Hekuba/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Hekuba
Podtytuł VI
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Prawdę mówiła Inie Helena Iwanówna, że lada dzień lub tydzień kniaź na stanowisko wojskowe inne mianowanym i do stolicy państwa wezwanym miał zostać.
Niewiele dni minęło, odkąd Ina poraz pierwszy nową znajomą swą odwiedziła, gdy po miasteczku rozbiegła się wieść, że kniaź bardzo wkrótce ma je opuścić a na urzędzie, przez niego dotąd sprawianym, zastąpi go ktoś inny.
I wnet nad myślą, wyobraźnią, nadziejami i obawami mnóstwa ludzi potężnie zapanował krótki wyraz: kto?
W momentach głębokich skłóceń burzliwych zbałwanień uczuć i spraw ludzkich, gdy z pomiędzy nich znika spokojna postać prawa, a z mieczami zapędliwemi w czerwonych rękach zawisają nad niemi gniew i zemsta, wagi niezmiernej nabiera ręka, oręż gniewu i zemsty dzierżąca.
Bywają wówczas ręce więcej albo mniej czerwone; takie, które zabijają, i takie, które tylko ranią, takie, które wytaczają morza łez i krwi, i takie, z pod których wylewają się tylko ich strumienie.
I bywają również na ziemi takie momenty i miejsca, w których rany srogie miast śmiertelnych strumieni łez i krwi, miast ich morza — wydają się szczęściem.
Z pomiędzy czerwonych rąk, które teraz nad krajem tym zawisły, ręka kniazia nie była najczerwieńszą. Była ona od wielu innych mniej zaciętą i mściwą.
Może dla tego, że płynęła w niej krew ludu niedawno jeszcze wolnego i wolność swą miłującego, albo, że kierowało nią serce, w stronę radości życia całe przechylone, jej tylko namiętnie pożądające, a we wszystkiem innem widząc jedynie drogi, które do niej wiodły.
Nie była to już wiosna, lecz był to już prawie schyłek lata. Była to pora odlotów nadziei, nalotów klęsk.
Mury gmachu więziennego rozsadzała liczba mieszkańców coraz wzbierająca, więc przelewano ją do budynków innych, licznych, bagnetami zbrojnych straży najeżonych. Deszcz wyroków spadał na dachy tych budynków i wyprowadzał z pod nich ludzi na Sybir, do katorgi, na szubienicę. Padał deszcz ten z pod rąk sędziów. Tutaj sędzią najwyższym był dotąd kniaź, a teraz...
— Kto? jaki? Co zmiana przyniesie?
Dla tłumu głów osiwiałych i głów niewieścich, które się tu dokoła więzień zbiegły, była to zagadka, ociekająca krwią. I było to widmo czegoś niewiadomego, na którem serca i wyobraźnie, upatrywały mniej albo więcej gęste plamy krwi. Serca drżały, wyobraźnie bujały po polach grozy.
Pani Teresa miała dotąd nadzieję, że chłopcy oddanymi jej zostaną. Kniaź był dla niej uprzejmy, coraz więcej nawet uprzejmy, a przytem roztargniony, czemś dalekiem zajęty.
— Śledztwo jeszcze nie skończone — mówił — bądźcie cierpliwi; gdy śledztwo skończonem będzie, zobaczymy, co z waszymi małymi gierojami robić...
I zaraz o czem innem bardzo widocznie myśleć zaczynał. Nie przywiązywał do postępku dzieci tych wagi zbyt wielkiej...
Może sam braci młodszych, małych jeszcze ma — myślała pani Teresa — albo poprostu serce dobre. Czemużby nie? W każdym narodzie zdarzają się ludzie źli i ludzie dobrzy...
A teraz, ten nowy jakiś przyjdzie... przed samym wyrokiem właśnie. Jakiś człowiek nowy, niewiadomy, nieznany, obcy, może nienawidzący, może okrutny wyrok na Janka i Olka wydawać będzie.
W głowie jej się od myśli tej mąciło i żądło bólu tak w serce kłuło, piekło, że nigdzie długo ustać ani usiedzieć nie mogąc prędzej jeszcze niż zwykle od znajomych do znajomych biegała po wiadomości, po rady.
Wiadomości? jakież? Nikt jeszcze nic nie wiedział. A rady? Jedna tylko była: czekać cierpliwie.
Pani Teresa w gniew wpadała.
— Także rada! Cierpliwą mam być, kiedy mi dzieci w oczach nikną!
Istotnie do nieruchomości i zamknięcia więziennego do napełniającego cele więzienne wiecznego zmroku nie nawykali, chłopcy w oczach nikli, nakształt kwiatów, powietrza i słońca pozbawionych, więdli. Obaj już teraz byli w turmie, ale nie razem. Widywać się nawet im nie pozwolono. Śledztwo skończonem jeszcze nie było. Świadków wezwano: Teleżuka, żonę jego włościan ze wsi, najbliżej z Leszczynką sąsiadującej. Wśród ogromnego nawału spraw, żadnej rychło załatwić nie było podobna.
Janek tymczasem coraz głębiej pogrążał się w tej melancholji dziwnej, w którą czasem nieszczęśliwie dzieci zapadają. Zdawać się może wtedy, że drobne duszyczki ich kołyszą się nad otchłanią, której ciemności przejrzeć nie umieją i z nad której odlecieć nie mogą. Raz, w przystępie rozczulenia zwierzył się matce.
