Hektor Servadac/Część I/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hektor Servadac |
Podtytuł | Przygody w podróży po światach słonecznych |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1878 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Hector Servadac |
Źródło | Skany na commons: cz.I i cz.II |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Opisujący przyjęcie generalnego gubernatora na wyspie Gurbi i wypadki jakie zaszły podczas jego nieobecności.
Galiota opuściła wyspę 31 stycznia, powróciła zaś na nią 5 marca, po trzydziesto - pięciodniowej podróży — ponieważ ów rok ziemski był
przestępnym. Tym trzydziestu pięciu dniom odpowiadało siedmdziesiąt dni gallickich, ponieważ słońce siedmdziesiąt razy przechodziło przez południk wyspy.
Hektor Serwadac doznał pewnego wzruszenia, przybliżając się do tego jedynego szczątka ziemi algierskiej, który uniknął zagłady. Kilka razy podczas długiej nieobecności zapytywał sam siebie, czy znajdzie go na tem samem miejscu, a wraz z nim wiernego swego Ben-Zufa. Niepewność ta była poniekąd uzasadnioną wobec tylu fenomenów kosmicznych, które tak głęboko zmodyfikowały powierzchnią Gallii.
Ale obawy oficera sztabu głównego nie ziściły się. Wyspa Gurbi znajdowała się na swojem miejscu, a nawet — szczegół dość dziwny — nim dopłynięto do portu Chelif, Hektor Servadac mógł się przekonać, że jakaś chmura niezwykłego pozoru rozciągała się na paręset stóp po nad jego posiadłością. Gdy Galiota znalazła się tylko o kilka węzłów od brzegu, chmura ta ukazała się jako gęsta masa, automatycznie wznosząca się i opadająca w powietrzu. Następnie kapitan Servadac przekonał się, że nie było to zbiorowisko pary, ale stado ptaków gnane powietrzem jak stado śledziów nurtem wody. Z tej ogromnej masy dolatywał wrzask ogłuszający, któremu zresztą od powiadał dość częsty huk.
Dobryna oznajmiła swe przybycie strzałem z działa i zarzuciła kotwicę w małej przystani Chelifu.
W tej chwili nadbiegł mężczyzna ze strzelbą w ręku i jednym skokiem wpadł na pierwsze skały.
Był to Ben-Zuf.
Zrazu stał nieruchomy, z oczami utkwionemi na piętnaście kroków odległości, „jak nakazuje regulamin“, i ze wszystkiemi oznakami uszanowania. Ale dzielny żołnierz nic mógł wytrzymać i rzuciwszy się na spotkanie kapitana właśnie wysiadającego na ląd, z rozczuleniem ucałował mu rękę.
W każdym jednak razie zamiast frazesów całkiem naturalnych: „Jakież to szczęście, że pana widzę! Jakże byłem niespokojny! Jakże nieobecność pana długo trwała!“ — Ben-Zuf zawołał:
— Ha łotry! ha, zbóje! A! dobrze pan robisz, że powracasz, panie kapitanie! Złodzieje! nędznicy! beduiny!
— Na kogo tak się gniewasz Ben-Zuf? — zapytał Hektor Servadac, który z tych dziwnych wykrzykników wnioskował, że banda rabujących Arabów napadła jego posiadłość.
— A na to szatańskie ptactwo! — zawołał Ben-Zuf. — Oto już cały miesiąc marnuję proch na nich! Ale im więcej zabijam, tem więcej ich przybywa. O! gdyby im tylko pozwolić, tym Kabylom dzióbatym, to wkrótce nie mielibyśmy ani ziarna zboża na wyspie!
