Gryzli Uab/Starość i śmierć/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Gryzli Uab
Pochodzenie Opowiadania z życia zwierząt, serja druga
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton
Tytuł orygin. The Biography of a Grizzly
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Życie młodego Gorzkniaka było również pełne niepokoju: musiał on ciągle mieć się na baczności — to uciekać, to kryć się, żeby uniknąć spotkania z Uabem, które napewno skończyłoby się jego śmiercią. Ileż razy schowany za zrębem skały, śledził ruchy potężnego zwierza, drżąc ze strachu, żeby wiatr nie zdradził go. Czasem wyratował się tylko dzięki swej bezczelności, a ileż razy strach zapędził go w ucieczce do dziury w jarze, z której nie było wyjścia. Raz uszedł cało tylko dla tego, że znalazł szczelinę, w której wielki Uab nie mógłby się zmieścić. Wciąż jednak z przedziwną wytrwałością, znaczył drzewa coraz dalej w okolicy.
Nakoniec trafił i do siarczanego źródła. Nie wiedział on po co istnieje, ale postępując konsekwentnie w swem działaniu, usiłował zniszczyć i to. Powrzucał więc do „cuchnącej kałuży” kamieni i piasku, a zobaczywszy na drzewie znak Uaba, stanął na zrębie skały i położył swój znak wyżej o kilka stóp ponad tamtym. Potem zeskoczywszy pospiesznie, rozejrzał się wokoło i z niepokojem wietrzył, gdyż posłyszał jakiś szelest. Wtem wiatr przyniósł mu zapach wszechwładnego Gryzli i jednocześnie usłyszał bardzo blizko trzask gałęzi. Mały intruz struchlał i — wokamgnieniu pognał do lasu.
Tak, to był Uab. Szedł właśnie do swej siarczanej kąpieli, gdyż czuł się słabym i zmęczonym, nietylko bowiem dokuczała mu tylna noga, ale przedewszystkiem prawe ramię, w którem tkwiły dwie kulki myśliwskie. Przywlókł się na piasczysty pagórek, kulejąc i stękając, ale na wstępie poczuł zapach wroga. Obejrzał się i ujrzał na przybrzeżnym mule ślady jego łap. Zdawało mu się na razie, że ślady te były małe, ale nie dowierzał już swym mętnym oczom, a gdy w chwilę potem ujrzał świeży znak na drzewie na wysokości, której w żaden sposób nie mógł dosięgnąć, przystanął zaniepokojony. Nos i oczy wskazywały na niedaleką obecność intruza, a choć ślady świadczyły o niewielkiej jego postaci, on był pewien, że będzie miał do czynienia z potężnym, młodym przeciwnikiem. A czuł się dzisiaj tak słabym, że nie miałby odwagi stanąć do nierównej walki, w której spodziewał się być zwyciężonym. Po krótkim więc namyśle zawrócił, nie używszy swej zbawczej kąpieli. Poszedł tą samą drogą, którą przyszedł, jeszcze bardziej posępny i zbolały — cofnął się po raz pierwszy od czasu swego dzieciństwa. Potężny, wszechwładny Gryzli uszedł przed nieznanym wrogiem.
Była to chwila przełomowa w życiu Uaba.
Gdyby zamiast cofać się, Uab poszedł w stronę, skąd woń niebezpiecznego zwierza przychodziła, byłby znalazł o jakie 50 kroków ukrytego w zaroślach chytrego psotnika, który na pół martwy, drżąc jak liść osiki, nie miał odwagi ruszyć się — i byłby od jednego zamachu uśmiercił mizernego prześladowcę. Albo, gdyby chociaż wziął swą zbawienną kąpiel, uwolniłby się od dolegliwości i nabrawszy siły, mógłby żyć spokojnie, nie obawiając się spotkania ze swym tajemniczym wrogiem. Ale Uab przeląkł się i cofnął... Schodził z góry wolno, kierujac się do niższego pasma gór Sosnowych — gdy wtem poczuł ten okropny zapach, który znał oddawna, ale za którym nigdy jeszcze nie poszedł, bo nie tylko go nie rozumiał ale miał dotychczas wyraźny do niego wstręt. Tym razem poszedł za nim i znalazł się w małym pustynnym wądole, którego dno założone było mnóstwem kości zwierząt i ich resztkami. Uab domyślił się, że to jest cmentarzysko różnych zwierząt, które tu przychodziły zakończyć swe życie, ale nie wiedział on, że u góry wąwozu tego znajdowała się szczelina, z której wydobywał się jakiś jadowity gaz i wypełniał jamę, grożąc śmiercią każdemu, kto tu pragnął spocząć. Uab tego nie wiedział, ale czuł że mu się robi duszno i niemiło i zapragnął czemprędzej stamtąd odejść i wtedy to poczuł całą rozkosz w oddechaniu świeżem sosnowem powietrzem.