— Mnie ciągle i ciągle chodzą po głowie myśli, dla czego świat jest taki? dla czego są na nim takie niesprawiedliwości i nieszczęścia? Dla czego ludzie nie są lepsi? Dla czego z chęci i zamiarów najlepszych, skutki najgorsze wynikają? A kiedy tak już na świecie jest i być musi, to — poco żyć? I tak mi czasem, mamciu, nie chce się już żyć! I tak mi źle... Chciałbym nie myśleć o tych rzeczach... ale nie mogę... muszę... Mamcia mówi, że trzeba zgadzać się z wolą Boga bo On mądry jest i wie, dlaczego tak świat stworzył... To prawda... ja wiem... chciałbym... ale nie mogę... I tak mi źle...
Z głową obu dłońmi objętą, zgarbiony, w podłogę więzienia wpatrzony, jak mały desperat, zwątlałą postać swą w obie strony kołysał.
I dusza jego niedorosła kołysała się nad otchłanią życia, w demony, zamieszkujące ją, wpatrzona, truchlejąca...
Innym razem przez całe dwa dni żywności żadnej tknąć nie chciał i, na błagania matki głuchy, rozjątrzony, ponury, w ciemnym kącie celi siedząc, milczał tak uparcie, że ani jednego słowa wydobyć z niego nie mogła. A na trzeci dzień, gdy przyszła, ukląkł przed nią i wyznał, że postanowił był życie sobie odebrać... Innego sposobu żadnego nie mając, przez zagłodzenie się... Ale to bardzo trudny sposób, długi... nie wytrzymał, okropnie się wstydzi tego, że nie wytrzymał, choć z drugiej strony może to i dobrze stało się, bo tej jeszcze przykrości matce nie sprawił...
Tym razem nie sprawił, ale któż panią Teresę mógł upewnić, że innym razem znowu ta sama myśl nie zaświta mu w głowie, która znajdzie sposób łatwiejszy, krótszy...
A z Olkiem inna znowu była bieda. Tego rana zupełnie jakoś zagoić się nie mogła i osłabiony coraz chudszy, ciągle matkę o przebaczenie błagał, do stóp jej rzucając się, płacząc. Poczucie winy popełnionej tak głęboko w serce dziecinne mu zapadło, że aż obudziło w niem skruchę wyegzaltowaną i niezdrową. U nóg matki leżąc, najsroższemi wyrzutami siebie samego obarczał, przestrogi im obu przez Julka dawane przypominał i powtarzał. Pani Teresa gniewem udanym uspokajać go próbowała.
— Także mazgajstwo! Płaksa i mazgaj jesteś!
Ale na wspomnienie o Julku sama zalała się łzami i malca od stóp swoich podźwignąwszy, na ławie obok siebie sadząc, zapytywała:
— Cóż więcej wam powiedział? Co on wam w czasie ostatniej tej przechadzki z wami mówił? Przypomnij sobie dobrze... powtórz wszystko...
A gdy Olek słowa brata, dobrze zapamiętane, powtarzał, jej się zdawało, że słyszy głos z tamtego świata mówiący i zapragnęła, ach, jak zapragnęła przestąpić granicę dwóch światów i na tamtym najstarszemu dziecku swemu, najrozumniejszemu, najlepszemu na pierś już męską, na pierś już opiekuńczą, przyjacielską, paść, krzycząc: „patrz, jakam ja biedna, ratuj!"
Oprócz tej biedy z synami uwięzionemi, miała jedną jeszcze, gorzką i ciężką, o której nikomu nie mówiła, którą, owszem, przed ludźmi taiła, lecz o której myślała, gdy czerwoną kokardą swą, dobrze już przybrudzoną i zgniecioną zdaleka świecąc, od Janka i Olka do mieszkania swego ulicami miasteczka biegła.
Przez okno jednego z niskich domków patrzało na nią biegnącą kilka znajomych twarzy i jedna, wskazując ją innym, wymówiła:
— Hekuba!
Młodziutki głosik jakiś zapytał:
— Co to Hekuba?
A ten sam, co wprzódy, wyjaśniać począł:
— Prjama, trojańskiego króla żona, która u zwalisk Troi, z żalu po synach pobitych i córkach porwanych...
Ktoś inny przerwał.
— Przecież pani Teresa synów tylko... a córki...
Inne głosy mówić, szeptać zaczęły.
Kto wie? kto wie? kto wie? co stać się może z córką jej ...Iną?
Z Iną działy się rzeczy niezwykłe, dla których rozpoznania p. Teresa nie miała dość czasu i swobodnej myśli, lecz które sprawiały na niej wrażenie mętnego, niewyraźnego, snującego się dokoła niej widma. Niby nic; żadnego widocznego objawu nieszczęścia, ale jakiś gorzki oddech, który zbliżanie się jego zapowiada. Coś nieokreślonego, a dokuczającego powtarzającemi się wciąż ukłuciami w serce. Coś, czemu zapobiedz i czego odpierać niepodobna, bo niema wyraźnej przyczyny i nazwy, co jednak jest, nadchodzi, czyha, wyziewa z siebie wonie trucizny i pierwsze błyskawice burzy.
