Garbus (Féval)/Część szósta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
STARA ZNAJOMOŚĆ..

Musimy wtajemniczyć czytelników, w jakim celu p. Pejrol przyszedł odwiedzić w więzieniu Kokardasa i Paspoala, gdyż on sam nie miał czasu wyłuszczyć powodów swej obecności.
Otóż obaj nasi fechmistrze mieli się stawić w trybunale kryminalnym Chateletu jako świadkowie. Wzamian pan Pejrol miał im zrobić w imieniu księcia Gonzagi tak świetne propozycye, że musiałyby wzruszyć ich sumienia: każdemu po tysiąc pistolów w gotówce, wypłaconych z góry, za proste tylko zaprzeczenie iż w noc zabójstwa Neversa byli pod zamkiem Kajlusa. Liczył też Gonzaga i na to, że to zaprzeczenie będzie na rękę naszym zbirom.
Ale na nieszczęście pan Pejrol nie mógł wy kazać swoich dyplomatycznych zdolności.
Wysunąwszy głowę z pod kaftana Paspoala młody markiz mrugnął okiem na swych wspólników. Ci zaś natychmiast zbliżyli się do Pejrola.
— Nie bój się! — odezwał się Kokardas łagodnie, — pokazując otwór w suficie, — czy to zacnie umieszczać dwóch porządnych szlachciców pod takim kruchym sufitem?
— To niegodnie — dodał Paspoal z wyrzutem.
— Słoi przyjaciele — zawołał przestraszony Pejrol, widząc ich coraz bliżej siebie, — tylko zdaleka! Nie zmuszajcie mię do wyciągnięcia szpady....
— Fe! Cóż znowu! — westchnął Paspoal — wyciągać tak zaraz szpadę na nas! Bezbronnych! — dorzucił Kokardas. — To byłoby nieładnie!
Ale wciąż podchodzili coraz bliżej.
— Co znaczy ten otwór? — zapytał p. Pejrol, dotykając rękojeści szpady. — Próbowaliście uciekać i nie udało się wam? Stój! — przerwał groźnie. — Jeszcze krok jeden, a wyciągam szpadę!
Wtem druga ręka biała, w koronkowym mankiecie, ręka markiza Chaverny chwyta za rękojeść tejże szpady i wyciągnąwszy ją z pochwy, dotyka jej końcem chudej szyi służalca Gonzagi.
— Milczeć albo śmierć! — rozkazał cichym głosem Chaverny.
Wargi Pejrola okryły się pianą; ale zamilkł Kokardas i Paspoal zerwawszy szarfy z ubrania, w jednem mgnieniu oka skrępowali mu ręce i nogi.
— Co teraz? — zapytał Kokardas.
— Teraz — mówił Chaverny — ty na prawo drzwi, przyjaciel twój na lewo, a gdy wejdą klucznik z dozorcą złapać ich za gardło.
— To oni mają wejść? — zapytał Kokardas?
— Zaraz zobaczycie pan Pejrol nam pomoże.
I Chaverny z rapierem pod brodą Pejrola, rozkazał mu wołać na pomoc. Pejrol zawołał. Obaj dozorcy wpadli do ciemnicy. Paspoal złapał za gardło klucznika, Kokardas dozorcę. Chaverny zamknął drzwi, wyciągnął z kieszeni klucznika pęk sznurów i, szybki jak błyskawica, powiązał obydwom ręce i nogi.
— Nie bój się! — zawołał z zachwytem Kokardas. — W życiu mojem nie widziałem tak grzecznego markiza!
Paspoal dorzucił swoje pochwały.
— Prędko! Do roboty! — wołał markiz. — Jeszcze nie jesteśmy na bruku paryskim. Gaskończyku, rozbierz do naga klucznika i ubierz się w jego gałgany. A ty, robaczku, zrób to samo ze swoim więźniem.
Kokardas i Paspoal zamienili ze sobą porozumiewające spojrzenia.
— Nie wiem,....bo tego.... — ociągał się Gaskończyk, skrobiąc się w ucho. — Ręko Boska! Nie wiem, czy to wypada szlachcicom....
