałych ksiąg?!
Ach, oszczędź sobie próżnych zachodów,
Oszczędź próżnego ślęczenia mąk!…
Bo jeśli żółcią kiedy się poim,
Jeśli błysk gniewu zapala nas,
To nie, że Nochri, Akum lub Goim,
Zwał cię jakoby zamierzchły czas.
Nie szukaj przyczyn w „Szulhanaruchu,“
W „Aboda — Zara,“ lub w „Sanhedrin,“
Ale ich w własnym poszukaj duchu,
Gdzie nienawiści kiełkuje czyn!…
Gdy uprzedzenia twe nas zastraszą
I nie wyciągniem ku tobie rąk, —
Badaj żółć swoją i dumę naszą,
A nie stronice zwietrzałych ksiąg!…


Prawdziwa krytyka.

Nie hańbi gromiący cios,
Przez dzielnego zadany rycerza:
Nie boli krytyczny raz,
Kiedy dłoń umiejętna uderza. —
Co marne, pokruszy w proch,
Lecz nie wyda na długie męczarnie;
Nie szczędzi zaprawdę wad,
Ale zalet nie dotknie niezdarnie.
Zwaliwszy, podnosi sam,
Bo pogromem na przyszłość poucza:
Wytrawny krytyczny cios
Daje rozkosz, choć niby dokucza!
Nie orła się lękaj szpon:
W mig rozedrze potężny, co złapie!
Przed kocim pazurkiem drżyj,
Co boleśnie i wstrętnie podrapie!


O krytyce.
pośw. W. B.

Przeciętni czytelnicy! jak po wód płaszczyźnie,
Tak po wierzchu dzieł sztuki nasz wzrok się prześliźnie,
Ale krytyk, jak nurek, spuszcza się w otchłanie,
Każdą perłę dobędzie, na światło dostanie,
I na brzeg ją wyniesie, gdzie siedzim na zrębie,
I powiada o skarbach, które kryją głębie…

Nas zachwyca arlekin, ubrany jaskrawo, —
Wypchanym zgrabnie kształtem, fałszywą postawą;
Krytyk rozedrze szaty dłonią umiejętną,
Pod pozorem okaże nam ułomność wstrętną!
A przedziwnie nagradza ciężką złudzeń stratę,
Bo uczy nas, jak patrzeć, jak przenikać szatę.


Nieraz, jak w labiryncie, błądzisz czytelniku,
Tracisz nadzieję wyjścia, — gdy dróg jest bez liku.
Wtem krytyka ujrzały zniechęcone oczy:
Jako kłębek Aryjadny przed tobą się toczy,
Prowadzi cię najkrótszą, najjaśniejszą drogą
Omijasz z nim przepaści, stąpasz pewną nogą.

Spójrz! on sam i w Tezeusza przemienił się żywo,
Spotkawszy Minotaura, — tendencyją fałszywą:
Ślepiąc blaskiem talentu, ciebie by pożarła;
On jej nóż swój krytyczny już ciśnie do gardła.

Nieraz autor z krytykiem ostrą wszczyna kłótnię:
„On skalpelem swym, — twierdzi, — dziełu głowę utnie!,“
A ja mniemam, że strachu w tem zdaniu zawiele:
Anatomem on bywa, lecz na martwem ciele,
Przy żywem zaś chirurga zna zadanie święte:
Odcina jeno członki gangreną zajęte!

Kiedy krytyki słońce zabłyśnie u góry,
Dlaczegóż je niektórzy chcą obwijać w chmury!

Prawem światła oświeca i ciernie i róże,
I błękitne jeziora i brudne kałuże! —
Ale przecie nie tworzy tych kałuż i cierni:
Na siebie się więc skarżmy, autorowie mierni!

Niech więc krytyka świeci, niby słońce z góry:
Ono pobudza rozwój żywych sił natury; —
A że razi śmiertelnie? — et! to fakt nie nowy:
Porażenie słoneczne bije… słabe głowy!


Albumowy wiersz.

Jadzia przedemną nowe album kładzie,
Prosząc, bym wpisał jej wierszy kilkoro,
Trzeba młodziutką zadowolnić Jadzię
I wdzięcznych rymów nasypać tu sporo… —
Przecie się wzdrygam przed tą próżną pracą,
Bo myślę, Jadziu: po co to i na co?!