Ginęła matce z oczu Inka na długie godziny, a zapytana gdzie była usiłowała zrazu tłomaczyć się, albo pieszczotami usta matce zamykać, lecz pani Teresa spostrzegła i czuła, że tłomaczenia były wykrętne, pieszczoty nieszczere. Wkrótce przecież i one ustały. Odpowiedzi Inki stawały się coraz śmielsze, hardsze, często gniewne i niemal wzgardliwe.
— Gdzie byłaś? Dlaczego powracasz tak późno? Mówiłaś, że całą połowę dnia u Konieckich spędzisz. Wiem, że tam ani zajrzałaś? Gdzież więc byłaś?
Inka, która w swoim nowym kapelusiku do izdebki była wbiegła, stanęła jak wryta.
— Moja mamo! Byłam, gdzie mi się podobało... Każdy człowiek na świecie idzie gdzie chce i robi co mu się podoba, a ja przecież niewolnicą niczyją nie jestem i te wieczne indagacje mamy są dla mnie nieznośne, okropne...
Mówiąc to, szarpała zdejmowane z rąk rękawiczki i gorączkowo zarumieniona, niezwykle błyszczącemi oczyma, nie na matkę, lecz kędyś w stronę ukośnem rozjątrzonem spojrzeniem, patrzała. Była wtedy upostaciowaniem uporu i zniecierpliwienia, wrzącego powstrzymywanym gniewem. Nie zawsze jednak mogła, czy chciała, powściągnąć gniew. Wybuchał z niej czasem słowami, których niepodobna było spodziewać się z usteczek tak drobnych, różowych, słodkich.
— Ja nie warjatka, aby mię trzeba było pod kuratelę brać i niech mama faworytów swoich, Janka i Olka, którzy tyle biedy narobili, musztruje, ale nie mnie, która dorosłą jestem i wiem, czego mi trzeba i co robię.
U tej delikatnej, powiewnej, słodkiej i smętnej dziewczyny, z samego dna natury jej zapewne dobywały się szorstkie, grube pierwiastki i było to jakby usuwanie się zasłon aksamitnych z nieciosanego drewna.
Zdumiona i przerażona pani Teresa, ręce załamywała.
— Bój się Boga, Inka, po jakiemu to do mnie mówisz? Także ton! także sposób mówienia do matki!
Z wyraźnem obrzydzeniem końcami palców Inka zdejmowała ze stołu niedojedzoną przez p. Teresę kromkę razowego chleba i szklankę, wypitem przez nią mlekiem pobieloną. Drwiący uśmieszek odpowiedzi jej towarzyszył.
— Czy to do matki innym tonem jak do innych ludzi mówić trzeba? Wiem, wiem, słyszałam... Ale są to, moja mamo, przesądy, o których dawno już rozumni ludzie zapomnieli i tylko... u nas jeszcze...
Milkła, bo teraz pani Teresa w uniesienie wpadała, gniewem wybuchała, wyrzuty jej czyniąc, natarczywie zapytując: kto jej głupstw takich do głowy nakładł? kogo widuje? do kogo chodzi? jakie szaleństwo do głowy jej przystąpiło? Dlaczego teraz wygląda ciągle tak, jakby w gorączce była, nie wiedziała sama co mówi lub czyni?
Inka najczęściej nie tłómaczyła się, nie odpowiadała; czasem jednak gwałtownem jakby poruszeniem wewnętrznem rzucona, przypadała do matki, klękała przed nią i z głową do kolan jej przyciśniętą, jęczała.
— Nie mogę, mamciu, nie mogę inaczej... nie mogę inną być... nie mogę...
Wtedy pani Teresa obejmowała ją, włosy jej głaskała, prosiła.
— Czego nie możesz? Co ci jest? co ci się stało? Iniu moja! curuś! powiedz! wszystko matce powiedz... wytłomacz... uspokój mię...
Ale ona już zrywała się z ziemi i odchodziła, mówiąc:
— Nic, nic, moja mamo! Po co ja mam mówić, kiedy mama nie zrozumie mnie, nie zgodzi się ze mną... my, ja i mama, takie różne jesteśmy, takie inne...
I już słów matki zdawała się nie słyszeć, kędyś daleko, daleko zapatrzona, ku czemuś dalekiemu uśmiechnięta, kędyś daleko myślą, utęsknieniem, marzeniem przebywająca.
Myślą, marzeniem, utęsknieniem przebywała ciągle w ładnie umeblowanym, pachnącym buduarku Heleny Iwanówny, w którym wiele chwil miłych, a kilka cudnych już przeżyła. Kilka już razy jednocześnie z nią na czekoladzie u Heleny Iwanówny był — kniaź.
O, cudne chwile wrażeń nowych i rozkosznych pełne, od szarej prozaicznej rzeczywistości dalekie, dalekie — poetyczne, śliczne!
O, śliczny, miły, zgrabny, wytworny, z takiemi oczyma wymownemi — człowiek!
Książę! Kniaź! jak ten wyraz brzmi dziwnie! Tak zupełnie, jakby blaski złota i kolory tęczy i jeszcze tony wspaniałej muzyki rozlegały się w powietrzu.
