Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tej należało oprzeć się wszelkimi możebnymi sposobami.
— Pomyślimy o tem, — rzekł Hektor Servadac.
— A! panie kapitanie, — zapytał Ben-Zuf, — a co się stało z kolegami w Afryce?
— Koledzy afrykańscy są ciągle w Afryce — odrzekł Hektor Servadac.
— Zuchy chłopcy!
— Tylko, że samej Afryki nie ma! — dodał kapitan Servadac.
— Nie ma Afryki! A Francya?
— Francya daleko od nas, Ben-Zufie!
— A Montmartre?
Był to krzyk z głębi serca! W kilku słowach kapitan Servadac odpowiedział swemu ordynansowi, co się stało, jako Montmartre, a z Montmartre Paryż, a z Paryżem Francya, a z Francyą Europa, a z Europą kula ziemska znajdowała się więcej aniżeli o ośmdziesiąt milionów mil od wyspy Gurbi. I co za tem idzie, nadzieja powrócenia tam kiedykolwiek powinna być prawie zaniechaną.
— E! e! — zawołał ordynans. — Nie może być!... Montmartre!... nie zobaczyć znowu Montmartre!... Głupstwo, panie kapitanie, głupstwo, uczciwszy uszy, panie kapitanie!
I Ben-Zuf potrząsnął głową, jak człowiek, który nie da się przekonać.
— Dobrze, mój zuchu, — odrzekł kapitan Servadac. — Miej ile chcesz nadziei! Nigdy nie należy rozpaczać. Jestto nawet dewiza naszego bez-