Hans Alienus/Część I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
HANS ALIENUS WRACA DO PUSTELNI.

Wierni przymierzu, zawartemu w piekarni, schodzili się, zrazu codziennie niemal, na wieczory związkowe. Hans Alienus przybył pewnego dnia, wcześniej niż zazwyczaj do wcale nie przytulnego saloniku Almerinich i zastał Giggjię przy oknie, na rozmowie z ojcem Pavianim. Prócz nich nie było nikogo, na kominku płonął ogień, nie dający ciepła.
Giggja zmieszała się trochę, zaś pater Paviani zaczął wirować swym czarnym, płaskim kapeluszem zatkniętym na laskę. Pończochy jedwabne obciskały szczupłe łydki, płytkie trzewiki lśniły, a cała powierzchowność świadczyła o wykwincie. Mówił żywo, nieustannie i sypał żarcikami.
Hans, jako pustelnik, nie był wtajemniczony w kronikę dnia bieżącego, milczał i wdzięczny był Giggji, gdy go wysłała do jadalni po pudełko z kwiatami sztucznemi. Nie wracał z umysłu długo i stojąc przy oknie, mimowoli posłyszał te słowa, wyrzeczone szeptem:
— Widywałem tego młodzieńca często w Watykanie. Któż to jest właściwie? Nosi, niby duchowny, krótkie spodnie.
— Jest, jak ojciec wie, urzędnikiem Watykanu, ale zamierza zrzec się tej posady w tym roku. Mieszka, jak pustelnik w małym, opuszczonym domku na krańcach miasta.
— Ależ, drogie dziecko, musi mieć przecież jakiś cel.
— Jego celem jest żyć szczęśliwie, jak sam powiada!
Ksiądz zaśmiał się i rzekł:
— A to szczególne zajęcie!
Spojrzał na Giggję, szelmowsko mrużąc oczy, potem wstał i ruszył naprzeciw Hansa, który właśnie stanął w progu. Ruchem wdzięcznym i elastycznym wsunął kapelusz i laskę pod pachę i ująwszy dłoń Hansa w obie ręce, na których łyskało kilka pierścionków z jaskrawemi kamieniami, powiedział:
— Znam ja młodych. Boli ich, gdy ludzie na ulicy nie klaszczą w ręce, ile razy wyjść raczą, oraz że w kościele, na ich widok wszystko nie zrywa się z ławek. Będąc w wieku pańskim, lubiłem też samotność, a pewnego ranka omal nie zażyłem trucizny, zdesperowany, że nie ufam sobie na tyle, by zostać papieżem. Kocham za to właśnie młodzież. Pożądać i pragnąć, to główna cecha młodości! I tak zbyt wcześnie niestety nadchodzi znużenie.
Stanął przy kominku i oparł nogę o cokół, tak że ogień ogrzewał mu podeszew. Jednocześnie dobył jedwabnej chustki w błękitną kratkę, otarł tonsurę i schował z powrotem, ale w ten sposób, że rożek jej wystawał z pośród długich połów surduta.
Wkońcu obrócił się, otwarł bezgłośnie, ostrożnie drzwi i wyszedł, zostawiając za sobą woń perfum.
Hans i Giggja wiedzieli, że ktoś może nadejść lada chwila. Stali tedy przedzieleni stołem, który był i „warsztatem Eleny“, zasłanym, niby ołtarz mnóstwem sztucznych kwiatów. Nie było już dywana, na którym spoczywały rozgałęzione na sposób konarów nogi stołu, gdyż dywan ten leżał od chwili rozpoczęcia zebrań w pokoju Jasona, toteż salon był teraz mniej miły jeszcze. Po posadzce potoczył się kłębek włóczki, a żadne go nie podniosło.
Z pokoju Jasona dochodził śpiew nienaturalnie czysty i fletowy. Umilkł po chwili.
Giggja podała Hansowi jeden kwiat.
— Wspaniały... nieprawdaż?
— Elena doskonali się coraz to bardziej.
— I ja zaczęłam jej pomagać. Mam dla ciebie niespodziankę. Powinnabym zmilczeć, ale wiem, że nie zdołam. Otóż słuchaj. Pomagając Elenie, dostanę codziennie pięćdziesiąt centesimi, a po dwu miesiącach zbiorę tyle, że będę mogła kupić pięknie rzeźbiony pierścionek złoty, jaki widziałam w pewnym sklepie na naszym placu. Dam ci go wzamian za ten prosty, żelazny, który otrzymałeś w kościele. Ale słuchajże i uważaj. Jeszcze drugą mam dla ciebie niespodziankę, której nie odgadniesz. A może! Otóż zrobiłam wczoraj coś w rodzaju pastylek miętowych dla ciebie i wsypałam je do flakonika. Czy chcesz pokosztować?
— I owszem — odparł, — ale wiedz, że przed chwilą usłyszałem, coście o mnie mówili z księdzem.
— I cóż? Nie było w tem przecież nic złego!
— Pustelnik żyje w przekonaniu, że stanowi centralny punkt świata. Nagle słyszy, jak ktoś obcy pyta: Czemże się właściwie zajmuje ten dziwak? I nagle uświadamia sobie, jak jest wszystkim obojętny, jak zbyteczny i jak dalece jest niczem!
— Patrzysz dziś na wszystko przez czarne okulary. W dniach ostatnich spoważniałeś, zmieniłeś się, tak że cię ledwo poznać mogę. Może popróbujesz pastylek?