Rozmawiali z sobą po francusku. Ona do języków obcych ma zdolność wielką i tego, przez cztery lata u pani Awiczowej spędzone, wyuczyła się wcale nieźle. Ach, jak on widocznie ucieszył się, gdy usłyszał ją mówiącą po francusku. Może myślał, że nie będą mogli rozmawiać z sobą z powodu tej różnicy języków. Jeszczeby! jak mówi Helena Iwanówna.
Ale bo i poco na świecie są te wszystkie pomiędzy ludźmi różnice! Ot, żyliby ludzie z sobą w zgodzie, jednostajnie mówiąc, czując, wierząc i wszystkim byłoby dobrze, i wszystkich by nieszczęść tych nie było. Prawdę mówi Helena Iwanówna, że tylko przesądy ludziom na drodze do szczęścia stają. To jest kobieta bardzo rozumna i dowcipna. Jak zabawnie wyśmiewała wczoraj wiarę w to, że Pan Bóg słucha w niebie tych pacierzy, które ludzie tu na ziemi szepczą. W drugim pokoju — mówiła — siedzisz i nie słyszysz, a jakże z takiej dalekości słyszećby miał? Wszystko to są przesądy, mówiła. Pozbyć się ich tylko trzeba, a zaraz wszyscy na świecie ludzie staną się szczęśliwi i weseli...
Może też oni są tacy weseli, że pozbyli się, jeżeli nie wszystkich jeszcze, to wielu przesądów? Ach! jacy oni weseli! Raz na czekoladę oprócz kniazia, i adjutant jego, mąż Heleny Iwanówny przyszedł, kilku oficerów z sobą przyprowadzając, wkrótce też dwie panie jakieś wbiegły, ślicznie ubrane, młode jeszcze, ładne. Powstał ruch, gwar, wszyscy dokoła okrągłego stołu w jadalnym pokoju zasiedli, ale nie wszyscy czekoladę pić chcieli, więc gospodarz domu do służącego zawołał o wino szampańskie, które gdy przyniesiono i pić zaczęto, wesołość stała się taka, jakiej Ina nigdy jeszcze w życiu swojem nie widziała. Wesołość to była swobodna, głośna, poufała, pełna gestów szerokich, śmiechów jak grzmoty głośnych, komplementów składanych pięknym rączkom, nóżkom, oczkom. Toasty różne wznoszono, a kiedy adjutant kieliszek swój podnosząc, wniósł zdrowie Iny Juljanówny to wszyscy jak krzyknęli jednym głosem: hurrra! to aż szyby w oknach zabrzęczały; ją zaś, Inę czy od wina wypitego, czy od rozmaitych, napełniających ją uczuć, ogarnęła wesołość taka, jakiej dotąd nigdy nie doświadczała. Dziękowała wszystkim, kłaniała się, na komplementy śmiało odpowiadała, a z żartów, które dokoła krążyły, śmiała się tak głośno i swobodnie, jak nigdy. Wtedy kniaź który obok niej siedział i przez cały czas różne miłe jej rzeczy mówił, szeptać zaczął, że on zawsze widzieć ją pragnie wesołą, szczęśliwą, bo niema na świecie takiego szczęścia, któreby samo do stóp jej nie upadło, prosząc, aby przyjąć je chciała.
I nie wiadomo, co powiedziałby więcej, bo w tej właśnie chwili zaszło coś takiego, co wszystkich jakby ukropem oblało czy lodem obłożyło. Jedna z tych pań, które tam były, ni stąd ni zowąd, zaczęła przez stół bardzo głośno i ze śmiechem mówić do kniazia coś — o jego żonie, że niby ona z Kaukazu, gdzie przebywa, przez lunetę na niego patrząc, widzi, jak on się tu znajduje i... coś tam jeszcze podobnego. Na twarz kniazia chmura spadła ciemna i groźna, Helena Iwanówna oczyma i rękoma znaki jakieś do mówiącej robiła i wszyscy z nadzwyczajnym pośpiechem, głośniej jeszcze, niż przedtem rozmawiać o różnych rzeczach zaczęli, ale czuć było, że coś niedobrego zaszło, że zgrzyt jakiś przerwał harmonję, która dotychczas w towarzystwie tem panowała.
A, jej, Inie, zrobiło się niewypowiedzianie żałośnie i smutno. Nie umiałaby powiedzieć dla czego, ale wiadomość, że kniaź jest żonaty, całą jej pierś nagle łzami napełniła. Nie chciała okazać tego, ale Helena Iwanówna sama spostrzedz musiała, bo przebiegła i za szyję ją objąwszy w samo ucho szepnęła.
Niczewo! duszeńka! Niczewo! On żonaty i razem nieżonaty! Ja ci to później opowiem i wytłómaczę.
