Garbus (Féval)/Część szósta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
TRZY PIĘTRA W CIEMNICY.

Trybunał kryminalny sięgał czasów Franciszka II-go. Został utworzony dla sądzenia heretyków wyłącznie. Wyroki tego trybunału spełniane były w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
Za Regencyi zadania trybunałów najzupełniej się zmieniły. Nie chodziło im teraz o herezyę, zjawiła się nowa gorączka: finansowa i trybunały kryminalne całkowicie jej były oddane.
Ale jednocześnie istniał jeszcze inny trybunał kryminalny, w Chatelecie. Powstał on w 1716 roku i odznaczył się kilku sławnymi wyrokami między innymi skazany był na śmierć de Santerre za sfałszowanie pieczęci państwowych. Trybunał ten składał się z prezydującego i pięciu radców; mógł być w każdej chwili zwołany na rozkaz króla; członkowie jego zatem nie mogli wcale opuszczać Paryża.
Tego samego dnia, kiedy Gonzaga prowadził taką długą poufną rozmowę z regentem, trybunał kryminalny Chateletu otrzymał najwyższy rozkaz aby się zebrał o czwartej godzinie w nocy.
O godzinie czwartej i pół Henryk Lagarder stanął przed trybunałem kryminalnym Chateletu. Akt oskarżenia zarzucał mu morderstwo i porwanie dziecka.
Między świadkami stanęli przedewszystkiem książę i księżna Gonzaga. Ale zeznania ich tak były ze sobą sprzeczne, że izba, nawykła do szybkich wyroków, musiała odwlec termin, czekając na jaśniejsze dowody. Przywołano, jako świadków, pana Pejrola, Kokardasa i Paspoata.
Wszystko już było przygotowane do odwiezienia Lagardera do Bastylii  t. j — miejsca nocnych egzekucji. Więc, aby go mieć pod ręką, zamknięto go w więzieniu sąsiadującem z salą obrad.
Było to na trzeciem piętrze w nowej baszcie. Lagarder ofiarowywał dozorcy więziennemu dwadzieścia czy trzydzieści pistolów, to jest wszystko, co miał przy sobie, za dostarczenie mu kawałka papieru, atramentu i pióra. Dozorca wziął trzydzieści pistolów, ale nic mu wzamian nie przyniósł; obiecywał złożyć tylko pieniądze sędziom.
Lagarder uczuł się nad wyraz przybitym i zgnębionym. Cóż mu pozostaje do zrobienia. Oto jest pod kluczem ubezwładniony, nieudolny; śmiertelny zaś jego wróg miał potęgę, łaskę regenta, fortunę i wolność.
Już dniało, gdy Lagarder wchodził do celi. Rozejrzał się po niej. Kiedyś, przed laty służył jako gwardzista w Chatelecie, znał więc jego rozkład. Wiedział, że pod jego celą znajdują się dwie podobne ciemnice.
Zostawiono mu ostrogi przy obuwiu. Oderwał jedną z nich i spiczastym ostrym występem, ukłuł się w rękę. Oddarł kawałek chustki do nosa, który miał mu służyć za papier, wybrał twardą cienką słomkę, umaczał ją we własnej krwi i zaczął pisać. Mozolna to była praca, krew rozlewała się na płótnie tak, że z trudem można było cokolwiek przeczytać. Nie mniej jednak Lagarder napisał kilka słów. Następnie również za pomocą ostrogi wyłupał taflę z podłogi.
Nie mylił się: pod jego celą były jeszcze dwie cele więzienne jedna pod drugą.
Tuż pod nim, na drugim piętrze, zamknięty był markiz de Chaverny, ciągle pijany, spał, jak najszczęśliwszy z ludzi. Pod nim, o piętro niżej siedzieli w jednej celi razem Kokardas z Paspoalem i leżąc na słomie, filozofowali nad znikomością bogactw i marnością świata. Oni, którzy jedli wczoraj wspaniałą kolacyę w towarzystwie samego księcia, dziś raczyli się nędznym kawałkiem chleba. Kokardas od czasu do czasu oblizywał się na wspomnienie wybornego wina. Paspoal, przymykając oczy, widział jak na jawie, zadarty nosek panny Nevelli, płomienne oczy dony Kruz, piękne włosy panny Fleury i drażniący uśmieszek Cydalisy.
