Hans Alienus/Część II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
HANS ALIENUS ZOSTAJE CESARZEM RZYMSKIM.

Rozbrzmiewały pieśnią fale, roztańczone wokół prującego je dzioba statku, i odzwierciadlały purpurowy żagiel, ale jednocześnie także wydłużony klucz czarnych ptaków, płynący jego śladem.
Hans Alienus skoczył na ławę sterniczą, postawił stopę na burcie, przysłonił oczy dłonią i posłał niecierpliwe spojrzenie ku skalistemu wybrzeżu, które występowało z morza. Wiedział, że jest to Hellada.
Gdy przybił do lądu, chciał wstąpić na głazy, okryte mułem, ale przeszkodziła mu w tem gromada nadbiegłych pasterzy, grożąc kijami i ciskając kamienie.
— Czegóż tu szukasz? — mówili. — Czarne ptaki, co lecą za tobą, żywią się padliną i, mając nadzieję na łup obfity, dążą bez ustanku za tobą. Znają cię i my cię znamy. Przeto zostaw nas w spokoju na wyspach i górach naszych.
— Jestem wam przyjacielem! — odparł. — Posiadacie wszystko, czego szukałem. Nie marnotrawicie czasu na marzeniach o przyszłości, ale dbacie o ciało swe i radujecie się życiem. Pokolenie przyszłości, dzieci wasze, przedstawiacie sobie w posągach i statuach.
— Znasz się na pochlebstwie! — jął urągać któryś ze starszych. — Wiemy atoli, że wleczesz z sobą zarazę, tkwiącą nie w ciele, lecz duszy. Przybywasz z okolic niezdrowych. Zwróć statek ku morzu! Taki już los twój, Hansie Alienusie, że żyć nie możesz tam, gdzie radbyś żyć najgoręcej.
Kilku pasterzy odepchnęło statek od brzegu. Inni zaczęli rzucać kamieniami i ostremi muszlami, drąc szerokie pasy z żagla, za który schroniły się pieśniarki.
Tuklat Nirgal spał, leżąc pod ławą na grzbiecie, i rozwarł oczy wtedy dopiero, gdy go dosięgły pociski.
Hans zasłonił oczy szerokim rękawem koszuli i objąwszy głowę Zeusa, stał oparty o maszt przedni.
— Słusznie mówicie! — powiedział. — Gdybym jedną bodaj noc spędził z wami, rozpadłoby się w proch wszystko, co mi niesiecie w darze. Omgliłbym i zmącił wasze lśniące pieśni, tak, iżby się stały niby woda przysypana popiołem. Widzę wszędy zdala soczyste owoce, gdy ich atoli dotknę, zmieniają się w kłujące osty, które wdeptuję w ziemię i sięgam po nowe. Daremna wędrówka moja po morzach. Jam pielgrzym bezdomny, Hans Alienus, własność cudza, istota przynależna zawsze do epoki innej, niż ta, u brzegów której szukam spoczynku.
Nie słysząc szmeru fal, ni wzgardliwych przezywań pasterzy, trwał Hans w bezruchu, a Hellada znikała powoli w sino purpurowej dali. Statek płynął po morzu, zdany bez ratunku na wolę burz.
Lat dwieście i dłużej jeszcze kołysały nim fale, w tę i ową pędząc stronę, a młode ongiś pieśniarki posiwiały i zmarły. Zniecierpliwiony Eolus rzucił wkońcu zbutwiały kadłub statku na wybrzeże Ostii. Hans Alienus zawiesił podarty swój żagiel w świątyni Neptuna i osuszył szaty u ogniska strażników nocnych.
Tuklat Nirgal, trawiony dwutysiącletniem pragnieniem, przepłukał nareszcie gardło ciepłem winem i, nie mogąc się powściągnąć, jął za plecami swego pana opowiadać, kim jest i jakie przebył przygody. Mlaskał wargami, zasunął hełm na kark i uderzał się po kolanie, ile razy w ciągu opowieści mógł wsunąć uwagę: Ho ho, w tej chwili nie dałby nikt grosza za życie moje!