Widziałem nieraz sztambuchy dziewczęce,
W nich uroczyste czytałem zaklęcia,
Że się na wieki czyjeś sprzęgną ręce,
Że dłużej trwają przyjaźni objęcia,
Niż sława Rzymian, niźli Greków chwała!
Bo oni znikli, a przyjaźń została!

W owych sztambuchach z przejęciem czytałem
Wiecznej pamięci przyrzeczenia szumne, —

Rady, w pisane z ogromnym zapałem, —
Skradzione z książek sentencyje rozumne,
Milutkiem piórem skreślone prześlicznie,
To gramatycznie, to niegramatycznie.

A przecie, Jadziu, zanim pierwsza jesień
Zdążyła zerwać z drzew pożółkłe liście, —
Ze wszystkich owych pisanych uniesień
Tylko atrament został oczywiście:
Zanim pożółkły albumowe kartki,
Uniósł je strumień niepamięci wartki.

Serca, zamknięte na zamek jedyny,
Klucz od którego był rzucony w morze,
Najlichszy wytrych, z najgłupszej przyczyny,
Szybko odemknąć umiał w każdej porze!
A trwałość owej wieczystej pamięci
Była, jak bicz ów, co się z piasku kręci.

I żółkły, żółkły album ów stronice,
Spadały z grzbietów wytworne okładki,
I ta, co dała świętą obietnicę
Wspomnienia cenić, jak o brylant rzadki,
Ach, właścicielka tych albumów słodka
Już nie raczyła choć zajrzeć do środka.


Więc pojmij, Jadziu, że z wielką niechęcią
Piszę ten wierszyk w twym nowym albumie, —
Bo papier nigdy nie będzie pamięcią,
Album nie czuje, ani nie rozumie; —
I najpiękniejsze album owe rady
Gnić będą z czasem gdzieś — w kącie szuflady!

Niech twoja dusza, moja Jadziu mała,
Będzie wrażliwym na wszystko albumem!
Otwórz jej karty — niech świat na nie działa
Potężnych zjawisk swoich wielkim tłumem:
Z młodej swej duszy uczyń czułą kliszę:
Świat na niej wiersze najlepsze zapisze.

Patrz w księgę życia i w księgę przyrody,
W sztuki i w nauk olbrzymie skarbnice,
Czerp z nich poezyję do swej duszy młodej,
Przelewaj na jej otwarte stronice,
I tylko wówczas zamykaj je z grozą,
Gdy coś cię dotknie nikczemności prozą.

Śledź pilnie prawa i piękno natury,
I stań się dla niej, jak posłuszne dziecię,
I kiedy słońce obleka się w chmury,
Nie drżyj, że ciemno i zimno na świecie.
I wierz uparcie, że świat cały w końcu
Rozbłyśnie w prawdy i miłości słońcu.


Wpatruj się chętnie w gwiazd złociste szlaki,
Wsłuchuj się czule w tęskne drzew rozmowy,
Polotem marzeń ścigaj górne ptaki
I bądź na ziemi, jako kwiat liliowy;
Niechaj pracuje żywo myśl twa bystra
Tam, gdzie powszedniość widzi wzrok filistra.

Niech twoje serce będzie harfą złotą,
Na której życie wygra pieśń miłosną,
Niech się w nią dźwięki najpiękniejsze wplotą,
Niech z każdą chwilą potężnieją, rosną,
Aż ponad błotem ziemi czarnem, zimnem,
Uderzą w niebo czarodziejskim hymnem.

Niech owa harfa każdy dźwięk odtwarza;
Na śmiech wesela srebrne znajdzie echo:
A gdy w jej struny zadrga jęk nędzarza,
Niech mu odpowie współczucia pociechą.
I niechaj będzie swą złożoną gamą
Na ból i radość wrażliwą tak samo!

