Hans Alienus/Część II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
DŁUTO.

Nadszedł uroczy miesiąc kwiecia, a pola rozjaskrawiły się barwami, niby makiem i jabłkami zasłane schody świątyni Wenus pafijskiej. Krótkowłose, rogate trzody szukały źródeł, zaś wełniste spoczywały wieczorami po ocienionych polach. Ze wzgórz dolatywało granie.
Archipelag lśnił, jak zwierciadło, a dalekie statki o brunatnych żaglach, tkwiły, jakoby bez ruchu, w powietrzu. Pewnego ranka wylądował Hans Alienus na skalistej wyspie.
U stóp najwyższej skały stał obrośnięty powojem budynek. Ale nie było tu nigdzie robotników polnych, szczekanie psów nie zwiastowało pobliża chat, jeno suche algi i wyrzucone morzem, szczątki atramentnic bielały w słońcu.
Hans Alienus przeszedł się po wyspie, potem zaś zastukał do bramy samotnego budynku. Drzwi otwarto niezwłocznie, a Hans ujrzał w podwórzu wnętrznem, wybrukowanem i zastawionem kopjami głównych arcydzieł helleńskiej rzeźby, grupę mężczyzn, zajętych lepieniem posągów z gliny. Mieli białe szaty, jak on, wieńce mirtowe i pozdrowili go serdecznie uściskiem dłoni. Jął oglądać wszystko w podwórzu i opowiadać swe losy.
— Wszyscy — odpowiedzieli mu — jesteśmy artystami i żyjemy na samotnej wyspie, tworząc zakon sztuki. Zwiemy się „biali bracia”, a jedyne wyznanie wiary naszej, to posągi, które tworzymy. Zostań z nami i stań się wiernym i przykładnym białym bratem.
Otoczywszy go, wesoła czereda, zawiodła Hansa do dość małej, niskiej rotundy, gdzie mu dano miskę z gliną i zawezwano, by wziął udział w pokojowej walce.
Przystał bez namysłu i do zachodu pracował wraz z innymi w podwórzu. Również dnia następnego stał pochylony nad gliną, a z pośród palców jego wyrastała ludzka postać. Odpoczywał jeno po skromnych posiłkach, złożonych z mleka i pieczeni kożlęcej, ale nie trwało to długo, gdyż zaraz zrywał jeden z najmłodszych braci koszulę z siebie i wskakiwał na ławę, by służyć za model.
Pewnego dnia, szczególnie upalnego, słońce świeciło poprzez zwoje powoju, zaś na brzegu amfory z wodą, przykucnął czarny, oswojony ibis.
Jeden z białych braci podszedł do Hansa i jął oglądać jego dzieło. Był to człek przysadkowaty, rudy, o krótkiej szyi i jasnych, dobrodusznych oczach. Podczas uczt, jak to Hans zauważył, wybierał z upodobaniem najtłuściejsze kawałki koźlęcia.
— Twój posąg — rzekł życzliwie — nie podobny jest zgoła do modelu. Wspomnij, że ten człowiek był przed kilku jeszcze latami biednym zarobnikiem. Widać to z jego niezdarnej postawy i szerokich rąk. Studjum dzieł plastyki dało ci, wiem to, cały twój pogląd na świat, zmodyfikowało go i uszlachetniło. Powiedz mi tedy, bracie, czy zdaniem twojem słuszną jest rzeczą, że my, Hellenowie, wzorujemy się na naturze?
— Nie widziałem — odparł z tąż samą dobrotliwą uprzejmością Hans — nie widziałem nigdy u człowieka takich przesadnych muskułów, jakie posiadają posągi wasze. Są one o tyle nienaturalne i naturalne, jak uszlachetnione kulturą kwiaty ogrodowe. Nie ujawniają wcale ciała ludzkiego, ale to, czego ciało ludzkie pożąda.
— Być może, — odparł — zresztą za gorąco dziś na pracę. Chodźmy lepiej do rotundy i porozmawiajmy sobie.
Zgodzili się na to inni biali bracia, opuścili podwórze i zasiedli na matach w rotundzie. Każdy jął wyłuszczać swe poglądy na rzeźbę, udowadniał, roztrząsał je i to zajęło wszystkich tak bardzo, że dopiero późną nocą, zdecydowali się rozejść na spoczynek.
Nazajutrz stanął Hans ponownie do pracy, ale ręce jego błądziły i czyniły niepewne ruchy. Ciagle poprawiał i zepsuł rzecz całą, nie skończywszy, a wieczór zastano Hansa, siedzącego w trawie przed bramą. Był samotny i smutny wielce.
— Gdym przedtem patrzył na nagi model — powiedział im — widziałem jego ciało zamknięte w innem, przejrzystem, które było większe i dostojniejsze. Widziałem w sklepieniu piersi, muskułach ramion, brwiach i na czole to wszystko, czego nie było, ale czego pożądało życie i co przeze mnie chciało zyskać byt. Po naszej jednak ostatniej rozmowie i długich roztrząsaniach, dostrzegam teraz w modelu jeno pochyły jego, niezdarny grzbiet i szerokie ręce. Niechże się na to patrzy, kto chce. Dla mnie, całem powodzeniem, byłaby możność przedstawienia owego ciała większego i przezroczystego, w którem był zamknięty model. Teraz jest to jednak niepodobieństwem. Słowa wasze omgliły mi oczy, podobnie, jak lira zamilkła, gdym ją obejrzał. Nie mogę oddać ani tego, co widzę, ani tego, czego pożądam. Tworzę jeno sprzeczną w sobie kombinację obu rzeczy i powstaje maszkara. Twórczość mą rozdzierają w strzępy dwaj nieprzyjaciele. Wszystko, czego dotknę, rozpada się w proch, jak i ja sam.
Wstał i ruszył ku wybrzeżu, nie bacząc uspakajających wezwań białych braci. Rozwinął żagiel, ponieważ jednak nie było wiatru, zbudził śpiącego Tuklata, posadził go przy jednem wiośle, sam ujął drugie i skierował statek na pełne morze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.