Plotkarze ponieśli te słowa zaraz dalej i oto o świcie wdarła się czereda pretorjanów do pałacu cesarskiego i zbudziła jedynowładcę okrzykiem:
— Cezarze, przyjm los swój, jak przystało stoikowi. U bram miasta stoi Hans Alienus, który toczył bój o piękno z Sardanapalem i żyje od lat tysiąca przeszło. Jest on, podobno, synem bogini i czarnego sępa!
W godzinę potem leżały zwłoki cezara, twarzą ku ziemi, na schodach mamertyńskiego więzienia. Ręce były związane na plecach, a w grzbiecie widniała krągła rana.
Tymczasem przespał się Hans Alienus u ogniska, a zbudzony rankiem przez Tuklata, pozostał jeszcze chwilę u zwęglonego stosu.
— Czemże jest płomień? — spytał. — Czy możesz mi to powiedzieć?
— Płomień? To coś, co grzeje, gdy chłodno, i na czem można przyrządzić pieczeń, gdy głód przyciśnie!
— To prawda, — odparł Hans — więcej mi wiedzieć nie trzeba. A jednak niebawem nie zdołam pogładzić własnej brody, nie pytając, czem jest broda.
Poszli boso do Rzymu, otoczeni tłumem ciekawych i weszli do miasta najmniej okazałą bramą. Minąwszy osłonione uliczki pod murem tulijskim, skręcili w gwarną Suburę. Zbliżał się już wieczór i przekupnie zamykali drewniane okiennice sklepów, gdzie na kamiennych stołach widniały owoce, różne drobiazgi, oraz stały gliniane dzbany z oliwą. Niskie domy, stojące długiemi szeregami, miały miast okien, jeno okratowane otwory. Na biało tynkowanych ścianach było mnóstwo czerwonych i czarnych napisów, nakreślonych bezładnie różnych imion, liter i znaków, oraz szyderczych wierszy. Deszcz spadł przed chwilą, a woda płynęła szemrząc po bruku z płyt lawy i przelewała się pod wysokiemi kamiennemi kładkami, łączącemi przeciwległe strony ulic. Mnóstwo tu było czarnych, kędzierzawych głów, białych, zniszczonych szat, tętniły głosy, niby krzyżujące się miecze, a w jednej z ciasnych uliczek bocznych cisnęły się pstro przybrane dziewczęta, o licach pokrytych gipsową szminką. Niektóre z nich żuły wonną żywicę, siedząc na trzcinowych ławach przed sklepem, w którym wstrętna, jednooka wiedźma siedziała za kamiennym stołem pokrytym monetami. Zapalona latarnia wisiała u stropu, rzucając żółte światło na smukłą dziewczynę o złoconych włosach, która siedząc na progu grała na podwójnej fletni. Instrument przymocowany był do jej ust, ona zaś poruszała wprawnie długiemi palcami, unikając starannie nadymania policzków, by nie zeszpecić wyrazu swej twarzy.
Hans Alienus natrafił niebawem na czeredę hałaśliwych pretorjanów, którzy go, na samym środku Subury, wsadzili na grzbiet schwytanego centaura. Potwór rżał i stawał dęba, ale gdy mu dano garść bobu z worka, uspokoił się i żołnierze poprowadzili go dalej. Za chwilę osłonięto biały płaszcz Hansa szatą purpurową, haftowaną w złote palmy i gwiazdy, wziętą ze świątyni Jowisza kapitolińskiego. Dano mu w rękę berło z kości słoniowej, z odłamanym orłem, atoli nikt mu nie uwił laurowego wieńca na głowę, na której tkwił dotąd stary, zwiędły wieniec mirtowy. Obok niego kroczył Tuklat Nirgal, niosąc oburącz głowę z Otrikoli, zdjętą z przedniego maszta łodzi. Pod pachą miał swe miecze, pod drugą lance, których końce wlokły się po kamieniach. Ulicznicy skakali wkoło niego, śmiejąc się, nucąc szydercze piosenki, lub skubiąc lwią skórę, zaś jego budzące grozę ciało drżało od gniewu.