— Dziękuję, odłóżmy to na później. Zaczynam sobie nie dowierzać. Czemże bo jestem? Młodzieńcem, który chce żyć spokojnie i szczęśliwie. Niedawno jeszcze uważałem to pragnienie za rozsądne, ale prąd współczesnych myśli szarpie mną. Nie dam się porwać, ale stulecie moje szepce mi w ucho: Nie uważaj życia za przepiękny dar, ale odrzuć je precz od siebie i polej krwią własną czysto umieciony plac publiczny, obojętne który. Zresztą nie musisz tego naprawdę dokonać, chcę jeno, byś nabrał takiej ochoty. Potem idź i zamknij się w swej pustelni. Nie mamy dziś zwyczaju skrapiać placów publicznych krwią własną, ale jest to w każdym razie ładny frazes! Otóż... życie wieku dziewiętnastego nie jest życiem, ale rezonowaniem.
— Jakiż dziwny dziś jesteś! — szepnęła.
— Jeśli gdzie jeszcze żyć można w duchowej równowadze, to tutaj, przeto zostałem w Rzymie. Ale i tutaj usprawiedliwiam swe nazwisko.
— Twe słynne szczęście przemienia się w nieszczęście, widzę. Ale powiedz, co myślałeś, mówiąc, że usprawiedliwiasz swe nazwisko? Czy prawdą jest, żeś się przedtem zwał Alenius? Nie mówiłeś mi dotąd, czemu je zmieniłeś?
— Po śmierci matki zostałem sam i obcy w tem mieście. Mając pełną głowę łaciny, przesunąłem głoskę i przed e i tak powstało nazwisko Alienus. Jest właściwie miano starego, patrycjuszowskiego rodu, ale jednocześnie łaciński przymiotnik i znaczy tyle, co „obcy”, „gdzieindziej przynależny“. Uznałem, że to nazwisko mi odpowiada.
— Teraz dopiero odpowiada ci naprawdę, gdyż jesteś cudzą własnością.
Wskazała na siebie z miną swawolną, czułą i siadła na skraju stołu. Pochylona naprzód, skubała przez chwilę kwiaty, potem spojrzała nań szczerze, otwarcie i spytała:
— Kiedyż, jak myślisz, weźmiemy ślub?
Jął wąchać żółtą różę aksamitną bez zapachu. Trzaskający żar kominka przyciemniał, a Giggja zapaliła dwie stojące na stole świece stearynowe.
Żył pośród swych leksykonów łacińskich, wędrując z Kwintusem Horacjuszem Flakkiem i gromadząc zapiski o muzyce przedchrześcijańskiej, która rozbrzmiewała ongiś po świątyniach Hellady i Azji. Zapomniał całkiem niemal, co znaczy małżeństwo. Teraz zbudziły się wspomnienia. Stanął mu w oczach ten, czy inny ojciec rodziny, taszczący po ulicach małego i nędznego miasteczka, z miną zatroskanego obywatela, ogromny wóz, napchany staremi dywanami, krzesłami, łóżkami, lustrami i różnemi innemi gratami. Sytuacja takiego ojca rodziny wydała mu się fatalniejszą jeszcze, wobec wrodzonej odrazy do mebli wogóle i upodobania w pustych, lub niemal pustych pokojach. I nagle uświadomił sobie, że zachwianym został beztroski i szczery stosunek jego do obu dziewcząt, oraz że musi poważnie rozmówić się z Giggią. Skłonność swą dla obu uważał za całkiem naturalny objaw. Byli wszyscy młodzi, on zaś sądził, że wszystko dalej toczyć się będzie dotychczasowym trybem. Sądził, że będą się schodzić na zebrania związku, zawartego w piekarni i robić arkadyjskie wycieczki do Kampanii, z których wraca się wesoło, o zachodzie, kiedy ostatnie blaski migocą w złoconych rogach wołów.
Nie odpowiadał długo, przeto Giggja klękła wśród kwiatów na stole, podniosła mu do twarzy jedną świecę i spytała:
— Czy zasnąłeś?
Przesunął ręką po włosach i zaczął mówić pomału, szukając słów, jakby dobywał myśli z różnych zakątków duszy i okrężnemi drogami wieść musiał na punkt zborny, gdzie miała nastąpić bitwa.
— My, ludzie współcześni, nie umiemy już radować się spokojnie uczuciami, które stanowią nasze szczęście! — powiedział. — Nadymamy je zaraz do rozmiarów męki i namiętności. Namiętność! Jakaż wstrętna newroza kryje się w tem słowie! Namiętność obraża piękno, nadwyręża równowagę, szpeci rysy i trawi ciało i duszę, niby chroniczna gorączka. Nie pociąga mnie wyschłe ciało i płonące żarem oczy. Każdy tenor włoski, pękaty jak Jason, uważa za swój obowiązek trząść się z namiętności na scenie. Mnie to poprostu odpycha.
— Jak ty umiesz ślicznie mówić! — powiedziała. — Czemużeś nie został księdzem? Ślicznebyś wygłaszał kazania o transfiguracji i t. p.! Ale cóż ma wspólnego wszystko, coś powiedział, z mem pytaniem? Powiedz! Przecież ani ty, ani ja, nie trzęsiemy się z namiętności...
— Czy nie czujesz burzy w powietrzu? Zaczęła się w momencie naszego spotkania u drzwi kościoła. Lepiej byłoby, gdyby to nie zaszło, albowiem zmącony został beztroski stosunek, jaki panował dotąd pośród nas wszystkich.
Siadła zdziwiona i poważna, z powrotem na skraju stołu, on zaś podszedł do niej, ale zatrzymał się, posłyszawszy w tej chwili głosy Jasona i Betty.
Przyszła też zaraz Elena i wszyscy ruszyli do pokoju Jasona, celem odbycia wieczoru związkowego.