Bo wszystko odczuć i zrozumieć trzeba,
I trzeba wszędzie być pomocnym duchem;
Kiedy z rozpaczą głodny wola: „chleba,“
Z ogłuchłem obok przejść nie wolno uchem;
I grzesznikowi, co uczuwa skruchę,
Litości słowem trzeba dać otuchę. —


I gdy dóbr ziemskich zażywasz dowoli,
Dziś nie stykając się z żadnym kłopotem,
Pomyśl, jak wielu pracuje w niedoli,
Grosz zdobywając krwawym czoła potem,
I ile idzie wysiłków na marne,
Aby przebielić losów przędze czarne…

Życie przedstawia materyjał bogaty
I nie wart życia ten, co żyć nie umie —
Lękaj się, Jadziu, wszelkiej czasu straty,
Daj życiu pisać w duszy swej albumie;
Niech ciągle kładą na jej białe karty
Myśl i uczucie swój ślad niezatarty!

............
Ot, napisałem! i chwyta mnie troska,
Że zamiast w duszy piszę to w albumie,
Bo pytam siebie, czy choć jedna głoska
Z kart tych do duszy przedostać się umie,
I czy te szczerze odczute wyrazy
Los będą miały albumowej frazy?

Ach, powiedz Jadziu, czy me piękne rady
Spać będą także gdzieś w kącie szuflady?!


Pieśń Greka.

W kolebce mej jeszcze
Mnie losy złowieszcze
Skazały na bole,
Na męki, na znój,
Na ciągłą tęsknotę,
Na ciągłą sromotę,
Na ciągłą niewolę,
Bom Twój!

Dziś myśli i czucia
Ścieśnione w okucia!
Dziś milczeć wciąż muszę,
Choć cierpię mąk rój,

Me usta kneblować,
Me serce krępować,
Zabijać swą duszę
Bom Twój!

Nie to, żem niewolny,
Bo cierpieć jam zdolny,
Nie to mnie tak boli,
Wyciska łez zdrój,
Lecz to, że się dręczę,
Lecz to, że się męczę
W niewolnych niewoli,
Bom Twój!

Ach, jakież męczeństwo
Tak nosić przekleństwo!
Za moje katusze,
Za łez moich zdrój,
Ja ciebie, ojczyzno,
Sercową mą blizną
Przeklinać dziś muszę,
Bom Twój!

Lecz szczęk gdy usłyszy
Me ucho wśród ciszy,

Wnet w duszy zagrzebię
I męki i znój
I wstąpię w bój srogi
I zwalczę twe wrogi,
Lub zginę dla ciebie,
Bom Twój!


Pod wrażeniem „L’affaire“.

A więc fanatyzm odwieczny
I podły fałsz nie umiera?
Bezprawia doszedł mnie okrzyk
Z wielkiej ojczyzny Woltera!

Więc średniowiekowej hydrze
Odrosły znów wszystkie głowy?
Tylko jej wściekłość zaprawił
Bezczelny uśmieszek nowy!

A więc pożera ta hydra
Jak ongi wolność i prawo,
Tylko na domiar ofiarom
Śmieje się w oczy jaskrawo!

Dawniej wierzyła przynajmniej
W świętość swojego zadania, —

A dzisiaj, kłamiąc świadomie,
Niewinnych ludzi pochłania!

Więc nowej potrzeba walki?
Ha, drżyj więc, rodzie padalczy!
Uczciwość też nie umarła,
I czuwa jeszcze i — walczy!


Bądź cierpliwa.

Miłości i prawdzie służ
Gorąco, śmiało i wiernie;
Jeżeli chcesz narwać róż,
Niechaj nie trwożą cię ciernie.
Należy pocierpieć trocha,
Choć ludzie z tej prawdy drwią:
To serce najlepiej kocha,
Które oblewa się krwią.
Czem groźniej huczały burze,
Tem milej potem na słońcu;
Nie bój się, — śmiało ci wróżę:
Szczęścia doczekasz się w końcu;
Marne się szkiełko rozpryśnie,
Bo godne jest takiej zguby;
Lecz brylant mocniej zabłyśnie,
Przez wszystkie przeszedłszy próby!


Bądź wdzięczny!

Miłość ulata, jak ptak:
Nie można jej przyniewolić;
Skoroś rozkosze jej miał,
Umiej jej stratę przeboleć.