Świątynia stała otworem, na ołtarzach dymiło kadzidło i wiedziono bydło ofiarne o złoconych rogach i zawiązanych oczach. Hans Alienus wiedział, że od dnia tego posąg jego znajdzie się w każdej kaplicy domowej, a rylec i dłuto rozpowszechni po połowicy świata i uwieczni w kamieniu, lub ołowiu te słowa:
ALIENUS AUGUSTUS
DOMINUS et DEUS.

W pałacu czekała nań wspaniała uczta, ale baczni dworacy zauważyli, że zmarszczka jego opalonego czoła pogłębia się coraz to bardziej, a niespokojne oczy rzucają coraz surowsze i groźniejsze błyski. W połowie biesiady rzucił kielich, zrażony ciepłem, korzennem winem. Tymczasem nadciągała już i jęła krążyć nad miastem jego czarna, wrzeszcząca, ponura świta. Sępy powlatywały do pałacu przez otwory okienne i fruwały ponad nakrytemi stołami. Po dwadzieścia i trzydzieści obsiadły szeregami architrawy świątyni i mury ogrodu, nie ustępując przed kijami, ni miotanemi pociskami.
Nocą jął Hans Alienus wędrować samotnie. Nagle posłyszał głosy poza zamkniętemi drzwiami i przyłożył oko do szpary, z której łyskało światło. Ujrzał pijanego Tuklata Nirgala, który zabawiał kilku niewolników, udając aktora w roli rzymskiego cezara. Pochylony był silnie wstecz, promienista korona z liści palmowych zesunęła mu się na kark, czynił ręką w powietrzu wzgardliwe, dumne gesty i powtarzał raz po raz: Plebs! Plebs!
— Tak to bywa! — rzekł Alienus Augustus głośno, nie dbając, czy posłyszą to niewolnicy. — Gdy plebejczyk udaje cezara, zadziera głowę i woła: Plebs! Plebs! Nie brak, zaiste, takich cezarów! Natomiast Piłat Poncki, patrycjusz z rodu, odprowadził swego niepozornego gościa do samych drzwi. Zaczynam teraz pojmować jego niechęć do wybitnego stanowiska, oraz pełne dostojeństwa, a nawet chytrości, pragnienie śmierci w zapomnieniu. Nie ujmuję tego myślą, lecz wyobraźnią, a to rzecz główna. Niesyta żądza sławy będzie mi kolcem w szatach śmiertelnych i cieniem nad łożem boleści. Niema, zaprawdę, męki, którejby nie słodziła myśl o sławie światowej i nie była jej sowitą nagrodą. Ale nie dość mi oklasków, jak długo umiem stwarzać doskonałość, wobec której sam wydaję się sobie koślawcem i niedołęgą. Zostać jednym z tych, których zowią posłańcami bożymi... czyż ideał ten nie porwie każdego, choćby mu przyszło zemrzeć na kupie słomy w stodole? Chcę być, nie zaś objaśniać, a ludzie najwyżsi umieją sami być objaśnieniem. Nie zbudują mi potomni świątyni i nie będą wzywać mego imienia w godzinie skonu.
Około północy kazał zastawić w otwartej kolumnadzie prosty stół z winem i chlebem i wezwał potajemnie kilku zwolenników nauki zbrodniczej, zabronionej w Judei. Byli to ludzie w różnym wieku, ubogo odziani i z nimi zasiadł Hans tej jasnej, księżycowej nocy do uczty miłości.