Na widok Hansa zasępił się Jason i jął w milczeniu chrupać przyniesione tu przez Giggję pastylki miętowe. Nie dostrzegając, nibyto, jego złego humoru, siedli przy stole, a Betty, sztywna dziś i uroczysta, zajęła miejsce w złoconym fotelu. Zaczęła doskonałym akcentem czytać francuski romans o pani X. i panu Z., gdyż francuzczyzna było to pole popisu. Sądziła, że ubawi tem wszystkich. Ale Hans nie znosił romansów, zaczął tedy szeptać z Eleną, która, nie chcąc próżnować, robiła pilnie kwiaty sztuczne, przeniósłszy tu swój warsztat. Ona to jeno i Betty nie nudziły się. Giggja przeciągała się przez czas pewien leniwo, potem wyszła chyłkiem i przez czas dłuższy nie wracała. Pogodny nastrój nie jawił się, ani rusz.
Taki miał przebieg ten wieczór związkowy i wszystkie, niemal dalsze. Złocony fotel stał sztywno i niezachęcająco na zielonym dywanie, a dwie zaspane świece, drugorzędnej jakości mówiły sobie: W tym domu panuje oszczędność. Pan domu rzadko bywał obecny, gdyż, jak twierdził, nadmiar energji nie pozwala mu siedzieć ciągle na jednem krześle. Przychodziła czasem pani Elżbieta, a wówczas dysharmonja dochodziła punktu szczytowego.
Była to mała, krągła Włoszka, pasiona przez lat czterdzieści makaronem, o twarzy jakby z żółtawej masy zrobionej. Nie wszczynała nigdy rozmowy, nie wyrażała poglądu, ale godziła się we wszystkiem z osobą, z którą w danej chwili rozmawiała, pozatem wszystkie jej myśli wypełniał mąż. Była mu ciężkim, do pleców przytroczonym worem, a gdy uciekał z domu chcąc swobodnie odetchnąć, czuł że jej myśli następują mu formalnie na pięty, badają kędy chodzi i podsłuchują ciekawie, co mówi i czyni. Ponieważ ona to zawiadywała dochodami i rozchodami, nie mógł wypić filiżanki kawy, nie zdając jej relacji, ile kosztowała i ile dał napiwku. W nieobecności męża mówiła o nim często tonem żałośliwym, jakby w obawie, że inni dostrzegą jego wady.
Pośrodku stołu tkwiły obie świece, otoczone mnóstwem pudełek, paczek, kłębków jedwabiu, flaszeczek z gumą, listków i różnobarwnych, gotowych kwiatów. Elena siedziała z masą liści na kolanach i owijała zielonemi paskami papieru giętkie, druciane łodyżki, wtajemniczając Hansa szeptem w arkana swej sztuki. Spokojny jej profil jaśniał w mdłem świetle. Koniec wskazującego palca lewej ręki osypany był śladami ukłuć igły, a wszystkie inne palce pokrywały żółte i zielone plamy. Wykładany kołnierzyk był jak zawsze brudny, a Elena jak zawsze zamknięta w sobie. Zwolna jednak znikła sztywność ich zachowania i zaczęli mówić szczerzej. Zarzucała Hansowi, że skutkiem jego ciągłego gadania o życiu szczęśliwem, wuj jej szuka tego szczęścia poza domem. Wiedziała, że ma na myśli coś wielkiego i szczytnego, ale wuj pojął ten ideał w ten sposób, że chodzi ciągle po kawiarniach i gra w bilard. A przecież w tem nic szczytnego niema. Wrodzona energja Almeriniego popychała go do ostateczności, nie mógł tedy znieść tak niebezpiecznej doktryny.
Mówiła spokojnie, cicho, bez wprawy, raczej nieco niezręcznie i z wahaniem, ale gorąco. Resztka onieśmielenia, przepajająca niekiedy przymusem jej słowa, a będąca może wynikiem tego, że byli w jednym wieku, zaprawiała rozmowę specyficznym aromatem. Pewnego wieczoru, zatopiony w utarczkę słowną z Eleną, nie zauważył nawet, że Giggja wyszła z pokoju i wróciła dopiero w przeszło pół godziny potem.
Innym razem, znalazłszy się już na ulicy, strzelił ze złością palcami, przypomniawszy sobie, że nie powiedział: dobranoc Giggji, nieobecnej chwilowo, gdy wychodził. Nie zapomniał natomiast uścisnąć dłoni Eleny.
Coraz to bardziej niezadowolony z siebie, usiłował myśleć o brudnym kołnierzyku Eleny. Ciągle jednak dochodził do tego rezultatu myślowego: przez czas długi lubiłem obie dziewczęta jednako, pocóż sobie tedy zadawać teraz przymus. Gdyby Betty nie miała przewrócone w głowie, polubiłbym też i ją może. Podobno kochać można tylko jedną kobietę, cóżby jednak powiedział na to naprzykład taki Sardanapal.
Ha, trudno! Chwila bieżąca ścigała go, ciągnąc za połę. Czuł się związanym z Giggją od chwili spotkania pod kościołem św. Agnieszki. Ponownie uświadomił sobie, że przepadł z kretesem swobodny, naturalny stosunek, jaki go łączył z obiema i postanowił przez kilka dni nie chodzić tam.
Ale wrócił, wrócił już po upływie kwadransa, pod pozorem, że zapomniał książki, naprawdę jednak, by naprawić błąd i powiedzieć Giggji: dobranoc. Ale już poszła spać.
Znowu postanowił nie przychodzić przez dni kilka i znowu wrócił i to zaraz nazajutrz, o dziesiątej. Chciał pomówić otwarcie i pogodnie z Giggją, bez owych nerwowych drgawek w twarzy, jakie mają, o ile słyszał, ludzie ostatniej doby w ważnych chwilach. Chciał jej powiedzieć, że postanowił poprosić Elenę, by go także pocałowała w kościele Św. Agnieszki. W ten sposób sądził, zrównają się szale i wróci dawny stosunek przyjacielski.