A potem do fortepianu usiadła i z wielkim zapałem, bardzo hucznie walca grać zaczęła, przyczem zaraz utworzyły się dwie pary tancerzy i stół dokoła obiegać zaczęły. Kniaź po chwili wstał także i z ukłonem do tańca ją zaprosił. Wyprostowany, brzękiem ostróg tylko kłaniał się i wzrokiem tylko — ale jakim! prosił. Ona od dwóch już lat przez cały czas żałoby narodowej nie tańczyła wcale, a za tańcem przepadała i wiedziała, że tańczy bardzo ładnie. Czuła sama, że jest cała różowa i że w całej sobie ma dziwne gorąco i drżenie. Stała przed nim ze spuszczonemi powiekami, podnieść ich nie mogąc, a on kibić jej ramieniem opasał i uniósł w taniec. Ale raz tyko stół okrągły dokoła w walcu obiegli, poczem znalazła się w saloniku sąsiednim, w którym nie było nikogo. I tu... ach! dalej już Inka wspomnień swych w słowa przyoblekać nie mogła. W głowie jej się mąciło, oddech w piersi ustawał, siły omdlewały... Na klęczkach przed sobą go widziała i...
A to, że kniaź Borys jest żonaty znaczenia żadnego nie ma, gdyż Helena Iwanówna wytłómaczyła jej, że ożenił się nadzwyczaj młodo, z namowy rodziców, czy tam krewnych, nigdy kobiety tej nie kochał, a teraz nienawidzi jej i do rozwodu z nią idzie. Wkrótce też rozwód otrzyma i wolnym będzie. Czyż nie mówił jej zresztą wówczas, w tym pustym saloniku, że ją jedną, Inę, na całym świecie kocha i że jest to jego pierwsza miłość prawdziwa. Słowa te Helena Iwanówna w zupełności potwierdziła.
Uwlekał się nieraz innemi kobietami, mówiła, ale tak, jak za tobą, duszeńka, za żadną nie szalał. Cóż to znaczy że jest żonatym, kiedy żony nie kocha? Jedna tylko na świecie jest rzecz ważna: miłość. Wszystko inne — to głupoście, na które tylko napluć!
Gdy po kilku godzinach u Heleny Iwanówny spędzonych, Ina do ciasnej, dusznej, ubogiej izdebki domu zajezdnego wbiegła, ogarniało ją uczucie budzenia się ze snu rozkosznego i świetnego, a wpadania do otchłani rzeczywistości, ponurej i szpetnej.
Obrzydzeniem i żalem nad samą sobą bezgranicznym przejmowały ją ściany i sprzęty tej izdebki, szklanka pobielona wypitem przez matkę mlekiem, rozsypane na stole okruchy razowego chleba. Płonęła wstydem na myśl, coby to było, gdyby on... ten piękny, świetny człowiek, w swoim pięknym, świetnym mundurze wszedł tutaj i zobaczył... Prawem odziedziczenia może powtarzała w myśl nazwy niegdyś przez jej ojca Leszczynce nadawane. Gdyby kniaź zobaczył tę dziurę, tę norę, ten czyściec ziemski! Bolał ją poprostu sam widok tej izdebki; dławiło powietrze, istotnie duszne i przykre, którem w niej oddychała. Łzy połykając, mówiła sobie, że ona do rzeczy tak prozaicznych i szpetnych stworzoną nie jest, że jak rybie wody, ptakowi powietrza, potrzeba jej rzeczy poetycznych i pięknych. I szczerze, głęboko, z całej siły wierzyła, że mieszkanie Heleny Iwanówny, ze sprzętami jaskrawą materją obitemi i gracików błyszczących albo zabawnych pełne, to piękno, a uczucia, które namiętne spójrzenia i szepty kniazia w niej budziły, to — poezja.
I gdybyż jeszcze mogła tu być samą jedną, swobodnie wspominać, marzyć... Ale to ciągłe tutaj towarzystwo matki, jej zapytania i wyrzuty, jej zgryzoty i nocne płacze... ach i ten sposób ubierania się jej, mówienia, chodzenia, samo brzmienie jej głosu, sama ciemność skóry, oblekającej twarz i ręce. Już i dawniej, od dzieciństwa prawie raziło to ją i niechęcią napełniało, lecz w sposób nieokreślony, głuchy. Teraz wszystko przed oczyma jej uwypukliło się i wyrosło, a w myśli nabrało określeń wyraźnych i śmiałych. Teraz przychodziły chwile, w których śmiało przed sobą wyznawała, że matka budzi w niej uczucie bardzo podobne do odrazy, takiej zwyczajnej, fizycznej odrazy, jaka czasem przejmuje ręce białe i delikatne przy dotykaniu rąk zczerniałych i zgrubiałych, jaka czasem nerwami spragnionemi pieszczoty aksamitnej wstrząsa twarde i szorstkie dotknięcie.
Ale zdarzały się też chwile inne, niewiedzieć skąd pochodzące: z głosu natury, ze wspomnień dzieciństwa może pochodzące, chwile, w których Inę fala uczuć nienazwanych, a nagłych ku matce rzucała. Wtedy z ramionami dokoła grubej kibici zarzuconemi i z głową na jej kolanach szeptała.
— Mamciu! Mamciu kochana! Ja wiem... ja wiem... ale nie mogę... doprawdy, mamciu, ja inaczej nie mogę... nie mogę...