Zrozumiej tę prostą myśl,
Że wszystko jest tu znikomem:
Młodego serduszka jej
Nie ścigaj potępień gromem

Kiedy obeschną twe łzy
I już się zdążysz naszlochać,
Idź wdzięczny ukłon jej złóż,
Że nauczyła Cię kochać!


Wziąłeś już wszystko, coś mógł —
Lekcyją miłości i bólu:
Nietylko słodziuchny miód
I żądła muszą być w ulu!


W celi obłąkanego.
(Hallucynacyje słuchu).

Już na niebie świt się bieli,
Nieprzespana mija noc…
O, jak gwarno w mojej celi!
O, jak dręczy dźwięków moc!

Cóż, żem szczelnie zatknął uszy?
Nie pomaga środek ten:
Dźwięki płyną z wnętrza duszy,
Mącą spokój, niszczą sen…

Miliard kropel szumi, spada,
Aż pod niemi trzeszczy dach…
To nie deszcz… to łez kaskada…
Ile łez na świecie, ach!…

Czy to grom w ten dom uderza?
Nie, to groźny armat ryk…

Ha, rannego jęk żołnierza!
Ha, bolesny matki krzyk!…

Słyszę świsty lokomotyw
I dudnienie mnóstwa kół…
Kto tej pieśni zmyślił motyw?
Kto jej treść w swem sercu czuł?!

Na maszynach pasy warczą,
Dziwy prawią, choć bez słów…
Teraz kaszlu nutę starczą
Z kąta celi słyszę znów!…

Ktoś tam drzwi otworzył stare,
W uszach drga fałszywy skrzyp…
Brzęczy przykro muszek parę,
Bijąc skrzydły w tarcze szyb…

Ach, to z szumem wiatr powiewa,
Uderzając w dębu szczyt…
Ach, to gorzki śmiech rozbrzmiewa!
Ach, to głodny zębów zgrzyt!…

Co to? wre ocean wściekle…
Co to? pluska ludzka krew…
Co to? dyabli tańczą w piekle?
Co to? obłąkanych śpiew?


Pęka groźnie ziemi łono…
Ha! podziemnych mocy ryk…
Czyjś błagalny szept zdławiono…
Brzmi natomiast gadów syk!…

Ha, gałęzi trzask płonących!
Padających domów huk!
Ha, chrapanie konających!
W wieko trumny ziemi stuk!…

Słychać ostry poświst bicza,
I tłumiony jęk i łzy…
Jakaś nuta tajemnicza, —
Czy to komuś serce drży?…

Ktoś modlitwę, mrucząc, czyta…
Padł topora gromki cios…
Ach, o talerz nóż tak zgrzyta…
Ach, to brzęk zajadłych os…

Pękającej struny drganie,
Dręczonego dziecka płacz…
Cicho! cicho!… Słuch weź, Panie,
Albo życie zabrać racz!…


Rozczarowanie.

Nie dla mnie laurowy liść,
Niech ciernie ranią mnie srodze!
Daleko pragnąłem iść,
Lecz sił zabrakło na drodze…

Na czole mam klątwy znak, —
Precz sławy, szczęścia mamidła!
Myśl się porywa, jak ptak,
Ale złamane ma skrzydła!

Wciąż nowy przybywa krzyż,
Gdzie już jest mogił gromada…
Niebo ucieka mi wzwyż,
Przepaść się jeszcze zapada…


Serca — czas wydał na łup,
Gdy nie chcąc, bić jeszcze muszą, —
Gdy dusza już poszła w grób,
A ciało tęskni za duszą!



∗             ∗

Choć chłodna śmierć wyciąga dłoń
Nader rubasznie,
Rzucić ten świat, iść w mroków toń —
Nie jest tak strasznie!

Wszak musi przyjść wszystkiemu kres
W życia podróży…
Ta ciągłość zmian: uśmiechów — łez
Nareszcie znuży!

Lecz drogich swych rzucać na łup
Okrutnej doli,
I słysząc płacz, zstępować w grób —
To tylko boli!