Hrabia i porucznik Prokop, przybliżywszy się do kapitana Servadac, mogli przekonać się, że Ben-Zuf nie przesadzał. Zboże, które szybko dojrzało, wskutek wielkich upałów styczniowych, w chwili gdy Gallia przechodziła swe perihelium, teraz było wystawione na łup wielu tysięcy ptaków. To, co zostało ze zbioru, było bardzo zagrożone przez te żarłoczne stworzenia. A trzeba wyraźnie powiedzieć „co pozostało ze zbiorów,“ gdyż Ben-Zuf nie próżnował podczas podróży Dobryny i widać było liczne kopy wznoszące się na płaszczyźnie, po części ze wszystkiego ogołoconej.
Co do ptaków, były to te, które Galia uniosła z sobą, gdy oderwała się od kuli ziemskiej. Naturalnie, że szukały one schronienia na wyspie Gurbi, ponieważ tam tylko znajdowały pola, łąki, wodę słodką — dowód, że żadna inna część asteroidy nie mogła zapewnić im pożywienia. Ale też chciały żyć kosztem mieszkańców wyspy — pretensyi tej należało oprzeć się wszelkimi możebnymi sposobami.
— Pomyślimy o tem, — rzekł Hektor Servadac.
— A! panie kapitanie, — zapytał Ben-Zuf, — a co się stało z kolegami w Afryce?
— Koledzy afrykańscy są ciągle w Afryce — odrzekł Hektor Servadac.
— Zuchy chłopcy!
— Tylko, że samej Afryki nie ma! — dodał kapitan Servadac.
— Nie ma Afryki! A Francya?
— Francya daleko od nas, Ben-Zufie!
— A Montmartre?
Był to krzyk z głębi serca! W kilku słowach kapitan Servadac odpowiedział swemu ordynansowi, co się stało, jako Montmartre, a z Montmartre Paryż, a z Paryżem Francya, a z Francyą Europa, a z Europą kula ziemska znajdowała się więcej aniżeli o ośmdziesiąt milionów mil od wyspy Gurbi. I co za tem idzie, nadzieja powrócenia tam kiedykolwiek powinna być prawie zaniechaną.
— E! e! — zawołał ordynans. — Nie może być!... Montmartre!... nie zobaczyć znowu Montmartre!... Głupstwo, panie kapitanie, głupstwo, uczciwszy uszy, panie kapitanie!
I Ben-Zuf potrząsnął głową, jak człowiek, który nie da się przekonać.
— Dobrze, mój zuchu, — odrzekł kapitan Servadac. — Miej ile chcesz nadziei! Nigdy nie należy rozpaczać. Jestto nawet dewiza naszego bezimiennego korespondenta. Ale zacznijmy od urządzenia się na wyspie Gurbi, tak jak gdy byśmy mieli na zawsze pozostać na niej.
Tak rozmawiając, Hektor Servadac, a za nim hrabia i porucznik Prokop udali się do chaty, dziś już odbudowanej staraniem Ben-Zufa. Posterunek również był w dobrym stanie, Galeta i Zefir mieli wygodną stajnię. Tu, w skromnej chatce, Hektor Servadac ofiarował schronienie swym gościom, jakoteż małej Ninie, której towarzyszyła koza. Po drodze ordynans sądził, iż może rozporządzić się dwoma zawiesistymi całusami na rzecz Niny i Marzy, które lube te istoty oddały mu z całego serca.
Potem odbyła się w Gurbi narada nad tem, do czego należy najpierwej wziąć się.
Najważniejszą kwestyą była kwestya pomieszkania na przyszłość. Jak tu ulokować się na wyspie w ten sposób, by wytrzymać straszliwe zimno, na jakie Galia będzie narażona w tej przestrzeni międzyplanetowej i przez czas, którego długości nie można było obrachować? Czas ten, w samej rzeczy, zależał od ekscentryczności orbity jaką przebiegała asteroida, i być może, iż wiele lat upłynie nim słońce powróci. Owoż paliwa nie było w obfitości. Węgla nic, drzewa bardzo nie wiele, a było słuszne przypuszczenie, że nic nie wyrośnie podczas całego okresu straszliwego zimna. Co tu począć? Jak zapobiedz tym przerażającym ewentualnościom. Potrzeba było koniecznie wynaleść jakiś sposób i to jak można najprędzej.