Chaverny śnił także, ale inaczej. Leżał na słomianym barłogu w ubraniu w nieładzie, z rozczochranemi włosami. Rzucał się w niespokojnym śnie i mruczał:
— No garbusie, nie oszukuj, jeszcze raz! Acha! Ty udajcsz, że pijesz, huncwocie, a wino leje się po twoim żabocie. No prędko! Niech tu przyniosą dwie beczki, dwie pełne beczki, ty wypijesz jedną, a ja drugą. Ty gąbko jedna! Ale na Boga, usuńcie tę kobietę, która mi siedzi na piersiach, taki ciężar! Czy to moja żona? Muszę być żonaty...
Twarz jego wyrażała nagłe niezadowolenie.
— Ach, to dona Kruz! Poznaję ją. Ukryjcie mnie! Nie chcę,żeby dona Kruz zobaczyła mnie w takim stanie. Weźcie sobie napowrót te pięćdziesiąt dukatów, ja chcę się ożenić tylko z doną Kruz!
I nagle milkł. To znów chwytał go śmiech idyotyczny, pijacki. Nie zwracał najmniejszej uwagi na lekki hałas ponad głową; wystrzały armatnie zdołałyby go chyba dopiero obudzić. A ów hałas wciąż się powiększał. Sufit był cienki, po kilku minutach tajemniczego szmeru, zaczęły spadać spore kawałki muru. Chaverny czuł je przez sen na twarzy i coraz opędzał się ręką, jak od much natarczywych.
Wreszcie spadł większy kawałek gzemsu i uderzył go w czoło.
— Do kroćset dyabłów! — krzyknął. — Przeklęty garbusie, już sobie pozwalasz rzucać na mnie kawałkami chleba! Mogę pić z tobą, ale zabraniam ci takiej poufałości.
Tymczasem w suficie, tuż ponad głową markiza ukazał się spory otwór i znów kawał tynku uderzył go w głowę.
— Co ty sobie myślisz, bałwanie? — krzyknął z gniewem. — Rzucać kamieniami! Hej, Navail! Bierz garbusa za nogi, wykąpiemy go w błocie....
Z otworu w suficie dał się słyszeć głos Lagardera:
— Ktokolwiek jesteś, zechciej wysłuchać towarzysza niedoli. Czy nikt nie przychodzi do ciebie z zewnątrz?
Cheverny spał ciągle, ale już nie tak głęboko. Zdawał się słyszeć we śnie głos z sufitu.
— Na honor — mówił przez sen z przejęciem — to nie jest dziewczyna, którą można kochać na żarty. Ona nie była wspólniczką tej całej komedyi; a ten urwis Gonzaga wmawiał w nią, że jest w towarzystwie szlachetnie urodzonych dam. A ja mówię, że z niej byłaby najśliczniejsza markiza na świecie!
— Hej! Hej! Czyście nie słyszeli, com mówił? — odezwał się głos Lagardera z góry.
Chaverny zachrapał parę razy.
Wtem przez otwór w suficie spada na jego uśpione oblicze, jakiś ciężki przedmiot. Chaverny skoczył na równe nogi, łapiąc się za bolący policzek.
— Nędzniku! — krzyknął. — Policzkujesz mnie? Na pomoc! Do mnie!
Obiegł wszystkie kąty ciemnicy.
— Nie mogę się obudzić — mruknął, przecierając oczy. — Śni mi się.
Głos z góry znowu przemówił.
— Czyś pan otrzymał pakunek?
— Masz tobie! — rzekł Chaverny. — Garbus jest tutaj niewątpliwie ukryty i jeszcze mi wytnie jaką nową sztuczkę. Ale cóż to, u licha za pokój?
Podniósł głowę i zawołał z całych sił:
— Widzę, widzę twoją dziurę, przeklęty garbusie! Zapłacę ci za to, nie bój się! Idź i każ mi otworzyć.
— Nie słyszę co mówisz, za daleko stoisz od otworu — odrzekł głos — ale widzę cię dobrze i poznaję. Panie de Chaverny, żyłeś w towarzystwie marnych ludzi, ale sam jesteś jeszcze szlachetnym szlachcicem, wiem o tem,. Dlatego też przeszkodziłem zamordowaniu cię tej nocy.
