Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ben-Zuf poszedł w poprzek ku równinie. Po dziesięciu minutach podróży, dzięki stosunkowej swej lekkości, kapitan Servadac i jego towarzysze zrobili dwa kilometry drogi, zapowiedziane przez Ben-Zufa. Natenczas przybyli do rozległego lasu sykomor i eukalyptów, malowniczo rozrzuconego u stóp jednego wzgórza. Tam zatrzymali się.
— A, łotry! bandyci! beduiny! — zawołał Ben-Zuf, uderzając nogą w ziemię.
— Czy jeszcze mówisz o ptakach? — zapytał kapitan Servadac.
— Nie, panie kapitanie! Mówię o tych szatańskich próżniakach, którzy znowu opuścili robotę! Patrz pan sam!
I Ben-Zuf wskazywał na rozmaite narzędzia, jak kosy, sierpy, grabie, porozrzucane na ziemi.
— Ależ, Ben-Zuf! czy powiesz mi przecie, o co tu chodzi? — zapytał kapitan Servadac, poczynający niecierpliwić się.
— Ts! panie kapitanie, słuchaj pan, słuchaj! — odrzekł Ben-Zuf — nie omyliłem się!
Nadstawiwszy uszu, Hektor Servadac i dwaj jego towarzysze mogli usłyszeć głos ludzki wyśpiewujący, gitarę brzęczącą i kastaniety akompaniujące z wybornym taktem.
— Hiszpanie! — zawołał kapitan Servadac.
— A któżby inny? — odrzekł Ben-Zuf; ludzie ci gotowi są do tańca z kastanietami nawet przed otworem działa.
— Ale jakże się stało?...
— Niechno pan słucha jeszcze! Teraz stary zaczyna.