Zastał Elenę przy „warsztacie“. Inni wyszli. Rozmawiali sztywniej i sztuczniej, niż poprzednio. Gdy odszedł, chwyciło go na nowo postanowienie nie wracania długo.
Dopiero po tygodniu przyszedł na wieczór związkowy.
Tym razem Jason siedział w złoconym fotelu, przybrany w płaszcz pontyfikalny, gdyż na niego. przypadła właśnie kolej zabawiania reszty. Śpiewał hymn kościelny, akompanjując sobie sam na harmonijce szklanej, którą miał na kolanach. Obok niego siedział pater Paviani, przybyły przypadkiem w odwiedziny. Pokój woniał najprzeróżniejszemi potrawami, a kilka gatunków wina, oraz zimne zakąski zapełniały stół. Zaraz widać było, że Jason przysposobił ten wieczór. U stropu wisiała gwiazda ze złoconych listewek zrobiona, owinięta mirtem, a na końcu każdego promienia lśniła świeca.
Almerini wychylał szklankę po szklance, wkońcu zaś zapalił papierosa banknotem dziesięciofrankowym. Chciał mu w tem przeszkodzić pater Paviani, ale uderzył pięścią w stół i zawołał, że, otrzymawszy spadek, będzie używał banknotów większych jeszcze. Nareszcie zapanowała jakoby wesołość.
Hans unikał tego wieczoru Eleny, nie spostrzegając, że twarz jej sztywnieje coraz to bardziej. Przypił do Giggji, a Elena wstała tak porywczo, że przewróciła szklankę. Wino popłynęło długą strugą po obrusie, a Elena wyszła z pokoju. Wszyscy patrzyli za nią, nie rozumiejąc o co idzie. Wesołość gościła zbyt krótko.
— Wino jest za mocne dla dziewcząt! — powiedział Almerini.
Jason potrząsł głową i odął się, a Hans zamilkł. Pierwszy też opuścił towarzystwo. Ale w gruncie cieszyło go, że Elena pod wpływem wina tak źle przyjęła jego uprzejmość dla kuzynki.
Miał niespokojną noc i przez cały następny dzień chodził po pokoju.
O zachodzie słońca usłyszał, że ktoś otwiera drzwi, a w chwilę później Giuseppe zameldował szeptem, że przyszła młoda dama. Była to Elena.
Ledwo weszła, jęła mówić z niezwykłą u niej żywością i pośpiechem:
— Musiałam się wymknąć, by nikt nie zauważył. Pili kawę w pokoju Jasona. Odźwierny, siedzący przy bramie, w loży swojej musi zawsze pocisnąć guzik, ile razy ktoś wchodzi i wychodzi. Dlatego naprzód zapukałam, gdy zaś nie wyglądając, nacisnął guzik, podałam nazwisko Jasona, naśladując jego piskliwy głos.
Zamknięta zawsze w sobie Elena, porwana odruchem południowego temperamentu, odważyła się na ten krok szalony. Drżąc na całem ciele, mimo ciepła w pokoju, podjęła z tą samą gwałtownością:
— Zawróciło mi wczoraj w głowie mocne wino i nie wiedziałam, co robię. Potem dręczyło mnie to i gniewało. Chciałam ci to powiedzieć, a wiesz jak nie lubię listów. Jeszcze co innego mam do ciebie. Otóż wiedz, że ta podwójna gra musi ustać. Nie wytrzymam dłużej! Była to jeno zabawka i koniec...
— Tak samo mówiłem zawsze. Ale... wesoła zabawka skończona... nastała sytuacja poważna. Nie wiele mi tedy miałaś do powiedzenia. Proszę, siadajże... Przebacz, że ci nie podałem zaraz mego, jedynego krzesła. Gdybym mógł przewidzieć, że cię tu zobaczę! Rad jestem, że ten dzień nadszedł.
Świece płonęły na stole. Pochylił się, mówiąc to, by dołożyć na kominek polano, gdy zaś spojrzał na nią, zauważył że drgnęła, jakby stąpiwszy bosą nogą na odłamek szkła.
— Cóż ci to?
— Czyś nie widział tej twarzy? — spytała, wskazując okno.
Spojrzał na ciemne, okryte rosą szyby. Stanąwszy na kamiennym cokole domu, można było podnieść głowę do tej wysokości, mimo to jednak przypuszczał, że się myli.
— Pewna niemal byłam... — powiedziała trwożnie, — że mnie będzie śledził. Pilnuje każdego kroku mego. Nie zdradzi niczego, biedak... ale cóż pomyśli sam?
Oboje patrzyli teraz w okno i dostrzegli, że wśród mgły coś się porusza. Hans zobaczył niewyraźny zarys białego czoła i dwu zaspanych, pestkowatych oczu.
Bez namysłu chwycił polano i cisnął je w szybę.
Pękła w trzaski, a do pokoju wionął wilgotny wiew nocy. Ale wokół domu było czarno i cicho.
— Muszę natychmiast wracać! — mruknęła. — Nie, nie odprowadzaj mnie! Wszystko załatwię, jak należy... a teraz...
Nie żegnając go nawet, obróciła się i poszła.
Siadł przy stole, a myśli, jak zawsze w samotni, ruszyły w dal niezmierzoną.