O czem wiedziała? czego nie mogła? Nie powiedziała tego, nigdy, niepotrafiłaby powiedzieć, bo w uczuciach i myślach jej panowały chaos i zamęt, wiały burzliwe wichry, leciały przeświecone jaskrawem światłem tumany kurzawy. A pani Teresa na te pieszczoty i bełkotliwe wyznania córki w sposób rozmaity odpowiadała: niekiedy wzajemną pieszczotą i drżącej troskliwości pełnemi zapytaniami, ale niekiedy, gdy czuła się bardzo, bardzo, prawie nad siły, zgnębioną, zgryzioną, strwożoną, zmęczoną, niecierpliwem sarknięciem i gniewnemi słowy:
— Niewiem — mówiła — czego nie możesz i co się z tobą dzieje, ale czuję, że coś niedobrego się dzieje i że wysłać cię ztąd muszę... Do Leszczynki pojedziesz... już pisałam do Teleżuka, aby po ciebie przyjechał... i pan Koniecki w tych dniach do domu jedzie, zabierze cię i może u nich, u Konieckich, nim do Leszczynki przyjadę, przesiedzisz... Tu nie zostaniesz... Niańką twoją tu być czasu i siły nie mam... a pociechą i pomocą matce być nie umiesz... serca nie masz...
Wtedy Ina z wybuchem obrazy i żalu zrywała się od kolan matki i cała w ogniu, ostre błyskawice z oczu wyrzucając, wołała, że ani do Leszczynki, ani do Konieckich nie pojedzie za nic, za nic, że prędzej da się zabić, aniżeli tam pojedzie, że matka jej nie kocha, że jest ona nieszczęśliwa i od nieszczęścia swego choćby na koniec świata, uciecby pragnęła.
Potem obie milkły, obie rozjątrzone, obrażone, rozżalone i resztę dnia lub wieczoru spędzały w milczeniu, czasem ukośne, niechętne, lub niespokojne wejrzenia na siebie rzucając.
A przyszedł dzień, który ukazał Ince dwa zwierciadła, w zwierciadłach dwie przyszłości i rzekł: „wybieraj“!
Kiedy pani Teresa śpiesznie biegła z więzienia do domu, aby zobaczyć, czy jest tam jej córka, a jeżeli nie jest, szukać gdzie jest, jak nieraz już bywało, i u wszystkich znajomych o nią się dowiadywać, Inka w najodludniejszem miejscu zamiejskiego parku z Heleną Iwanówną rozmawiała. Za osłoną drzew i krzewów, na małej ławce, bardzo blisko siebie siedząc, szeptem obie mówiły. Mówiły cicho, szybko, niezmiernie żywo, wzajem sobie mowę przerywając, jak mówić zwykli ludzie, śpiesznie naradzający się i silnie wzruszeni.
— Więc za trzy dni — szeptała Inka — więc już za trzy dni... wyjeżdżacie... a cóż ja pocznę, co ja pocznę, co ja nieszczęsna pocznę... ja z desperacji nie wiem, co sobie zrobię... zwarjuję chyba, utopię się...
Za rękaw sukni ją chwytając, Helena Iwanówna w mowę jej wciąż wpadała.
— Ależ posłuchaj, duszeńka, posłuchaj tylko... mówić mi nie dajesz.. ciągle przerywasz... Jaż mówię, że jest sposób tak zrobić, abyś nie potrzebowała desperować, warjować...
Ale Inkę burza rozpaczy porywała, ogłuszała, myśl i uwagę jej od towarzyszki odrywając. Czoło rozpalone w obu dłoniach ściskała, łzy po zbladłych policzkach jej płynęły. Jednak szybko, nieprzerwanie, gwałtownie szeptała:
— Mama o niczem nie wie, ale domyśla się, niepokoi się, wyrzuty mi robi, chce mię do Leszczynki, albo do Konieckich, sąsiadów naszych, wyprawić. Ja nie chcę do Leszczynki! Ja nie chcę do Konieckich! Tam grób! Tam noc! Ja nie chcę grobu! Ja lękam się nocy! Ja teraz dopiero poznałam, co to prawdziwe życie, co radość, co szczęście....
Płaczem zaniosła się, a Helena Iwanówna dłonią usta jej zamykać próbowała.
— Jaż tobie mówię, duszeńka, że jest sposób... posłuchaj tylko! Jest sposób, abyś od grobu i od nocy..
— Jaki sposób! Niema żadnego sposobu! Wszakże wyjeżdżacie, Heleno Iwanówno... i on... za kilka dni... O Boże mój, Boże! już za kilka dni...
Zniecierpliwiona, czy rozczulona, obu tych zresztą uczuć zapewne doświadczając, Helena Iwanówna, jak sęp gwałtownie dziewczynę szlochającą w ramiona swe porwała, do boku swego przycisnęła i głowę jej jak na poduszce na piersi swej oparłszy, w samo prawie śliczne uszko, z pod ślicznego kapelusika wyglądające, szeptać zaczęła. Cicho szeptała, długo szeptała, czasem krótkie pocałunki po twarzy Iny rozsiewając, czasem śmiejąc się cichutko, pieszczotliwie. Z szeptania jej wybijały się niekiedy słowa, głośniej nieco wymawiane. kniaź... rozwód... ślub... Lubienie... Petersburg... kniahini... bale... rysaki... mąż krasawiec..
Ina nie płakała już, lecz drżeć zaczęła i tak drżała, że Helena Iwanówna zlękła się może, aby z ławki nie spadła, bo z wielkim szelestem czesuczowych, bombiastych rękawów, mocniej jeszcze do siebie przycisnęła, szeptać, chichotać, całować nie przestając, aż nakoniec...
