Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na kogo tak się gniewasz Ben-Zuf? — zapytał Hektor Servadac, który z tych dziwnych wykrzykników wnioskował, że banda rabujących Arabów napadła jego posiadłość.
— A na to szatańskie ptactwo! — zawołał Ben-Zuf. — Oto już cały miesiąc marnuję proch na nich! Ale im więcej zabijam, tem więcej ich przybywa. O! gdyby im tylko pozwolić, tym Kabylom dzióbatym, to wkrótce nie mielibyśmy ani ziarna zboża na wyspie!
Hrabia i porucznik Prokop, przybliżywszy się do kapitana Servadac, mogli przekonać się, że Ben-Zuf nie przesadzał. Zboże, które szybko dojrzało, wskutek wielkich upałów styczniowych, w chwili gdy Gallia przechodziła swe perihelium, teraz było wystawione na łup wielu tysięcy ptaków. To, co zostało ze zbioru, było bardzo zagrożone przez te żarłoczne stworzenia. A trzeba wyraźnie powiedzieć „co pozostało ze zbiorów,“ gdyż Ben-Zuf nie próżnował podczas podróży Dobryny i widać było liczne kopy wznoszące się na płaszczyźnie, po części ze wszystkiego ogołoconej.
Co do ptaków, były to te, które Galia uniosła z sobą, gdy oderwała się od kuli ziemskiej. Naturalnie, że szukały one schronienia na wyspie Gurbi, ponieważ tam tylko znajdowały pola, łąki, wodę słodką — dowód, że żadna inna część asteroidy nie mogła zapewnić im pożywienia. Ale też chciały żyć kosztem mieszkańców wyspy — pretensyi