— Nie dajcie — zaczął — wiary ludziom, którym czerwienieją łysiny, ile razy zaczną mówić o wielkich sprawach życia. Napełniajmy słowa nasze cichą poświatą księżyca, która przebłyska pomiędzy krużami wina. Ów pęd ku pięknu, który z rośliny czyni olbrzyma, lub karła i kształtuje łapę lwa, sformułował, o zaśnieni Hellenowie, również i waszą naukę o cnocie. I dlatego właśnie spoglądacie na wszystko z góry, że liczycie się mniej z tem, co jest, niźli z tem, czego surowo domaga się ów instynkt piękna. Surowo? O nie! Oswobodzeniem jest wszakże każde zbliżanie się do pożądania. Umieliście tak mądrze ująć cnotę. Dziś jesteście prześladowanymi chrześcjanami, z którymi łamię chleb mój, patrząc atoli na złączone bratnio ręce wasze, rozumiem, że to właśnie instynkt piękna skłonił was do odrąbania zeschłej gałęzi. Miękkie głosy wasze brzmią mi w duszy i nigdy nie zmilkną. Tam żyje mężczyzna i kobieta, atoli ponieważ są małżonkami, odwracają się od siebie i wiodą wymyślne spory. Dopomóżcież mi, bym sobie siebie samego wyjaśnił, dajcież mi godzinę spokoju, jedną noc snu... Czemże jest ten cały Rzym? Czemże jest prawo judejskie.
Niewolnicy, podsłuchujący pod drzwiami, trącali się i śmiali ochoczo. Nie w smak im był cezar tego rodzaju. Zaprzeczał on nawet lamp grobowcom azjatyckich proroków. Nie brał w rękę życia i nie kroczył raźnie naprzód, ale siadał oto i pytał, czem jest życie. Niewolnicy wyrysowali na ścianie węglem jego postać i jego tabliczkę, karykaturując długie włosy i brodę. Prześcigał w tem wszystkich, drwiąc i szydząc Tuklat Nirgal, zły że tak niekorzystnie został osądzony jego talent aktorski. Wypił potajemnie tak dużo wina niewolników, że wrodzona jego ciekawość, pijaństwem i gniewem poduszczona, buchnęła jasnym płomieniem. Wkońcu nie mógł się już opanować. Zerwał z szyi stary zużyty woreczek skórzany i zawołał z wojowniczym śmiechem:
— Jestem przyjacielem mego pana, jak długo noszę ten woreczek, nie otwierając go. Ho ho! Dajcieno puhar, przyjacielel Trach... i woreczek otwarty!
Jak to powiedział Abu-Rasak, woreczek zawierał jeno parę suchych jagód. Mądry starzec wiedział, że kamieniem probierczym przyjaźni jest wiara w to, co się dostało w zaufaniu.
Ledwo Tuklat odrzucił wzgardliwie zeschłe owoce, rozgorzał niezwłocznie chęcią pomszczenia na swym panu szyderczych jego słów. Wyszedł tedy o świcie na ulicę i zbudził starą, kulawą babę, śpiącą na progu domu. Opowiedział jej pocichu wszystko, biorąc solenne przyrzeczenie, że nie wspomni o tem nikomu, nawet swej również starej kumie. Pewny był, oczywiście, że najdalej do południa wieść obleci całe miasto.
Tymczasem został Alienus Augustus zaproszony przez władze miejskie, by zaszczycił swą obecnością zapasy, jakie miał stoczyć Tuklat z najsłynniejszymi gladjatorami.
Był to parny, mglisty dzień wiosenny, bez słońca, ni deszczu. Poprzedzony liktorami, którzy miast fasces nieśli tyrsy bachantek, wstąpił cezar na balkon, przytykający do areny i osłoniony błękitnym cieniem namiotu. Nad purpurą triumfatora i zwiędłym wieńcem mirtowym połyskiwała na jego głowie promienista korona, którą Rzym ofiarował swemu bogu-człowiekowi. Spływające aż na piersi włosy jego i brodę przesnuwały już srebrne nitki, tak że wyglądał jak posypany popiołem. Oczy miał opuszczone na lwią skórę, pod stopami rozciągniętą.