Po chwili dość długiej zgrabne, szczupłe, w biały muślin obleczone ramiona dziewczyny wyciągnęły się ku górze i szyję przyjaciółki, trochę krótkawą, trochę grubawą z taką nagłością i mocą objęły, że aż na czarnych jej włosach przekrzywił się kapelusz z kwiatów bzu upleciony i rozkołysały się we wszystkie strony jego małe, białe piórka.
Oznaczałże ten milczący, namiętny, długi uścisk Inki trwogę czy radość lub wdzięczność, tulenie się pod opiekę czyjąś i oddawanie się w moc czyjąś, czy wszystko to razem zmieszane, wzburzone, skłębione w jeden poryw, w jedną żądzę, w jeden szał?
Wkrótce potem Ina do mizernej izdebki swej wchodziła, a pani Teresa zadziwiła się, ujrzawszy ją tak łagodną, cichą, czułą, jaką tu nie bywała już oddawna. Zaraz odedrzwi pogarnęła się ku matce i dziwnie pokorna, zamyślona w obie ręce ją pocałowała. Potem, jakby zapytania i wyrzuty uprzedzić pragnąc, mówić zaczęła, że była w parku, że teraz tam spireje przepysznie kwitną i Leszczynkę jej przypomniały, że jutro pójdzie z matką do więzienia i trochę kwiatów tych braciom zaniesie. Zapaliła małą lampkę i zaczęła przy świetle jej suknię matczynę w kilku miejscach rozdartą naprawiać.
Pani Teresa niedowierzająco i niespokojnie zrazu na córkę patrzała, lecz wkrótce radość błoga do serca wstępować jej zaczęła.
— Jaka ona śliczna, jaka miła, gdy tak uspokoi się, złagodnieje, nad robotą jaką złotą główkę swą pochyli! Bajecznie do ojca podobna! Te same oczy i włosy... te same wady i ten sam czar! I tak samo... raz anioł, raz szatan!
A Inka szyła i niekiedy szafirowe oczy swe z anielskiem spojrzeniem na matkę podnosząc, mówiła, że szkoda, ach jaka szkoda i jakie nieszczęście, że wyrok na Janka i Olka nie kniaź, ale ten jakiś nowy i niewiadomy wydawać będzie...
— A ty skąd wiesz o tem? — zadziwiła się p. Teresa.
Z łagodnem wzruszeniem ramion odpowiedziała.
— Słyszałam... wszyscy o tem mówią... Kniaź wczoraj urząd swój złożył i dziś już w komisji nie zasiadał.
Słyszała o tem istotnie od niego. On dziś u Heleny Iwanówny blisko, blisko niej siedząc i rękę jej w swojej trzymając, mówił.
— Ja na braci waszych, Ino Juljanówno, wyroku wydawać nie będę, bo z góry przykazano, abym był srogim... więc kamienia tego nie położę i dołu tego nie wykopię pomiędzy tobą, a sobą, ty moja ukochana, upragniona...
Gorąco żaru i wino upojenia napełniły jej pierś i głowę, gdy teraz delikatnemi nićmi dziurę w sukni matczynej cerując, słowa te wspominała. Miała takie uczucie, jakby ta dziura i to cerowanie w palce ją piekły, jednak cerowała dalej cierpliwie i gdy po chwili oczy na matkę podniosła coś nakształt żaru w nich błysnęło. Na myśl, co za dni parę stanie się, stać się musi, co pomiędzy nią i matką jej, jak kamień i jak dół — o, jak głęboki! legnie, serce jej uszka pokazało... na chwilę.
Pani Teresa z zaciśniętemi kurczowo rękoma, z głęboko wpadłemi oczyma, siedziała na łóżku zdruzgotana, zgnębiona. Synami zajęta, o pieniądze na dalszy pobyt w miasteczku skłopotana, nikogo ze znajomych w ostatnich dniach nie widując, o tem, że zmiana dla niej straszna już zaszła nie wiedziała.
Co teraz nastąpi? o, Boże, co nastąpi? I kiedy nastąpi? Rychło zapewne, rychło. Wóz, albo przewóz. Niebo albo piekło. Z Jankiem i Olkiem do Leszczynki powróci, albo...
Dwa dni upłynęły i — wyrok zapadł. Podpisała go ręka, od ręki kniazia czerwieńsza... rozkazowi zresztą, otrzymanemu z góry, posłuszna.
Zsyłka do Permu, w czasie jaknajkrótszym, pod zbrojną strażą, mali buntownicy odwiezionymi zostaną do najbliższej — jednak dalekiej — stacji kolei żelaznej, a stamtąd parowozem, na granicę dwóch części kuli ziemskiej, pod stopy Uralu...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Z twarzą, która powlekała się barwą ziemistą, z powiekami w pociemniałych oczodołach od płaczu krwawemi p. Teresa stała przed więziennemi wrotami i patrzała na oddalający się dwukonny wóz... Dopóki tylko dojrzeć je było można, patrzała na coraz dalej oddalające się, oddalające dwie małe, blade twarze, które na wozie obracały się ku niej, jak opłatki świecąc wśród podniesionych dokoła luf i bagnetów.