— A toż ja przywdzieję zaraz szaty najpodlejszego łajdaka na świecie, ja sam! zawołał Chaverny, ściągając wspaniały kaftan z Pejrola.
— Mój czcigodny przyjacielu — odezwał się Paspoal — wczoraj też przywdzieliśmy....
Kokardas przerwał mu gwałtownym ruchem ręki.
— Cicho, lebiodo! Zapomnij o tej przykrej okoliczności; zresztą to było dla tego naszego gałguska.
— No, przecie i dzisiaj to dla niego — tłomaczył Paspoal.
Kokardas westchnął głęboko, rozebrał klucznika, któremu przedtem zakneblował usta. Paspoal tak samo postąpił z dozorcą, i po chwili obaj byli gotowi w nowych toaletach. Zaiste, jak Chatelet Chateletem nie było nigdy dotąd w jego murach tak wspaniałych dozorców.
Chaverny też już przyoblekł wspaniały; kaftan dobrego pana Pejrola.
— Dzieci kochane — rzekł naśladując głos i ruchy służalca Gonzagi — spełniłem już moja posłannictwo; proszę was, odprowadźcie mnie aż do bramy zamku.
— Czy ja mam choć trochę minę dozorcy! — zapytał Paspoal.
— Do złudzenia! — pocieszył go Chaverny.
— A ja czy choć zdaleka podobny jestem do klucznika?
— Jak dwie krople wody — odpowiedział markiz. — A teraz w drogę ja mam spełnić jakieś polecenie.
I wszyscy trzej wyszli z ciemnicy, potem zamknęli drzwi na wszystkie spusty. Pan Pejrol i obaj dozorcy więzienni zostali sami skrępowani z zakneblowanemi ustami. Nic będę opisywał smutnych rozmyślań, w jakie się pogrążyli.
Tymczasem trzej nasi więźniowie wyszli bez przeszkody z pierwszego korytarza nie spotkali nikogo.
— Nic zadzieraj tak głowy, mój drogi Kokardasie — rzekł Chaverny. — Boję się, aby cię nie zdradziły twoje wąsiska.
— Ręko Boska! Łatwiej mię potraficie porąbać niż pozbawić porządnej miny! Nie bój się!
— To już do nas przyrosło — dorzucił Paspoal.
Chaverny nacisnął Kokardasowi czapkę głębiej na uszy i pokazał mu, jak ma trzymać klucze. Doszli do drzwi, wychodzących na podwórzec. Tam zaś pełno było ludzi. Markiz Segre, prezydujący trybunału Chateletu wydawał proszony obiad, więc robiono doń przygotowania: znoszono kosze wina szampańskiego, owoce, różne pachnące potrawy itd.
Chaverny z nasuniętym na oczy kapeluszem szedł pierwszy.
— Mój kochany — rzekł do odźwiernego, macie tutaj w numerze 9 dwóch niebezpiecznych hultajów; pilnujcie ich dobrze.
Odźwierny zdjął z uszanowaniem czapkę. Kokardas i Paspoal również bez przeszkody szli śmiało za markizem. W poczekalni więziennej Chaverny zatrzymał się chwilę, rozejrzał się dokoła i wogóle odgrywał rolę wizytatora więzienia. Wszystko tu zdawało się go bardzo interesować. Wreszcie mieli już tylko przejść dziedziniec. Na samym wstępie Kokardas o mało nie wytrącił półmiska z leguminą z rąk służącego i zapominając swej roli, zaklął od korony cierniowej, co sprawiło że się wszyscy obejrzeli na niego ze zdziwieniem. Braciszek Paspoal zadrżał od stóp do głów.
— Mój przyjacielu — upominał go Chaverny łagodnie — człowiek ów nie zrobił tego przez złość i niepotrzebnie wzywasz imię Boga i bluźnisz.
Kokardas spuścił pokornie głowę.