Tuklat chodził tętniącym krokiem pośród swych lanc, pozatykanych w piasek areny. Tępe miecze wojenne błyskały w krwawych jego rękach, a groźne wyzwania tonęły w oklaskach niezliczonych tłumów, jakie przepełniały amfiteatr olbrzymiego gmachu.
Za chwilę pojaśniało niebo, a Alienus Augustus przystąpił do poręczy balkonu okrytej barwistą, azjatycką matą i dał znak przerwania walki. Niby piana morska w słońcu, zajaśniał barwami tłum, gdyż wszyscy wstali, pragnąc posłyszeć jedno bodaj słowo cezara.
— Młodość moja — rzekł — zetlała na stosie pogrzebnym Sardanapala, wiek męski rozpływa się w mgłę, staje dymem nad popiołami. Zabłądziłem i nie rozpoznaję już drogi swej przez cienie i ciernie. Przynieścież głowę Jowisza, z którą tu przybyłem. Była mi ongiś pochodnią.
Milczenie zapanowało w arenie i upłynęła godzina, zanim kapłani spełnili rozkaz. Tymczasem wyciągnięto żelazną motyką z areny zwłoki jednego z zapaśników. Hełm mu spadł z głowy, a słońce jarzyło się na czworobocznej tarczy i nagolenikach samnickiej zbroi. Odkryta, wydatna jak u kobiety pierś zalana była, po śmierci nawet jeszcze potem walki, a zesztywniałe ramię żłobiło brózdę w piasku.
Wkońcu zabrzmiał chór nadchodzących mężczyzn i kapłani Jowisza, przybrani w ciemną purpurę, z gałęźmi palmowemi w dłoniach, ukazali się w bramie, którą niedawno wkroczyli z obnażonemi mieczami zapaśnicy. Nieśli na ramionach wzniesioną wysoko, osłoniętą głowę bóstwa. Stanęli pod balkonem cezara, tak że mógł dosięgnąć rękami szczytu głowy.
W tej chwili rozległ się w dali gwizd, będący umówionym znakiem, a widzowie dobyli broni, którą skrywali dotąd pod szatami. Zewsząd wyciągnęły się ku cezarowi lśniące, ostre miecze, a tysiączne usta zawołały jednym głosem:
Zali słuchasz jeszcze boga Rzymu i boga młodości swojej?
Alienus Augustus nachylił się i zerwał chustę, słoniącą rzeźbę.
Nie przybrał z powrotem wyniosłej postawy, ale stał wpatrzony w lśniące zarysy głowy, dłonie ukrył w fałdach płaszcza, a potem jął mówić:
— Czyliż te grube wargi zdolne są do czegoś jeszcze prócz jadła i rozkazywania? Czyliż to wąskie czoło może kryć myśl? Czyż może myśl zrodzona pod tem czołem zwróciła lancę przeciw własnemu ojcu? Czyż Jowisz zmarł, porodziwszy myśl? Głowa ta nie jest mi tem, czem była w młodości. To ty, Minerwo, ojcobójczyni, skusiłaś mnie, bym patrzył twemi stalowo zimnemi oczyma na głowę rozkwitłego życia. Jak płomień pożerasz to, co ci dało życie. Szkaradny twój ptak nocny ślepy jest za dnia jasnego. Ciebie to zowią pracownicą. Tyś to naga zwabiła Teirezjasza za sobą do łaźni i oślepiła potem, tak że nie mógł widzieć radosnego życia, które szło w słońcu, korowodem popod drzwi jego, tyś sprawiła, że nie mógł tańczyć i igrać z młodzieżą. Miast tego dałaś mu wiedzę, złudne odbicie. Zwróć mi nieświadomość młodości mej, bym ją mógł nieść dumnie przed pokoleniem, żądnem baraszek. Oddaj mi godzinę, kiedy tkwiłem bez troski w gnojowisku Abu-Rasaka i grałem w perłę kamienną. W samym sobie przeżywam całą legendę rodzaju ludzkiego. Każde tętnienie pulsu było dniem. Ale nie zdołałabyś mnie nigdy pokonać, gdybym nie był dzieckiem przyszłego, dziewiętnastego stulecia.