Gdy na zakręcie drogi zniknęły — odeszła.
Nie biegła, nie pędziła; szła powoli z piersią ciężko dyszącą, z plecami, poraz pierwszy w życiu przygarbionemi.
Nic dokoła nie widziała, nie słyszała, o niczem nie myślała. Dusza jej krwawym gwoździem przybita do tych małych, bladych twarzy, które tylko co w oddaleniu z przed oczu jej znikły, wlokła się za niemi cała, wsuwała się pomiędzy otaczające je bagnety, kreśliła nad niemi obronne i opiekuńcze krzyże całowała żegnała spłakane oczy Olka, jak płótno zbielałe, lecz hardo zaciśnięte usta Janka.
Nakształt ranionego zwierza, który instynktem gnany, czołga się ku legowisku swemu, aby paść na nie i skomląc z bólu, ranę swoją lizać, pełzła raczej niż szła ku swej najętej, mizernej izdebce...
Tu, na drzwi izdebki spojrzawszy, przypomniała sobie.
— A Inka?
Gdzie jest Inka? Miała wnet za nią przybiedz do więzienia i ostatnie godziny te spędzić z braćmi, a tylko na chwilę czegoś jeszcze do miasteczka...
— Zaraz przybiegnę, mamciu, zaraz przybiegnę...
Miała kapelusz na głowie, w ręku parasolkę, na policzkach rumieńce silne i w oczach łzy...
— Niech mamcia idzie, ja zaraz przybiegnę...
Odbiegła, wróciła, uścisnęła matkę. Dziwnie uścisnęła, mocno, długo. Ale pani Teresa nie dziwiła się. W dniu tak strasznym, w tym piekielnym dla niej dniu... że córka zapłakała, uścisnęła, cóż dziwnego?
Jednak nie przyszła! Cóż to znaczy? Gdzie jest? Co się z nią dzieje?
Niecierpliwie, silnie, głośno pchnęła przed sobą drzwi izdebki. Weszła.
Niema Inki.
Coś się działo w tej izdebce, coś się tu działo!
Szuflada starej, krzywej komody, w której Inka swoje różne muślinki, paski chowała, w całej szerokości wyciągnięta, pusta. Miejsce na ścianie, gdzie sukienki swoje zawieszała, puste.
Jezus Marja!
Na stole, o szklankę z niewypitem mlekiem oparta, karta papieru jej ręką zapisana.
0, Jezus, Marja!
„Moja kochana mamciu! Mnie bardzo przykro, ja bardzo żałuję, że mamcię rozgniewam i zmartwię, ale inaczej nie mogę! Nie mogę! Kiedy mamcia czytać to będzie, ja daleko już stąd... daleko... Mnie nawet smutno, że mamę porzucam, ale tak kocham, tak nad życie, bez granic kocham... Mama zna jego... to kniaź Borys... I on kocha mię szalenie, bez granic, ale ja nie z nim jadę, tylko z pewną przyjaciółką jego i moją, u której też w Petersburgu mieszkać będę, dopóki ślubu z sobą nie weźmiemy... A kiedy już zostanę żoną kniazia, co wkrótce nastąpi, wszystkim nam będzie lepiej. On dla Janka i Olka powrót do domu wyjedna, a Brońcią i Ludwinką ja zaopiekuję się, aby im edukację świetną..."
Było tam pisma więcej jeszcze, wiele; wyraźniejsze od innych występowały wśród niego słowa: „miłość“, „szczęście“, „przesądy“, „wszędzie ojczyzna może być“, „wszystkie wiary sobie równe“, ale pani Teresa czytać dalej nie mogła, bo z trzęsących się rąk jej wypadła kartka papieru i szeroko, szeroko rozwarły się te ręce, a potem głośno klasnęła w dłonie, gdy z ust tak jak ta kartka zbielałych, wypadł krzyk:
— Łajdaczka!
Padł krzyk ten w ciszę izdebki, jak kamień w wodę i długo po nim nic nie następowało. Jak w kamień obrócona stała p. Teresa z rękoma rozpostartemi, z oddechem w piersi krótkim i świszczącym, z czołem, wargami i policzkami drgającemi. W ciemnych, głębokich oczodołach, pod zakrwawioną od łez powieką, gorzało płomię gniewu i morze pogardy rozlewało się po ustach, gdy wychodzić z nich począł dyszący, syczący szept:
— A niedoczekanie twoje, abyś ty... dziećmi memi... opiekować się miała... ty... ty...
I nagle krzyk znowu przeraźliwy, ogromny, podobny tym, jakiemi matki wtórzą zabijaniu gwoździami trumnie ich dzieci.
— Inka dziecko moje! Jezus Marja! Inka moja, Inka!
Runęła na ziemię, ramiona na niej rozpostarła, palce wbiła w deskę podłogi, czołem o podłogę uderzyła i — nieruchomą pozostała, a tylko z piersi jej dobywać się poczęły dźwięki bez słów, głośne, nieustanne, podobne do szlochów suchych i nigdy skończyć się nie mających, podobne do tego wycia, z jakiem niekiedy nad rozłogami śniegów latają zimowe wiatry.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tak u zwalisk zburzonej Troi, Hekuba, Pryamowa żona wyła z żałości po synach pobitych i uwięzionych córkach.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.