— Powiedziała, że to zabawka, ale sama w to nie wierzy już. W starej poezji natrafiamy nieraz na miłość do piętnastolatek, chociaż jednak Giggja starsza jest nieco, zamieniłem z nią kilka ledwo słów w cztery oczy, a była mi jeno dzieckiem i więcej niczem. Czyż my, mężczyźni, zmieniliśmy się tak bardzo pod względem uczuć od czasu kiedy nasza Dyveke miała lat piętnaście, czy szesnaście? Z tego już samego powodu, że starszą byłaś, uczułem do ciebie pociąg, Eleno. Ale i nas dzieli mur. Nie widzę go gdy jesteś daleko, ale gdyś przy mnie — jawi się zaraz. Mówisz naiwnie. Z trudem umiesz zaledwo napisać list i to nie bez błędu. Cóż to ma jednak wspólnego z uczuciami, tkwiącemi w zmysłowości? Na cóż zresztą używać słowa: zmysłowość? Jest ono odpowiedne i niestosowne zarazem. Sardanapal kazał eunuchom strzec swych kobiet, ale głuche wieści mówią, że i oni byli wrażliwi na miłość. Rzezańcami zostaliby naprawdę dopiero wówczas, gdyby ich pozbawił wyobraźni. Fantazja, to widownia pożądań, a zatem i miłości.
Przysunął się bliżej do stołu, a myśli rozsnuły dalej swe nici.
— Jedynowładcy świata, nie uważali sobie za hańbę kochać jawnie, w oczach wszystkich, chłopki, czy córki szynkarza, i taki Rafael nawet nie odpychał ramion obsypanych mąką. Natomiast nasza Dyveke musi znać gramatykę i z cierpliwością wysłuchać długich, nudnych i niepewnych wywodów o świecie, jeśli nie mamy wzruszać ramionami, urągając samym sobie. Jakżeż to przeistoczyła się wyobraźnia nasza jeśli naszą Dyveką jest taka, na przykład, Betty? Nie, to nie nasza wyobraźnia zmieniła się, gdyż jest ona wiarygodnym i niedocenianym głosem natury. To zmora nieskończonego rozumowania ściga nas aż tu. Miłość sama stała się rozumowaniem. To też nie ciebie biedna, pochylona nad pracą Eleno dostrzegam z głębi mej wyobraźni, ale kobiety dawno rozpadłe w proch, leżące pod ziemią, po której stąpasz. Nie język twój, lecz umysł przemawia żałośliwym głosem Jasona. Jesteś uciśnioną, smutną istotą i zadaję sobie ciągle pytanie czemu właśnie ciebie napotkać musiałem? Czy dlatego może, że szukałem krańcowego przeciwieństwa? Czy może z powodu twego, dobrego serca? Ale w takim razie łączyłaby nas przyjaźń jeno. Gdy się jednak dzień skończył, najbledsze światełko jest już pożądanym towarzyszem, dla mnie zaś jesteś teraz nikłym cieniem, ze spuszczoną głową, pośród spadających liści jesiennych.
Przydeptał żar na kominku i podszedł do okna, by nakleić papier na stłuczoną szybę, a myśli jego towarzyszyły wracającej Elenie.
— Oto siedzisz znowu nad monotonną robotą, malując i wijąc bezwonne kwiaty. Wydaje mi się, że siedzę u stóp twoich, ty zaś podajesz mi kwiaty i sypiesz mi je na kolana, gdyż innych nie ma jesień. Spostrzegamy atoli oboje, że są martwe i łkamy. Z ulicy dolatują głosy napotkanych dopieroco ludzi, a wszyscy płaczą. — —
Nazajutrz przywdział swą sukienną koszulę roboczą i zamknął się w domu z książkami. Ujrzał przed sobą gęsty las dziewiczy pełen zasadzek i samotrzasków, a lasem tym była własna jego nieświadomość. Ale w głębi polatywała nad kielichami dzwonków dziewczyna o nagich kolanach, splecionych w pnącze i skrzydłach świtezianki, przez które przeświecało słońce. Ujęła jego dłoń i powiodła dalej. Dotarli do rozpadłych w gruz świątyń, gdzie spały w zapomnieniu, poza rozwalonemi ołtarzami przedziwne, kamienne bożki, albo też wiedli jeszcze spór o wodę i powietrze filozofowie jońscy z pitagorejczykami.
— Jestem myśl! — szepnęła mu przewodniczka. — Ale zapomnij o tem zaraz, jeśli nie chcesz zniweczyć przedwcześnie mocy mojej.
Rzekłszy to, powiodła go dalej i dalej, aż pewnego wieczoru stanęli w dziedzinie teraźniejszości, pośród odkopanych szkieletów i powiększonych kropel wody, a ona ukazując mu ciemń przestrzeni, kazała uczyć się ogromnych szeregów cyfr.
— Dokądże mnie wiedziesz? — spytał. — Nie ciekawi mnie, ile mil dzieli ziemię od słońca, podobnie jak obojętną mi jest liczba progów kolejowych na drodze żelaznej pomiędzy Lerbaeck a Askersund. Na cóż się przyda obciążać umysł tym balastem?
Roześmiała się, przyspieszając kroku, a on zauważył, iż mu założyła na ręce kleszcze, tak że mimo przemęczenia i upadku sił musi iść dalej, po nocy, jako jeniec własnej myśli.
Udręczony i przerażony swym losem jął studjować filozofję. Krok za krokiem szedł za myślicielami, aż do czasów najnowszych, ale pogląd nawiązujący do Locke’a i Arystotelesa odpowiadał mu najmniej, gdyż z natury grawitował w kierunku wprost przeciwnym. Żadna wiedza nie była zdolną uczynić go szczęśliwszym, lub mniej szczęśliwym, żadna też nie miała mocy wkroczyć w jego własne życie i przekonał się, że nie wiedza, pogląd, czy świadomość pobudzą do czynu życie, ale sama jeno wyobraźnia.