Wyżywienie kolonii nie przedstawiało bezpośrednich trudności. Co do napoju, to nie było żadnej obawy. Kilka strumieni płynęło w dolinie i woda napełniała zbiorniki. A przytem wkrótce zimno spowoduje zamarznięcie morza Galickiego, lód zaś dostarczy płynu do picia w obfitości, gdyż nie będzie zawierać w sobie ani odrobiny soli.
Co do żywności właściwej, to jest substancyi azotowej, niezbędnej dla nakarmienia człowieka, to ta na długi czas była zapewniona. Z jednej strony zboże, gotowe do przeniesienia do stodoły, z drugiej bydło rozproszone na wyspie, tworzyło dość obfity zapas. Rozumie się, że podczas okresu zimna grunt pozostanie nieprodukcyjnym, a zbiór furażu, przeznaczonego dla zwierząt domowych, nie będzie mógł być odnowionym. Wypadało więc przedsięwziąć jakieś środki i jeżeliby udało się wyrachować długość ruchu Galii dokoła punktu przyciągającego, to wypadało, stosownie do tego okresu zimowego, ograniczyć ilość zwierząt, które mają być przechowane.
Co do teraźniejszej ludności Galii, to ta, nie licząc trzynastu Anglików w Gibraltarze, liczyła razem z załogą statku i małą Niną osób jedynaście.
Ale gdy Hektor Servadac ustanowił tę cyfrę, Ben-Zuf zawołał:
— Ale nie, panie kapitanie! Przepraszam, że panu zaprzeczę, ale to nie tak się rachuje!
— Co mówisz?
— Chcę powiedzieć, że jest nas dwudziestu trzech mieszkańców.
— Na wyspie?
— Na wyspie.
— Wytłumacz się, Ben-Zuf.
— Nie miałem jeszcze czasu uprzedzić pana kapitana. Podczas nieobecności jego przybyli do nas goście na obiad.
— Goście na obiad?
— Tak, tak!... Ale chodź pan — dodał Ben-Zuf — a może pójdą i panowie — rzekł zwracając się do hrabiego i porucznika. — Jak panowie widzą, roboty koło żniwa znacznie postąpiły; moje dwie ręce nie dałyby sobie rady z takim ogromem pracy.
— W samej rzeczy — zauważył porucznik Prokop.
— Więc chodźmy. To nie daleko. Wszystkiego dwa kilometry. A zabierzmy z sobą strzelby.
— By się bronić?... — zapytał kapitan Servadac.
— Nie od ludzi — odrzekł Ben-Zuf — ale od tych przeklętych ptaków.
Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop, bardzo zaintrygowani, poszli za ordynansem, pozostawiwszy małą Ninę i kozę w chatce.
Po drodze kapitan Servadac i jego towarzysze ciągle strzelali do stada ptaków, unoszącego się nad ich głowami. Były tam tysiące dzikich kaczek, bekasów, skowronków, wron, jaskółek itd. z którem łączyło się ptactwo morskie, tudzież przepiórki, krzyki itd., każdy strzał trafiał i ptastwo padało tuzinami. Nie było to polowanie, ale tępienie bandy rabusiów.
Zamiast iść północnym brzegiem wyspy, Ben-Zuf poszedł w poprzek ku równinie. Po dziesięciu minutach podróży, dzięki stosunkowej swej lekkości, kapitan Servadac i jego towarzysze zrobili dwa kilometry drogi, zapowiedziane przez Ben-Zufa. Natenczas przybyli do rozległego lasu sykomor i eukalyptów, malowniczo rozrzuconego u stóp jednego wzgórza. Tam zatrzymali się.
— A, łotry! bandyci! beduiny! — zawołał Ben-Zuf, uderzając nogą w ziemię.
