Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

baba! — mruknął Hans, odchodząc, ale w kilka już tygodni później siedziały na jego nosie okulary.
Czuł sam, że się ośmieszył i że jest to rzecz najmniej z wszystkich pożądana, ale nie był w stanie wyjść z błędnego koła rozmyślań. Wszystkie uczucia, wrażenia i rzeźwiące obrazy fantazji rozsypywały się w objaśnienia, którym sam nie dowierzał.
Pewnego ranka zbudził się pod wrażeniem, że pokojem kołyszą bałwany morskie, a na karku czuł palący ucisk. Następnych nocy dręczyło go co chwila to, że bylejakie, obojętne zgoła słowo, przeczytane wśród dnia utykało mu nagle w mózgu, zaczynało wirować i rzucać snopy iskier. Doprowadzony do desperacji wolał wstać, niż znieść choć minutę dłużej stan szaleńczy. Zaledwo jednak otwarł książkę, czarne litery rozjarzały się na czerwono i zaczynały zataczać kręgi, tak że nie mógł czytać. Na karku czuł nieustanny ucisk, jakby tam leżał obuch ciężkiego topora. Był to topór zemsty, którym życie karało grzech. Ongiś uciskał karki tych, którzy zbyt często spoczywali w objęciach rozkoszy, dziś, w smutnej epoce objaśniań karał tych, którzy rozpoczęli szatańską jazdę wątpliwości, pytając bez końca: jak i dlaczego. Wydało mu się, że słyszy poza sobą głos dawnej Świętej: — Tym oto obuchem topora wgniotę ciebie i całą twą epokę pod ziemię.
— Czyż oszukuję samego siebie? — spytał. — Wszakże żyję tak krótko, czyż te lata mają odzwierciedlać w sobie wieczność, stojącą poza i przed nimi? Cóż może dla niej znaczyć, czy rodzaj ludzki tak, czy inak przyszedł na świat, czy w ten, lub inny sposób będzie się rozwijał, a wkońcu, czy życie osięgnie po tysiącleciach, lub nie osięgnie to, co dziś jest jeno