∗             ∗

Północnych stron urocza noc,
Perłowo blada,
Nad mojem sercem dziwną moc
Zawsze posiada…

Zwłaszcza, gdy morza słyszę szum
Śród nocnej głuszy,
Powstają roje tęsknych dum
Z dna mojej duszy…

Patrzę na dziki taniec fal
W księżyca blasku,
Gdy wiatr je z szumem pędzi w dal,
By rozbić w piasku.


W poświście wichru, w ryku wód,
W blasku księżyca,
Ta sama, co i w duszy mej,
Tkwi tajemnica…

Skarży się wiatr i morze klnie,
Miesiąc boleje…
Burzy się krew i serce drży
I myśl szaleje…

Czego chce fala, wiatr i blask?
Pytam się w gniewie!…
Czego chce serce, myśl i krew?… —
Nikt tego nie wie!

Wszystko wkrąg życiem wiecznem tchnie
I wraz zwodniczem…
Nad wszystko wyższym zda się duch
A wraz jest niczem!…

W tym blasku, w wichrze, w ryku wód —
Ach, niedorzeczność! —
Zda mi się, na mnie woła ktoś:
Czy śmierć, czy wieczność?!


Dyjalog.

Rozum mówi: w tę przestrzeń bez końca
Nieznużone nigdy wbijam oko,
I odkrywam niewidzialne słońca
I ich drogi, zakryte pomroką;
W nurcie zjawisk podchwytuję prawo
I ogłaszam mową cyfr jaskrawą!

Serce mówi: między ludzkie masy,
Co ze sobą wojują zażarcie,
Nieznużone ślę po wszystkie czasy
Głos miłości, stojąc jak na warcie:
Koję bóle, niszczę walk zawiłość
I z natchnieniem głoszę światu — miłość.

Rozum mówi: przecz się pyszni serce?
Poryw uczuć rodził jawne zbrodnie,
Wiódł narody całe ku rozterce,

I dorzucał do stosów pochodnie;
Nadal krwią by się poiła miedza,
Gdyby mroków nie rozdarła wiedza!

Serce mówi: czem się rozum puszy?
Rodzi dowód, — i zbija dowodem!
Zimny dowód nikogo nie wzruszy!
Ludzkość stąpa za uczuć przewodem…
Nadal krwi by płynęła obfitość,
Gdyby w dusze nie wstąpiła litość!

Rozum mówi: ludzkość prawdy żąda…
Wielka troska i trud myśliciela,
Gdy wyniku doświadczeń wygląda, —
Jej ideał w rzeczywistość wciela:
Z każdym prawdy najbledszym promieniem
Ludzkość zdąża w dal — za przeznaczeniem!

Serce mówi: ludzkość szczęścia pragnie…
Nigdy badacz ostremi wyroki
Do swych chłodnych obliczeń nie nagnie
Marzycieli tęsknoty głębokiej!
Tylko górę biorąc nad cierpieniem,
Ludzkość zdąża w dal — za przeznaczeniem!

Rozum mówi: któż zmniejszył cierpienia?
Kto głód koi? kto choroby leczy?
Nowych bogactw szuka bez wytchnienia?

Kto ozdobił nędzny byt człowieczy?
Gdybym nie szedł z pomocą i z radą,
Ludzkość żyłaby, jak bydląt stado!

Serce mówi: kto prawdę dał światu?
Wziąwszy ludziom najdroższe złudzenia,
Mądrość pełna trucizny, bez kwiatu,
Dzisiaj marne wygody przecenia!
Gdyby znikła prawda uczuć święta,
Świat by tylko znał dzikie zwierzęta!

Rozum mówi: znam uczuć zawiłość!
Pomnę dziwnych kaprysów wypadki!
Wiem to z dziejów: nienawiść i miłość
To są zawsze dwie blizkie sąsiadki!
Ślepnie człowiek przy uczucia blasku,
Zamiast działać, kręci bicze z piasku!

Serce mówi: znam myśli zawodność!…
Nowa prawda zbija starą ostro!
Znam kapryśnych hypotez bezpłodność;
Fałsz i prawda są bratem i siostrą!
Człek szaleje w dumań kołowrocie,
Zamiast działać, grzęźnie w wahań błocie!