Raz ustąpiwszy, potężny Gryzli wpadał w coraz większe nieszczęścia. Przedewszystkiem zaprzestał już całkiem chodzić do siarczanego źródła, a w lesie unikał coraz bardziej świeżych śladów nieznanego przybysza. Wprawdzie czasem uczuwał się znowu silnym i potężnym i ryczał wówczas swym wielkim głosem jak niegdyś w młodości — byłby wtedy napewno zdruzgotał wroga, ale na nieszczęście nigdzie go znaleźć nie mógł. Młody bowiem Gorzkniak wiedział dobrze, co wtedy należy robić — a stary Uab, choć czuł w sobie napływ potęgi, nie mógł z powodu reumatyzmu puścić się w pogoń za śmiałkiem. Tak z dnia na dzień oczekiwał odpowiedniej chwili do walki, ale zawsze stało coś na przeszkodzie. Gdy napadała go złość i moc wielka, prześladowcy nie było w blizkości, gdy zaś poczuł go nosem — czuł się tak słabym i chorym, że wolał dla własnego bezpieczeństwa ustąpić z drogi tajemniczemu wrogowi.
Uab zauważył, że najwięcej śladów intruza było po zachodnim spadku gór Sosnowych, bo też tam była najurodzajniejsza okolica. Chcąc więc uniknąć spotkania, nie pozostawało nic innego, jak ustąpić mu tę najlepszą część okolicy, a samemu zejść w niższe części jaru, gdzie pożywienie nie było już tak obfite.
Tak przechodziły tygodnie. Uab, pozbawiony swych uzdrawiających kąpieli — jedynego ratunku w bólach, stał się formalnym kaleką, stękającym przy każdem żywszem poruszeniu tylnej lewej nogi i prawego ramienia.
Te ciągłe oczekiwanie walki, wyrodziło w nim chorobliwą obawę, która podkopując siły, zmniejszała coraz bardziej odwagę potężnego Gryzli, gdyż odwaga idzie w parze z muskularną siłą. Codzienną jego troską było teraz nie „spotkać i zabić wroga“, ale: „stronić przed nim póty, dopóki nie będzie mu lepiej.” W ten sposób owa pierwsza mała ucieczka stała sie początkiem wiecznej ucieczki. Uab schodził coraz dalej i niżej, i coraz mniej miał pożywienia i stawał się coraz mniej zdolnym do zgniecenia wroga.
Wreszcie zeszedł nad rzekę, tam gdzie spędził swe pierwsze dzieciństwo z matką i rodzeństwem. Życie, które teraz tu prowadził było podobne do tamtego w ciągu pierwszych dni swego sieroctwa. Może przyczyny były podobne. Gdyby nie był tak samotnym, byłoby może inaczej.
Pewnego poranku, gdy skwapliwie poszukiwał owadów i nielicznych jagód, któremi nawet ptaki i wiewiórki wzgardziły — posłyszał od zachodniej strony gór jakiś głuchy odgłos spadającego kamienia, a nieco później — wiatr przyniósł ten okropny odrażający zapach. Uab przelazł przez rzekę, przez którą niegdyś tak skakał — i spoczął po drugiej jej stronie zniechęcony: zimna woda szczypała go poprzez szerść w stare rany, i wszystko zdawało się przypominać jego całe długie życie. Co teraz począć?
Wprost siebie, niedaleko ujrzał nowe szałasy — tam roiło się od ludzi. Nos jego, ten najwierniejszy przyjaciel, mówił: „zawróć, zawróć i idź w góry.“ Uab usłuchał i zawrócił, chociaż tam w górach mógł spotkać swego strasznego wroga. Szedł więc po północnym brzegu Sosnowego wąwozu, kryjąc się i odpoczywając co chwila w zagłębieniach jego lub wśród gąszczu drzew. Z trudnością wchodził na występy skał, po których niegdyś tak zręcznie i szybko skakał. Na połowie drogi obsunęła mu się noga i spadł. Podniósł się i znowu, okrążając niewygodne miejsca, szedł naprzód — ale gdzie? Zdawało się, że nie wątpił już o oddaniu całego swego okręgu nieznanemu strasznemu prześladowcy.