— Wiedza, to nie życie! — powiedziała mu myśl. — Jest to jeno obserwacja, a więc coś całkiem drugorzędnego! — Mogę dopatrzyć się w takim n. p. Sardanapalu najwyższego szczytu człowieczeństwa, ale nie w uczonym, który jest jeno w stanie objaśnić, kim był Sardanapal. Podobnie taki Lineusz, czy Newton, nie zdoła nigdy zająć do tego stopnia wyobraźni ludzkiej, jak Sardanapal, czy Cola di Rienzi, a nawet choćby kochanki Romea i Byrona. Bliższem nam jest: być — niż: objaśnić! Faust nie wciela w sobie pożądania życia. Pan dr. Faust, to dekadent. Lukrecja Borgia, to był człowiek. Natomiast spotkany w Watykanie niemiecki uczony, nie żyje wcale i nie działa. Stoi z boku i obserwuje, a obserwować, znaczy bez ruchu stać i gapić się na innych. O ileż lepiej być samym przedmiotem obserwacji! Niemiecki uczony to jeno martwe odbicie, a nawet i to nie, albowiem jego wiedza, to tylko kupa prawdopodobieństw. Toteż odbicie, jednocześnie własnotwórcze, które dało jedno ramię sykstyńskiej Sybilli, ma pierwszeństwo przed obserwacją, która odkryła prawo powszechnego ciążenia. Czyż na Odrodzenie większy wpływ wywarło odkrycie antyku, czy odkrycie obrotu ziemi? Ziemia obracała się już przedtem wkoło siebie, choć to nie obowiązywało nikogo, natomiast sztuka wpłynęła na wyobraźnię i życie codzienne. W obecności niemieckiego uczonego mam ciągle wrażenie, że mnie trzyma za nogę i mówi: — Nie biegnij, ale objaśnij, jak się biega! — Mam przed sobą jego grube dzieło o funkcjach ciałek krwi, czyż atoli zda mi się na co jakakolwiek wiadomość o mojej krwi, dopóki płynie sama przez się. A dzieje się to przez całe życie, bez potrzeby pytania: jak i poco? Krew płynąć jednak ustaje tam, gdzie się kończy wyobraźnia.
W ten sposób bronił się pokusie zatonięcia w obezwładniających studjach. Ale sam ten opór nawet stał mu się samotrzaskiem, albowiem musiał gromadzić coraz to więcej danych, by odeprzeć, bodaj dla własnego choćby użytku, coraz to ostrzej nacierające argumenty o konieczności wiedzy. Jak ścigana zwierzyna, pędził od strony do strony, od dzieła do dzieła, a raz zaczęte polowanie trwać musiało bez przestanku, ni granic, aż do zupełnego wyczerpania starczego, aż do śmierci. Niebawem też schwytał się sam na tem, że buduje własne teorje instynktu estetycznego i wyobraźni, a od tej godziny mowy być nie mogło o spoczynku, czy ocaleniu.
— Wszystko to, — mówił sobie — mogłoby stanowić miłą rozrywkę. Gromadzenie wiadomości byłoby wzmożeniem szczęścia życiowego, ale nasza epoka ukręciła sobie z tych badań świszczący nieustannie bicz. Czuję jego ciosy nawet we śnie, nawet w sennych marzeniach.
Pracował po całych dniach, podczas jedzenia i picia, po całych nocach, aż do świtu.
— Źle pan wygląda! — zauważył pewnego dnia w bibljotece pater Paviani. — Oczy zaczerwienione. Czyżbyś pan również uległ nałogowi okularnictwa?
— Słuszne określenie, — odparł — gdyż jest to zbrodnia wobec życia.
— Skończy się na tem, że sobie pan sprawisz okulary.
— Mężczyzna, który paraduje publicznie po ulicach z narzędziami optycznemi na twarzy, to stara baba! — mruknął Hans, odchodząc, ale w kilka już tygodni później siedziały na jego nosie okulary.
Czuł sam, że się ośmieszył i że jest to rzecz najmniej z wszystkich pożądana, ale nie był w stanie wyjść z błędnego koła rozmyślań. Wszystkie uczucia, wrażenia i rzeźwiące obrazy fantazji rozsypywały się w objaśnienia, którym sam nie dowierzał.
Pewnego ranka zbudził się pod wrażeniem, że pokojem kołyszą bałwany morskie, a na karku czuł palący ucisk. Następnych nocy dręczyło go co chwila to, że bylejakie, obojętne zgoła słowo, przeczytane wśród dnia utykało mu nagle w mózgu, zaczynało wirować i rzucać snopy iskier. Doprowadzony do desperacji wolał wstać, niż znieść choć minutę dłużej stan szaleńczy. Zaledwo jednak otwarł książkę, czarne litery rozjarzały się na czerwono i zaczynały zataczać kręgi, tak że nie mógł czytać. Na karku czuł nieustanny ucisk, jakby tam leżał obuch ciężkiego topora. Był to topór zemsty, którym życie karało grzech. Ongiś uciskał karki tych, którzy zbyt często spoczywali w objęciach rozkoszy, dziś, w smutnej epoce objaśniań karał tych, którzy rozpoczęli szatańską jazdę wątpliwości, pytając bez końca: jak i dlaczego. Wydało mu się, że słyszy poza sobą głos dawnej Świętej: — Tym oto obuchem topora wgniotę ciebie i całą twą epokę pod ziemię.