— Czy jeszcze mówisz o ptakach? — zapytał kapitan Servadac.
— Nie, panie kapitanie! Mówię o tych szatańskich próżniakach, którzy znowu opuścili robotę! Patrz pan sam!
I Ben-Zuf wskazywał na rozmaite narzędzia, jak kosy, sierpy, grabie, porozrzucane na ziemi.
— Ależ, Ben-Zuf! czy powiesz mi przecie, o co tu chodzi? — zapytał kapitan Servadac, poczynający niecierpliwić się.
— Ts! panie kapitanie, słuchaj pan, słuchaj! — odrzekł Ben-Zuf — nie omyliłem się!
Nadstawiwszy uszu, Hektor Servadac i dwaj jego towarzysze mogli usłyszeć głos ludzki wyśpiewujący, gitarę brzęczącą i kastaniety akompaniujące z wybornym taktem.
— Hiszpanie! — zawołał kapitan Servadac.
— A któżby inny? — odrzekł Ben-Zuf; ludzie ci gotowi są do tańca z kastanietami nawet przed otworem działa.
— Ale jakże się stało?...
— Niechno pan słucha jeszcze! Teraz stary zaczyna.
— Inny głos, nie spiewający, klął w wyrazach najgwałtowniejszych.
Kapitan Servadac, jako Gaskończyk, dostatecznie pojmował język hiszpański. Podczas gdy spiewka brzmiała:
Tu sandunga y cigarro,
Y una cana de Jerez,
Mi jamelgo y un trabuco,
Que mas gloria puede haver[1].
Inny głos, cierpki, powtarzał;
— Moje pieniądze! moje pieniądze! — Czy zapłacicie mi wreszcie coście dłużni, nędznicy?
A spiewka szła dalej;
Para Alcarrazas, Chielana,
Para trigo, Trebujena
Y para ninas bonitas,
San Lucar de Barrameda.[2]
— Tak jest! — zapłacicie mi, łotry! — ozwał się znowu głos wśród stuku kastanietów, zapłacicie mi, przez Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba! przez Jezusa Chrystusa! i przez samego Mahometa!
— A, do licha, to żyd! — zawołał kapitan Servadac.
— Gdyby żyd, to nie byłoby jeszcze nic — odrzekł Ben-Zuf; — znałem takich żydów, którzy nie namyślali się długo, gdy szło o zrobienie czegoś dobrego; ale ten tu, to żyd niemiecki i do tego z najgorszego gatunku podobnych żydów: jest to renegat wszystkich krajów i wszystkich religii.
W chwili gdy nowoprzybyli mieli wyjść do lasu, ciekawe widowisko zatrzymało ich na jego krawędzi. Hiszpanie rozpoczęli prawdziwy fandango narodowy. Otóż ponieważ ciężar ich stosunkowo zmniejszył się, tak jak wszystkich przedmiotów na powierzchni Gallii, podlatywali więc w górę na trzydzieści i czterdzieści stóp. Nic też w samej rzeczy nie było komiczniejszego nad tych tancerzy, ukazujących się tak po nad drzewami. Było między nimi czterech muskularnych chłopów, którzy unosili z sobą w powietrze piątego człowieka, starego, mimowolnie wciąganego na taką nienormalną wysokość. Widać go było, jak ukazywał się i znikał, jak niegdyś Sancho Pansa, wesoło kołysany przez sukienników Segowii.
Hektor Servadac, hrabia, Prokop i Ben-Zuf zagłębili się w las i doszli do niewielkiej polanki. Tam jeden gitarzysta i jeden stukający w kastaniety, wygodnie rozciągnięci na ziemi, za boki trzymali się od śmiechu, ciągle pobudzając tancerzów.
Na widok kapitana Servadac i jego towarzyszów, muzykanci nagle umilkli, a tancerze zaniechawszy swej ofiary wygodnie rozciągnęli się na ziemi.