Uab czuł, o ile niedźwiedź czuć może, że jest bezsilnym, opuszczonym, zdetronizowanym starym władcą, który zmuszony był odstąpić swe wielkie państwo młodemu, skierował się więc na zachodnią stronę i los został wyciągnięty. Siła i moc odeszły od jego kiedyś potężnych łap, i nic go już do tych gór nie ciągnęło. Szedł więc i szedł dalej, oglądając się co pewien czas za siebie z obawy, czy go kto nie ściga.
Przed nim rozciągały się pustynne najnieurodzajniejsze nizkie szczyty gór, po za niemi leżał park Yellowstone — tam należy iść. Ale gdy swemi zbolałemi nogami probował przebyć te skaliste zbocza, poczuł ból... i znowu wiatr zachodni przyniósł tę straszną woń z parowu śmierci, gdzie leżały martwe szczątki zwierząt i zatruwały powietrze. Woń ta działała teraz mile na Uaba i szedł w jej kierunku, ciągniony niewidzialną jej siłą.
Parów ten leżał na drodze jego ucieczki, poszedł więc zwolna w tę stronę. Coraz bliżej, bliżej, aż wreszcie stanął u wejścia cmentarzyska. Na samym brzegu siedział na jakiejś padlinie sęp, ale zdawał się spać snem wiecznym nie dokończywszy uczty. Uab podniósł swój wielki szary łeb ze zwieszającą się siwo białą brodą i zwrócił się w kierunku odrażającego gryzącego powietrza. Zdawało się, że jest mu ono teraz milszem nad wszystko. Ciało jego pożądało go. Obiecywało mu uśmierzyć wszystkie bóle i dać sen długi, spokojny, cichy.
Stał tak chwilę u wejścia swego ostatniego przytuliska, a przed nim rozciągało się, jak wysoko i daleko okiem sięgnąć, jego wielkie bezgraniczne prawie królestwo, które niegdyś było jego wyłączną własnością, gdzie panowała jego potęga i siła. Nie było mu równego, któryby odważył się zmierzyć z nim. I jakżeż piękna była jego kraina!
Uab nie zachwycał się jednak nigdy tyle jej pięknością jak urodzajnością. Żył tam szczęśliwy po pierwszych latach troski — zdobył ją siłą własną. A teraz odchodzi — pozostawiwszy wszystko, opuszcza swój raj, bo opuściły go siły i młodość — ucieka od tego przepysznego rozległego państwa i szuka schronienia małego, cichego, gdzie mógłby zostać na zawsze w wiecznym spokoju.
Tam za górami mógłby też odpocząć spokojnie i żyć bez troski — ale to było tak daleko... daleko... i w dodatku wątpliwy koniec tej ciężkiej wędrówki! A zresztą po co to? Przecież tu bliziutko ma ten parów, gdzie też jest cicho i dobrze. On wiedział to niezawodnie, a nos, ten nieomylny przewodnik mówił: „tutaj, tutaj teraz!”
Stał jeszcze chwilę przy wejściu dopóki to dziwne powietrze nie rozpoczęło swego dzieła. Przedtem wierny jego stróż i pocieszyciel kazałby mu uciekać jaknajdalej — a teraz!...
Uab stał jeszcze... przez chwilę opanowało go zwątpienie... Jego nierozłączny przewodnik zamilkł. Ale opanowało go inne uczucie. Anioł śmierci stał tam i wzywał go do siebie. Uab nie mógł tego zrozumieć, a oczy jego były zamglone i nie mogły dojrzeć łzy w oku anioła, ani litości pełnego uśmiechu na jego wargach. Ale on przeczuwał go, słyszał jego ciche wezwania. I, poczuwszy dawną odwagę w sobie, ruszył się żywo z miejsca i krokiem stanowczym wszedł do parowu śmierci. Trujące gazy owionęły go i wypełniły jego wielkie płuca, opanowały bohaterskie członki, aż te położyły sie same spokojnie na kamieniach i to dzielne serce bić przestało.
Cicho zasnął wszechwładny Gryzli, przytulony do kamienistej ziemi, jak niegdyś maleńki w ramionach matki swej w Dolinie Byczej. Ale tu zasnął na wieki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.