— Czyż oszukuję samego siebie? — spytał. — Wszakże żyję tak krótko, czyż te lata mają odzwierciedlać w sobie wieczność, stojącą poza i przed nimi? Cóż może dla niej znaczyć, czy rodzaj ludzki tak, czy inak przyszedł na świat, czy w ten, lub inny sposób będzie się rozwijał, a wkońcu, czy życie osięgnie po tysiącleciach, lub nie osięgnie to, co dziś jest jeno wyobraźnią? Odpowiedź na wszystko to nie uczyni mnie starszym, domu mego chłodniejszym, krajobrazu bardziej ponurym, ni słabszym promienia słońca. Czy dola i niedola moja zależy od wniosku logicznego? Czy może tak twierdzę, by móc powiedzieć nocą, przy otwartem oknie: — Spojrz na te niezliczone światy, jakąż rolę w tej całej maszynerii odgrywa twe szczęście lub nieszczęście, w ciągu tych paru lat, kiedy istniejesz. Pomyśl jeno Hansie, co z ciebie za człowiek! — Nie wiem, co mam odpowiedzieć, wiem tylko, że się czułem silniejszym, kiedy na życiu nie było jeszcze mgły jesiennej i kiedy dzieckiem pasłem szyszki sosnowe, jako baranki, nie pytając o nic.
Chcąc zaczerpnąć powietrza, jął teraz odbywać rankami spacery poza mury miasta. Za każdym razem, szedł o pewnej godzinie ciężko sapiący pociąg towarowy. W przejrzystych wagonach z listew było bydło, które wieziono z pastwisk południowych na rzeź, w okolice północne. Pozbawione przez dni kilka jadła i wody zwierzęta, wieziono jak martwy towar i sieczono batami po stacjach, gdy padały i zachodziła obawa zaduszenia. Niektóre ryczały przyciskając pyski do łat i patrzyły podbiegłemi krwią oczyma. Społeczeństwo bieżącego wieku nie przebierało w środkach tam, gdzie szło o zdobycie luidora.
Wracał z tych rannych przechadzek podrażniony i kipiący głuchym gniewem, po części na samego siebie. Najbrutalniejszy i najbardziej samolubny pijak nie był bardziej zbyteczną dla życia istotą niż on, siedzący w domu, niby zwinięty okularnik. Jeśli nie mógł oddać życiu przysługi innej, poza siedzeniem w jamie i fabrykowaniu formułek życiowych, to pocóż przyszedł na świat w ogóle?
Stwarzając swą pustelnię, otoczył się prostotą i starannie unikał zapychania izb tandetą, a nawet przedmiotami cennemi. Mawiał, że nie ma dlań większej wartości naczynie brzydkie od pięknego. W obecnem jednak podnieceniu poczuł żądzę zbytku. Jednocześnie, wraz z nastaniem ciepła, napadła go straszna tęsknota za daleką, północną ojczyzną, gdzie można posiąść szmat ziemi, jak daleko sięgnie oko, i wycisnąć na nim swe piętno. Cierpiał teraz z powodu, że nie jego własnością była ulica pod domem, że nie włada swą dzielnicą miasta, że Rzym jest w innych rękach. Przeczył papieżowi własności pałaców i zbiorów, patrząc na swój nędzny i to wynajęty domek, zazdrościł książętom zamków i olbrzymich dochodów. Widział się w fantazji w wili z autentycznem, otwartem atrium, gdzie przeżywał lata całe, odcięty od świata, pod bezchmurnem niebem, pośród fontann, książek, trawiąc czas na badaniach. Uznał, że współcześni książęta i bogacze nie rozumieją swego przeznaczenia, ni obowiązków, słowem tego, co ich jedynie uprawnia do życia, jakie wiodą. Rozumieli to cezarowie, doprowadzający do rozkwitu we własnej osobie wrodzoną zaródź instynktu piękna. Świat radował się tym widokiem i uczył patrzyć prosto w oblicze pożądań życia.
Kupił zaraz kilka wysokich kandelabrów z weneckiego szkła, oraz parę haftów japońskich, które mu obrzydły po paru dniach... więcej nie mógł uczynić. Oddawna raziła go lampa na stole swą bezczelną brzydotą, ponieważ zaś nie mógł znaleźć w mieście odpowiedniej, sam wyrysował model i zamówił. Podstawę miały zdobić sztuczne kamienie.
— Nie stać mnie na prawdziwe! — powiedział do siebie. — Ale jeśli sztuczny rubin jest równie piękny jak prawdziwy, wolę nawet sztuczny, bowiem lubię rubiny nie dla ich wysokiej ceny, a wyłącznie dlatego, że są piękne.
Tak przyozdobiony nabrał jednak jego pokój podobieństwa do modnych salonów, toteż pewnego dnia polecił Giuseppowi wszystko wynieść z powrotem, i wrócił do dręczenia swej wyobraźni analizowaniem.
— Czemuż koniecznie muszę coś posiadać? — pytał. — Posiadanie nie daje mi stałego zadowolenia. Świnia jesteś, Hansie Alienusie! Baran jesteś! Gdy rozmawiam z kimś na schodach, to czyż schody te muszą być moją... muszą być wogóle czyjąś własnością? Może ich nie posiadać nikt! Jeśli żądzę posiadania wytworzył instynkt piękna, to nierównomierny rozdział sprzeciwia się właśnie temu ogólnemu instynktowi piękna. Dlatego to budujemy w wyobraźni takie schody, niczyje.
Stanął znowu przed pułapką objaśnień, a sprzeczności jęły tańczyć dalej szatańską, męczącą sarabandę. Duch epoki zawitał pod jego dach.
Postanowił dla orzeźwienia pójść do teatru, ale dawna bogini Fortuna tak chytrze wszystko urządziła, że smak jego nie odpowiadał smakowi bieżącej chwili.
— Wiersz — mówił sobie, zmierzając ku teatrowi — działa, odnośnie do rytmu, takiemi samemi środkami zmysłowemi, jak muzyka. Nazwać wiersz przestarzałym, znaczy tyle, co powiedzieć, że wyszliśmy poza muzykę. Wiersz stoi zresztą w tym stosunku do prozy, co surowy fresk do płótna. Wiersz, to sztuka ludzi prawdziwych, proza, to sztuka okularników.