Ale natychmiast renegat, rzucił się zadyszany ku oficerowi głównego sztabu i tłumacząc się w języku francuskim, chociaż z silnym akcentem niemieckim, zawołał:
— Ach, panie gubernatorze! — te łotry chcą mi ukraść moje mienie! Ale na imię przedwiecznego! pan mi wymierzysz sprawiedliwość!
Tymczasem kapitan Servadac wpatrywał się w Ben-Zufa, jak gdyby zapytując go, co znaczy ta honorowa kwalifikacya, jaką mu nadawano, a ordynans skinieniem głowy zdawał się mówić:
— A tak, tak, kapitanie, — pan jesteś gubernatorem generalnym! Ja to tak ułożyłem!
Kapitan Servadac dał znak rezydentowi, by zamilkł i ten, pochyliwszy głowę, skrzyżował swe ręce na piersiach.
Natenczas można było przypatrzeć się mu dokładnie.
Był to człowiek pięćdziesięcioletni, ale zdawał się mieć lat sześćdziesiąt. Mały, wyschły, o małych fałszywych oczkach, nosie garbatym, żółtawej bródce, włosach w nieładzie, nogach ogromnych, rękach długich i kościstych, przedstawiał on znany typ niemieckiego żyda. Był to lichwiarz o karku giętkim, sercu suchem, i wielki konsument talarów. Zdawało się, że podobną istotę pieniądz przyciąga jak magnes żelazo, i gdyby ten Shylock ściągnął należność ze swego dłużnika, to niezawodnie sprzedawałby następnie mięso jego małemi porcyami. A przytem, chociaż był żydem z pochodzenia, robił się mahometaninem w prowincyach mahometańskich, gdy zysk tego wymagał, w razie potrzeby katolikiem wobec katolika, a zrobiłby się poganinem, byle zyskać na tem.
Żyd ten nazywał się Izaak Hakhabut i był z Kolonii, to jest był naprzód Prusakiem, a następnie Niemcem. Jak to oznajmił kapitanowi Servadac, podróżował on w swych celach handlowych przez większą część roku. Prawdziwem jego zajęciem był handel nadbrzeżny na morzu Śródziemnem. Magazyn jego — statek dwóchset beczek objemu, prawdziwy pływający sklep rozmaitości obwoził po wybrzeżu tysiączne artykuły najrozmaitsze, poczynając od chemicznych zapałek do frankfurckich litografii kolorowanych.
Izaak Hakhabut, nie miał w samej rzeczy innego pomieszkania nad swój statek, nazwiskiem Hanza. Nie mając ani żony ani dzieci, żył na pokładzie. Jeden patron (przełożony) i trzech ludzi załogi wystarczało dla tego lekkiego statku, opływającego brzegi Algieryi, Tunisu, Egiptu, Turcyi, Grecyi i całej wschodniej okolicy. Tam Izaak Hakhabut, zawsze dobrze zaopatrzony w kawę, cukier, ryż, tytoń, materye, proch i td. sprzedawał, mieniał i ostatecznie zarabiał niemałe pieniądze.
Właśnie Hanza znajdowała się pod Ceutą, na krańcu terytoryum marokańskiego, gdy nastąpiła katastrofa. Patron i trzej jego ludzie, którzy nie byli na pokładzie w nocy z 31 grudnia na 1. stycznia, znikli tak samo jak tylu innych im podobnych. Ale czytelnicy pamiętają że ostatnie skały Ceuty znajdujące się naprzeciw Gibraltaru, zostały zaoszczędzone, jeżeli ten wyraz mógłby tu być użyty, a wraz z niemi kilkunastu Hiszpanów, którzy ani się domyślali co zaszło.