Rozum mówi: szczęście jest złudzeniem,
Wszystko znika w wiecznej czasu zmianie,
Człowiek biegnie bez przerwy za cieniem;

Jedna wartość jest w świecie — poznanie!
Czerpię tryumf w każdej prawd iskierce,
Choćbym zabił analizą serce!

Serce mówi: w tej ciągłej porażce
Względne prawdy są złudzeniem przecie!
Czem poznanie będzie w trupiej czaszce?
Miłość prawdą jest jedyną w świecie!
Gdy bez szczęścia człowiek żyć nie umie,
Czemuś wydarł złudzenia, rozumie!?


Do człowieka.

Nieznanej posłuszny sile,
Rzucony na czasu prąd,
Przyszedłeś tutaj na chwilę,
Za chwilę odejdziesz ztąd!

Za tobą ciemność głęboka —
Przez chwilę śród światła trwasz —
Nie wiesz, co kryje pomroka,
Gdzie jutro przepadać masz?…

Więc czasem z bólem i trwogą
Musowy swój stawiasz krok;
Zda ci się dolą to srogą —
W wieczysty podążać mrok.


Lecz wszak nie byłeś i wczora,
Za tobą też wieczna noc…
Więc drwij w godzinie wieczora
I ducha zachowaj moc!

A idąc po wązkiej kładce
W pośrodku tych nocy dwóch,
Swój rozum weź za doradcę
I wytęż i w zrok i słuch…

Gdy życie jest krótką chwilką,
Skorzystaj z jasnego dnia
I co ci się uda tylko,
To wszystko zgłębiaj do dna…

Nie daj zagasnąć iskierce,
Dopóki może się tlić,
Uczuciem napełniaj serce,
Dopóki potrafi bić…

Trzeba rozejrzeć się dobrze,
Nim wszystko okryje cień,
A potem napotkać chrobrze
Chwilę, gdy kończy się dzień,

Wówczas niech ból cię nie gniecie,
Niech strach nie wykrzywia lic,

Bo można zwyciężyć przecie
Ohydne grożące nic!

Tak, pracuj nad swoją grzędą,
Której udzielił ci świat,
Dla tych, co jutro tu będą
Świetlisty pozostaw ślad!


Na marginesie.

Na najstraszniejszą skazano nędzę
Dumnego ducha, co w górę rwie się:
Los mnie zapisał w życiowej księdze
Na marginesie.

Gdy swym porywom chcę czynić zadość,
Coś mnie odpycha zuchwałym gestem,
Usuwa na bok i w próżnię niesie:
Tam, gdzie ból wielki, gdzie wielka radość, —
Nigdy śród tekstu, lecz zawsze jestem —
Na marginesie.

Pomnę, raz jeden żywiłem wiarę,
Że nad młodzieńców góruję rojem,

Gdy ona, uczuć biorąc ofiarę,
Słodkich mi słówek rzuciła parę, —
Lecz się rozstałem prędko z spokojem
I przy mym zwykłym stanąłem kresie:
Bo zapisała mnie w sercu swojem —
Na marginesie.

Parnas mnie wabił: szedłem pod górę,
O listku lauru marząc gorąco…
A wiem, że w skalną upadnę dziurę,
Gdzieś w zapomnienia przepaść milczącą, —
Albo mi krytyk wysmaga skórę,
Na ostrzu stalki w przyszłość poniesie
I w księgę sławy wpisze mnie drwiąco
Na marginesie.

Oto mi dola: schodzić na stronę,
Lub nieść bezpłodnie swej pracy skrzętność…
Z drzewa nadziei listki strącone,
Złamane serce, plany zniszczone,
I spopielona na nic namiętność…
Lekceważenie i obojętność,
Prześladujące w życiowym lesie…
I jedna przystań — miejsce wzgardzone
Na marginesie.

Więc będąc jeszcze woli swej panem,
Śród takiej troski przeszedłbym oto

Sam za margines życia z ochotą:
Śmierć by mi była złem pożądanem!
Lecz samobójców grób pod parkanem…
Na całą wieczność jużbyś, grabarzu,
Kazał mi zostać przy zwykłym kresie:
Musiałbym leżeć tam na cmentarzu —
Na marginesie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.