— Patrzcie, nie znałem tego klucznika gaskońskego — mruknął jeden z żołnierzy, pilnujących bramy. — Ale to plemię wszędzie się wciśnie, do dyabła!
Właśnie w tej chwili otworzono furtkę w bramie, aby przepuścić niosącego misę ze wspaniałym pieczonym bażantem, największą ozdobę obiadu pana Segre. Kokardas i Paspoal nie mogli już dłużej powstrzymać niecierpliwości i jednym susem przeskoczyli próg furtki, zmykając co sił na ulicę.
— Trzymajcie ich! Łapajcie! — krzyknął Chaverny.
Odźwierny rzucił się w pogoń, ale nasze zuchy już zniknęli z oczu na zakręcie jakiejś uliczki.
Kareta, którą przyjechał pan Pejrol czekała na niego przed bramą. Chaverny poznał liberyę Gonzagi i bez namysłu, otworzył drzwiczki i wskoczył na stopień, nie przestając wołać.
— Gońcie ich! Aresztujcie! Oni uciekają, to dowód, że są zdrajcy!
I korzystając ze zgiełku, rzucił rozkaz woźnicy:
— Do pałacu, galopem!
Konie ostro ruszyły z miejsca, a Chaverny odetchnąwszy nieco, zaczął się śmiać serdecznie ze swego fortelu. Ten dobry pan Pejrol nie tylko wrócił mu wolność lecz jeszcze tak dogodził własną karetą, aby mógł się prędzej i bez zmęczenia dostać na miejsce przeznaczenia.




Była to ta sama komnata smutna i ponura w której po raz pierwszy spotkaliśmy księżnę Gonzaga w dniu zebrania się redy familijnej. Jak wtedy, tak i teraz panowała tu żałoba: ten sam ołtarz, czarną krepą zasłonięty, przed którym codziennie odprawiała się msza św. za duszę Neversa; te same na nim paliły się świece woskowe. A jednak coś tutaj się zmieniło. Jakaś mała iskierka radości, zaledwie dostrzegalna wpadła w tę ponurą ciszę i już rozjaśniła nie co żałobę.
Na ołtarzu stały w wazonach kwiaty; ciężkie firanki u okien były lekko uchylone, przepuszczając ciepły promień jesiennego słońca; >v oknie wisiała klatka z ptaszkiem śpiewającym.
Ale co dziwniejsze, w kaplicy księżnej Gonzaga byli goście, pomimo że to był dopiero ranek. Przedewszystkiem na szezlongu leżała piękna młoda dziewczyna — spała. Prześliczna jej twarzyczka ukryta była w cieniu, ale przedostajacy się promień słońca złocił falistą masę jej włosów. Tuż przed nią stała pierwsza pokojowa księżnej, poczciwa Magdalena i wpatrywała się w uśpioną pełnemi łez oczami.
Teraz dopiero Magdalena przyznała się, że owo ostrzeżenie, które księżna znalazła w książce do nabożeństwa na klęczniku, wzywające do obrony i ratunku córki i które po latach dwudziestu przywoływało dewizę jej ukochanego męża jestem, przyniosła ona sama z polecenia garbusa. Księżna nie gniewała się już teraz za ten spisek, przeciwnie serdecznie ucałowała Magdalenę.
Księżna siedziała w drugim końcu komnaty. Obok niej stały dwie niewiasty i młody chłopak. Na stoliku przed księżną rozrzucone były kartki z pamiętnika Aurory. Słowa pisane z namiętnem pragnieniem, aby mogły być kiedyś czytane przez matkę ukochaną, doszły do swego przeznaczenia. Czytając je, oczy księżnej wciąż zalewały się łzami miłości i tkliwości. Jedną ze stojących przy księżnie kobiet była Franciszka Berichon, ona to przyniosła pamiętnik, a klatkę z ptaszkiem wnuczek jej, Janek, paź Aurory.
Jejmość Franciszka Berichon mówiła swym nizkim, prawie męskim głosem:
— On to nie jest moim synem, tylko wnukiem; to dziecko mego biednego jedynaka, który umarł jako żołnierz; a jaki był odważny!
