Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na wyspie.
— Wytłumacz się, Ben-Zuf.
— Nie miałem jeszcze czasu uprzedzić pana kapitana. Podczas nieobecności jego przybyli do nas goście na obiad.
— Goście na obiad?
— Tak, tak!... Ale chodź pan — dodał Ben-Zuf — a może pójdą i panowie — rzekł zwracając się do hrabiego i porucznika. — Jak panowie widzą, roboty koło żniwa znacznie postąpiły; moje dwie ręce nie dałyby sobie rady z takim ogromem pracy.
— W samej rzeczy — zauważył porucznik Prokop.
— Więc chodźmy. To nie daleko. Wszystkiego dwa kilometry. A zabierzmy z sobą strzelby.
— By się bronić?... — zapytał kapitan Servadac.
— Nie od ludzi — odrzekł Ben-Zuf — ale od tych przeklętych ptaków.
Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop, bardzo zaintrygowani, poszli za ordynansem, pozostawiwszy małą Ninę i kozę w chatce.
Po drodze kapitan Servadac i jego towarzysze ciągle strzelali do stada ptaków, unoszącego się nad ich głowami. Były tam tysiące dzikich kaczek, bekasów, skowronków, wron, jaskółek itd. z którem łączyło się ptactwo morskie, tudzież przepiórki, krzyki itd., każdy strzał trafiał i ptastwo padało tuzinami. Nie było to polowanie, ale tępienie bandy rabusiów.
Zamiast iść północnym brzegiem wyspy,