Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się przekonać, że jakaś chmura niezwykłego pozoru rozciągała się na paręset stóp po nad jego posiadłością. Gdy Galiota znalazła się tylko o kilka węzłów od brzegu, chmura ta ukazała się jako gęsta masa, automatycznie wznosząca się i opadająca w powietrzu. Następnie kapitan Servadac przekonał się, że nie było to zbiorowisko pary, ale stado ptaków gnane powietrzem jak stado śledziów nurtem wody. Z tej ogromnej masy dolatywał wrzask ogłuszający, któremu zresztą od powiadał dość częsty huk.
Dobryna oznajmiła swe przybycie strzałem z działa i zarzuciła kotwicę w małej przystani Chelifu.
W tej chwili nadbiegł mężczyzna ze strzelbą w ręku i jednym skokiem wpadł na pierwsze skały.
Był to Ben-Zuf.
Zrazu stał nieruchomy, z oczami utkwionemi na piętnaście kroków odległości, „jak nakazuje regulamin“, i ze wszystkiemi oznakami uszanowania. Ale dzielny żołnierz nic mógł wytrzymać i rzuciwszy się na spotkanie kapitana właśnie wysiadającego na ląd, z rozczuleniem ucałował mu rękę.
W każdym jednak razie zamiast frazesów całkiem naturalnych: „Jakież to szczęście, że pana widzę! Jakże byłem niespokojny! Jakże nieobecność pana długo trwała!“ — Ben-Zuf zawołał:
— Ha łotry! ha, zbóje! A! dobrze pan robisz, że powracasz, panie kapitanie! Złodzieje! nędznicy! beduiny!