Błyszczały latarnie, turkotały powozy, ale on widział i słyszał własne jeno myśli.
— Romantyzm odnalazł drogę właściwą, gdyż zrozumiał znaczenie wyobraźni, ponieważ atoli był on raczej wyrazem znużenia i niejasności, niż instynktu piękna, przeto nie stał się krystalicznem źródłem, jakiem być mógł. Wzruszamy ramionami nad potworami baśni, pewnego atoli pięknego dnia przychodzą wielce wiarygodni przyrodnicy i powiadają, że właśnie istniały potwory na tej naszej, arcyrozumnej ziemi. Trudno przypuścić, by smoki fantazji były samemi jeno wspomnieniami, przeto niedalekiem jest przypuszczenie, że wyobraźnia i rzeczywistość tworzą wedle bratnich praw, że wyobraźnia jest rzeczywistością ruchliwszą, dalekowidzącą apercepcją wszystkich możliwości prawdy rzeczywistej. To, co wskazuje na rzeczywistość zewnętrzną, powiada: — Tak jest! — Ale to, co jest, nosi cechę takiej już doskonałości i wykończenia, że wydaje się martwem i nie oddziaływa na talent twórczy. To zaś, co się w wyobraźni tworzy z możliwości faktów rzeczywistych, powiada: — Takby być mogło! — To budzi pragnienie, podnieca talent twórczy i sięga aż do dna mej istoty. Wrażenie słabnie i rozpada się w nic wówczas dopiero, kiedy wyobraźnia tworzy z możliwości tak odległych, że mi z trudnością przychodzi dostosować sobie rzeczywistość do tychże możliwości.
Takie snując myśli, wszedł do teatru.
Grano sztukę holenderską. Scenę przedstawiał kramik, w którym pewien wytrawny poławiacz śledzi kupował tabakę. Na sali było dużo kobiet współczesnej epoki, a dowcipy w stylu okularniczo-fizjologicznym przyjmowano z wielkiem uznaniem.
Na razie szło jako tako. Nagle jednak padła niespodzianie aluzja do wianka mirtowego, a wszystkie, krągłe gęby wybuchnęły rozgłośnym śmiechem.
Wstał i wyszedł natychmiast.
Wracając, stanął przed oświetlonym kościołem, z którego dolatał śpiew i akordy organów.
Wychowany przez sceptycznego ojca, nie posiadał wiary, wówczas nawet, kiedy się bawił cynowymi żołnierzami. Nie wątpił nawet, gdyż tam, gdzie nie było wiary nigdy, trudno mówić o wątpliwościach. Wiedział, że ów brak zasadniczy różni go najgłębiej od „wolnych duchów“ w rodzaju Betty, która czasu swych religijnych przeżyć była „duszą zbawioną“.
Mimo to, myśli jego przybierały tę końcową formę:
— Niema dowodu przeciw temu, czy symbolika religijna mego prapradziada, lub Rigwedy nie zbliża się taksamo do prawdy, jak to czyni wiedza empiryczna. Są to wszakże jeno dwa różne sposoby wyrażania się, dwie przeciwne metody, dwa sprzeczne temperamenty. — Widzę niejasno, ale daleko sięgam! — powiedziała fantazja. — Widzę jasno, ale na małą odległość! — rzekła wiedza. — Chcę panować sama jedna! — powiedziała fantazja i padła. — Gardzę tobą! — zawołała wiedza współczesna i przewraca się właśnie. A fantazja dodaje uwagę: — Utwór wyobraźni jest równie dobrze rzeczywistością, jak ulica pod twojem oknem.
Stał pod kościołem długo, w otoczeniu kilku biedaków, a radosny hymn poniósł go na swej fali. Zelżało mu w piersiach, a myśli pomknęły raźno. W tej chwili dałby się bez namysłu zastrzelić w imię jakiejś wielkiej idei. Widział też, że połyskują oczy biednych współtowarzyszy i oni bowiem tworzyli również budowlę wyobraźni z możliwości rzeczywistych, a przytem wyostrzały się ich pożądania życiowe i mocniała sama siła życia. Gdy w końcu ruszył przed się, miał wrażenie, że skrzydła mu u stóp wyrosły.
Nie był ni przez godzinę człowiekiem wierzącym, a mimoto katolicka msza dała mu rozkosz estetyczną, jakiej nie znalazł w teatrze.
Wróciwszy do domu, pod siatką komarową aż do zaśnięcia czytał upojne w pięknie swem aleksandryny racinowskie, nie używane za lekturę kolejową przez żadną z współczesnych dam.
— Spostrzegłszy, że kostjum jego zwraca zanadto uwagę, by mógł się swobodnie poruszać wśród tłumu, zamówił u krawca długie spodnie, oraz pewną część ubrania, na którą nie mógł dotąd spoglądać z należnym szacunkiem, to jest anglez, kwakierski uniform pracowitej teraźniejszości.
Wsadził okulary na nos, szyję obwiązał twardym, jak deska kołnierzykiem, wdział surdut angielski, a czyniąc to, gwarzył, jak zawsze dobrotliwie z Giuseppem.
— Gdyby teraz zapukał ktoś i chciał się ze mną widzieć, ...cóżbyś mu odpowiedział, Giuseppe?
— Że zastał pana w domu.
— Nie, Giuseppe, powiedz, że jestem chory, lub że umarłem. Nadawałbym się przedtem może na złodzieja fig w ogrodach ateńskich, w tem atoli przebraniu sam już nie poznaję siebie. Jestem jeno wieszadłem, obciążonem modnemi sukniami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.