— A wyście byli w służbie u Neversów? — przerwała księżna.
— Wszyscy Berichonowie z ojca na syna służyli Neversom, od początku świata! Mój mąż był masztalerzem u ojca księcia Filipa; a ojciec mojego męża, Wilhelm-Jan-Mikołaj Berichon...
— Ale wasz syn — przerwała znów księżna — ta ten co przyniósł mi list do zamku Kajlusów?
— Tak, wasza miłość, to on. Do końca życia wspominał ten pamiętny wieczór. Opowiadał mi jak tego wieczoru spotkał w lesie panią Martę, damę do towarzystwa waszej miłości, która się opiekowała dzieckiem. Pani Marta poznała go zaraz, bo go widywała w zamku naszego księcia, kiedy przychodziła z listami od waszej miłości. Więc pani Marta powiedziała tak: “Ktoś tam w zamku wykrył wszystko. Jeżeli więc zobaczysz pannę Aurorę, powiedz, żeby się miała na ostrożności”. Tymczasem Berichona przyłapali jakieś zbiry i o mało co nie zakłuli, dzięki tylko panu Lagarderowi. “On piękny — mówił Berichon — jak święty Michał Archanioł w kościele Tarbes”!
— Tak — szepnęła w rozmarzeniu księżna — piękny!
— A jaki dzielny! Lew!
— Prawdziwy lew! — poparł Janek i miał ochotę, powiedzieć, ale powstrzymała go babka.
— Biedny mój chłopak, Beriehon, opowiada! nam dalej, jak to książę Nevers i pan Lagarder naznaczyli sobie schadzkę, mieli się bić; jak potem pan Lagarder bronił księcia przez pól godziny, kiedy na niego napadło dwudziestu tęgich i zbrojnych zbirów.
Księżna Gonzaga, słuchając tego opowiadania, zwróciła oczy pełne łez na portret nieboszczyka.
— Filipie, ukochany mój! — szepnęła. — To było wczoraj! Lata minęły prędko jak godziny, rana mego serca jest świeża i krwawi ciągle.
Dona Kruz patrzyła na tę bezgraniczną boleść z uwielbieniem. W jej żyłach płynęła gorąca krew i serce łatwo poddawało się wzruszeniu.
Jejmość Franciszka pokiwała głową dobrotliwie.
— Czas to czas — rzekła. — Wszyscy jesteśmy śmiertelni. Nie trzeba zabijać się tem, co już przeszło.
— Ho, ho! — pomyślał Janek. — Jak io moja babcia umie ładnie mówić!
— Ano, potem, będzie temu ze sześć lat — ciągnęła dalej Franciszka — kawaler Lagarder przyszedł do naszej wioski i zapytał, czy ja chcę być na usługach córki nieboszczyka księcia. Naturalnie zaraz się zgodziłam. A dlaczego? Bo mi Berichon, mój syn, opowiadał, że książę, umierając wymówił imię kawalera Lagardera i mówił: “Mój bracie! Mój bracie!”
Księżna w niemej boleści obie ręce złożyła na piersiach.
— A potem jeszcze tak — mówiła Franciszka: — “Bądź ojcem dla mojej córki i pomścij mnie”. Berichon nigdy nie kłamał, miłościwa pani. A zresztą coby miał w tem, żeby skłamać? Ano, więc pojechaliśmy razem z Jankiem. Pan Lagarder uważał, że panna Aurora jest za duża, aby mogła sama z nim mieszkać.
— No i dlatego — wtrącił Janek, — że chciał, żeby panienka miała pazia.
— Ten dzieciak jest gadułą, przepraszam waszą miłość. Ano więc pojechaliśmy do Madrytu, co to jest stolicą w Hiszpanii. Ach, miłościwa pani! Łzy napłynęły mi do oczu, kiedy zobaczyłam to biedne dziecko! Żywy portret naszego młodego pana; Ale, sza! Nie trzeba było ani pisnąć o tem, pan kawaler zabronił.