W tym momencie, kiedy przenikliwym okrzykiem objawił swe pochodzenie, zgasła, jak było przepowiedziane, władza jego nad cieniami.
Bladość przenikła ogorzałą twarz jego, a gdy zdjął promienistą, złotą koronę i miąć ją zaczął, nabrała podobieństwa do wiązki kolczastego ostu.
Z ław widowni podniosły się okrzyki rozpaczy i klątwy, a w powietrzu ujrzano giganty zniszczenia. Podobna czarnej, gromowej chmurze, co pruje niebo sterem, zawirowała złowieszcza gromada, siejąc deszcz iskier z pochodni swych na dachy i pola. Demony nie miały ludzkiej postaci, były niby stal szare i połyskliwe i posiadały po jednem jeno, czerwonem oku, krzywe dzioby ptasie, zaś na czołach tępe, rogowate, w górę skręcone wyrostki.
Runęły w wirze kurzu na arenę, bijąc jak nietoperze lepkiemi skrzydłami, biegały z pochylonemi jak byki czołami i wygiętemi grzbietami, wlokąc po piasku kudłate ogony. Rzucały się na ławy i smagały widzów trzeszczącemi pochodniami na śmierć. Rycząc i rozdziawiając paszcze, łamały kolumny galeryj górnych i miotały je w powietrze, tak że spadłszy, rozpadały się na bloki, z których były zbudowane. Padały w gruz mury, mosty i domy. Drżała ziemia, a wstrząśnienia te wyrzuciły Tyber z łożyska, tak że żółta woda, niby oliwa z przepełnionego dzbana, popłynęła, szumiąc na wszystkie strony, i zatapiała wszystko co żywe.
Słońce zaszło poza szeregi strzaskanych kolumn i zapadłe szczyty świątyń, przeglądających się w jadowicie żółtej wodzie. Na ruinach, których wyrwane żelazne więzadła lśniły w zmierzchu, wisiały ciała ludzi, obejmujących jeszcze ramionami misy i ozdoby, które cenne im były za życia. Szeroką falą płynęły przez ciszę poświsty czarnych sępów, zwołujących się na ucztę.
Zorza wieczorna oświeciła ponuro, grobową jaśnią, okryte szczątkami wyspy siedmiu wzgórz miasta. Wysoko, ponad mur zapadłej ongiś sali biesiadnej Tyberjusza, sterczała jeszcze grupa Laokona, symbol ludzkości, dławionej przez węże Minerwy, przysłoniętej cieniem własnym, zwracającej w beznadziejną, głuchą pustkę wykrzywione twarze.
Otoczony zniszczeniem siedział Alienus Augustus na tronie swoim. Znużone giganty legły poza nim na stosach głazów. Podłożywszy pod brody kościste ramiona i pozwijawszy na plecach skrzydła, spoglądały nań czerwonemi ślepiami.
Wizyj jego nie trzymał już rozum na wodzach. Sćmiły się w ponure szaleństwo. Zaczął półgłosem opowiadać drobne wydarzenia z pierwszych lat młodzieńczych i śmiał się głośno. Widział swego zgrzybiałego ojca, który siedział pod dębem i z kawałka kory rzezał laleczkę. W opowieści te wplatał żale nad zniszczonem królestwem piękna i ściskał głowę rękami, a bujne włosy spadały między palce i okrywały go aż do kolan. Rąbek purpurowej togi ześlizgnął się w wodę i wyglądał w zapadającej nocy jak krew, spływająca zwolna, kroplami z przebitego serca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.