Hiszpanie ci, Andaluzyjscy wieśniacy, lekkomyślni z natury, próżniacy z zamiłowania, zawsze gotowi do noża i do gitary, rolnicy z rzemiosła, mieli za naczelnika niejakiego Negrete, najwykształceńszego z całej bandy, jedynie dlatego, że więcej wałęsał się po świecie. Gdy ujrzeli się sami i opuszczeni na skałach Ceuty, byli niezmiernie zakłopotani. Znajdowała się tam Hanza ze swym właścicielem, a byli to ludzie, którzyby nie żenowali się opanować jej, by powrócić do ojczyzny, ale nie było między nimi marynarza. Nie mogli jednak wiecznie pozostawać na tej skale i gdy żywność ich wyczerpała się, zniewolili Hakhabuta, że ich wziął na swój pokład.
Wśród tych wypadków Negretego odwiedzili dwaj angielscy oficerowie z Gibraltaru, o czem wspominaliśmy wyżej. Co tam stanęło między Anglikami a Hiszpanami, Izaak nie wiedział. Jakkolwiekbądź po tej wizycie Negrete nakłonił Hakhabuta by wyszedł pod żagle i przewiózł go wraz z ludźmi na najbliższy punkt wybrzeża marokańskiego. Izaak zmuszony do posłuszeństwa, ale przywykły robić ze wszystkiego pieniądze, ułożył się, że Hiszpanie zapłacą mu za przeprawę, na co ci zgodzili się tem chętniej, iż zdecydowani byli nie dać ani szeląga.
Hanza wypłynęła 3 lutego. Przy zachodnim wietrze statek poruszał się z łatwością. Dość było puścić się z wiatrem. Więc improwizowanym marynarzom nie pozostawało jak tylko rozpuścić żagle by przybyć bezwiednie do jedynego punktu kuli ziemskiej, mogącego dać im schronienie.
Oto jakim sposobem Ben-Zuf, pewnego pięknego poranku ujrzał ukazujący się na widnokręgu okręt, nie podobny do Dobryny, a który wiatr powoli wpędził do przystani Chelifu, niegdyś prawego brzegu rzeki.
Ben-Zuf zakończył opowiadanie historyi Izaaka, dodawszy, że ładunek Hanzy, bardzo kompletny, byłby bardzo przydatny dla mieszkańców wyspy. Trudno zapewne będzie porozumieć się z Hakhabutem, ale w obecnych okolicznościach nie byłoby niedelikatnością zajęcie przez rekwizycyą jego towarów dla wspólnego dobra, ponieważ nie mógł się sprzedać.
— Co do trudności istniejących między właścicielem Hanzy i jego pasażerami, dodał Ben-Zuf, — to ułożono się, iż takowe zostaną załatwione polubownie przez jego ekscelencyę gubernatora generalnego, obecnie „odbywającego objazd inspekcyjny“.
Hektor Servadac nie mógł powstrzymać się od śmiechu, słuchając tych wyjaśnień Ben-Zufa. Potem przyrzekł Izaakowi Hakhabut, że sprawiedliwość będzie mu wymierzona, co położyło koniec bezustannemu powoływaniu się na Boga Izraela, Abrahama i Jakóba.
— Ale, — rzekł hrabia, gdy Izaak oddalił się — jak ci ludzie będą mogli zapłacić?
— O! mają oni pieniądze! — odrzekł Ben-Zuf.
— Hiszpanie?... — to nie do uwierzenia.
— Mają, — powtórzył Ben-Zuf; na własne oczy widziałem; są to pieniądze angielskie!
— A! — zawołał kapitan Servadac, przypomniawszy sobie wizytę angielskich oficerów na Ceucie. Zresztą, mniejsza o to. Ułożymy to
później. Czy wiesz pan, hrabio, że teraz Galia posiada egzemplarze wielu narodowości starej Europy.
— W samej rzeczy, — odrzekł hrabia, tylko Niemcy nieszczęśliwie są reprezentowane.
— Nie bądźmy zbyt wymagający, — odrzekł kapitan Servadac.