— A czy przez cały czas, jak byliście razem z nimi — pytała księżna wahającym głosem — ten pan Lagarder?...
— Jezusie Ukrzyżowany! — zawołała Franciszka z zapłonioną twarzą. — Niech Bóg broni! Nie, nie, miłościwa pani, jak pragnę zbawienia wiecznego. Rozumie się, możebym tak samo jak pani myślała, bo wasza miłość jest matką, ale mogę tylko powiedzieć, że przez te sześć lat nauczyłam się czcić i kochać pana Lagardera jak nikogo z moich na świecie. Gdyby tak kto inny, nie wasza miłość ośmielił się go posądzać.... Ach, proszę mi przebaczyć — przerwała Franciszka kłaniając się głęboko przed księżną, — zapomniałam do kogo mówię. Ale, bo ten to naprawdę jest święty, proszę łaski pani, a córka waszej miłości miała taką opiekę jak gdyby była w domu swej matki.. Otoczona szacunkiem, tkliwością dobrocią i najczystszą w świecie miłością.
— Dobrze, że tak bronicie tego, który nie zasługuje na oskarżenie — rzekła zimno księżna. — Ale proszę, opowiadajcie dalej. Czy córka moja żyła w ustroniu?
— Sama, zawsze sama, może zanadto sama, bo jej było smutno. Ale to lepiej niż..
— Co takiego? — dopytywała się księżna.
Jejmość Franciszka rzuciła wzrokiem na donę Kruz, stojącą opodal w zamyśleniu..
— A tak, proszę miłościwej pani, dziewczyna, co tańczy i śpiewa na placach publicznych, nie jest dobrem towarzystwem dla dziedziczki książęcej.
Księżna zwróciła się ku donie Kruz i ujrzała dwie łzy błyszczące pod długiemi jedwabnemi rzęsami.
— Nic więcej nie macie do zarzucenia waszemu panu? — spytała księżna.
— Do zarzucenia? To też jest zarzut bo dziewczynka nie przychodziła często, a ja z mej strony pilnie strzegłam..
— Dobrze, dobrze, moja kobieto — przerwała jej księżna, — dziękuję wam, możecie odejść.
Od dzisiejszego dnia oboje z wnukiem będziecie należeli do mojego domu.
— Podziękuj na kolanach! — zawołała Franciszka Berichon, popychając Janka.
Księżna, powstrzymując ten wybuch wdzięczności, skinęła na Magdalenę, aby wyprowadziła staruszkę z wnukiem do izb służebnych.
Dona Kruz również skierowała się ku drzwiom.
— Floro, gdzie idziesz? — spytała księżna.
Dona Kruz zdawała się nie słyszeć, więc księżna powtórzyła:
— Floro! Wszak to jest twoje imię? Chodź, Floro, chcę ciebie uściskać.
I nie czekając na ociągającą się dziewczynę, księżna wstała i podeszła ku niej z wyciągniętemu ramionami. Dona Kruz czuła na swej twarzy wraz z pocałunkami łzy księżnej.
— Ona cię kocha — mówiła szczęśliwa matka, — napisała to sama na tych kartach, z któremi się póki życia, nigdy nie rozstanę; ona tam ukazuje całe swoje serce.
Ty jesteś jej gitanita, najpierwsza jej przyjaciółka. Szczęśliwsza odemnie, znałaś ją dzieckiem. Musiała być ładna, opowiedz mi, Floro!
Ale, nie dając gitanicie czasu na odpowiedź, mówiła dalej z namiętnem wzruszeniem:
— Wszystko to, co ona kocha, chcę również pokochać. Więc kocham ciebie, Floro, moja droga córko. Uściskaj mnie. A ty, czy potrafisz mię kochać? Gdybyś wiedziała jak jestem szczęśliwą i jakbym gorąco pragnęła, aby świat cały podzielał to moje szczęście! Nawet tego człowieka, rozumiesz, Floro? tego, który mi zabrał serce mego dziecka, jeżeli ona tylko zechce, czuję, że i jego mogłabym pokochać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.