Markiz wytrzeszczył oczy.
— Co to jest? — To nie głos garbusa — myślał. — Co on mówi o zamordowaniu. I jak śmie przybierać do mnie taki ton protektorski.
— Jestem kawaler de Lagarder — mówił głos jakby w odpowiedzi na zapytanie markiza.
— Co? — zawołał Clhaverny zdziwiony. — Oto człowiek mogący się pochwalić, że ma twarde życie!
— Czy pan wiesz gdzie jesteś? — Zapytał głos.
Chaverny wstrząsnął głową przecząco.
— W więzieniu Chateletu, drugie piętro w nowej baszcie.
Chaverny rzucił się ku zakratowanemu okienku, które słabo oświetlało ciemnicę, i opuścił ręce bezwładnie.
— Aresztowano pana dzisiaj w nocy w pańskim pałacu na rozkaz listu sekretnego — objaśniał głos.
— To niewątpliwie zasługa mego najukochańszego i najszlachetniejszego kuzyna! zawołał markiz. — Przypominam sobie żem mu dzisiaj jawnie okazywał wstręt do pewnych podłości...
— A czy pan sobie przypomina pojedynek na wino szampańskie z garbusem?
Chaverny kiwnął głową.
— Ja to grałem rolę garbusa — rzekł głos.
— Pan? — zawołał markiz. — Kawaler Lagarder?
Ale ów nie słyszał i ciągnął dalej:
— Kiedyś pan był nieprzytomny, Gonzaga wydał rozkaz, aby cię zgładzono ze świata. Przeszkadzałeś mu. On ma wstręt do tej resztki prawości, która ci została. Ale ci, którym był wydany rozkaz, należą do mnie. Wydałem, im rozkaz inny.
— Dziękuję rzekł Chaverny. — To wszystko jest nie do uwierzenia!... Tembardziej pragnę temu wierzyć.
— Przedmiot który rzuciłem — ciągnął głos. — to rzecz, którą chciałbym przesłać księżnie Gonzaga: na kawałku płótna oddartym z chustki, skreśliłem parę słów własną moją krwią.
Chaverny podniósł pakunek, dziwiąc się, że kawałek chustki mógłby być tak ciężki, iż o mało nie rozbił mu czaszki. Lagarder zawinął w chustkę spory kawał cegły.
— Jakże twardo musiałem spać — dziwił się Chaverny — jeżeli mnie można było przenieść aż tutaj bez mojej wiedzy!
Wyjął z pakunku kawałek zapisanego krwią płótna i schował do kieszeni.
— Jeżeli się nie mylę — zaczął znów głos — jestem pewny że pan dobrze mi życzysz i chciał byś przyjść z pomocą?
Młody markiz przytakiwał głową.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, będę stracony dzisiejszego wieczoru. Trzeba się spieszyć. Jeżeli pan nie ma sposobności przęsłania mojej posyłki, zrób pan tak jak ja: wydłub czem dziurę w podłodze i będziemy próbować szczęścia dalej, o piętro niżej.
— Czemś pan przedziurawił sufit? — zapytał Chaverny.
Lagarder nic słyszał, lecz widocznie domyślił się pytania, gdyż w tejże chwili ubielona wapnem ostroga padła u nóg Chaverny’cgo. Markiz natychmiast zabrał się do roboty i z całym zapałem. W miarę jak wracała mu przytomność, wzrastała też złość na wszystkie podłości, wyrządzone mu przez Gonzagę.
— Poczekaj! — mruczał pod nosem. — Policzymy się ze sobą!
I z tem większą zaciekłością żłobił w podłodze dziurę, dziesięć razy większą niż było potrzeba do puszczenia pakunku.
— Markizie, na miłość Boską za wiele robicie hałasu! — ostrzegał Lagarder. — Mogą usłyszeć dozorcy!
Ale Chaverny z wściekłością wyrywał cegły, odłupywał tynk, mur, krwiawiąc niemiłosiernie swe ręce.
— Korono cierniowa! — Zerwał się Kokardas z barłogu. — Któż tam tak tańcuje nad nami?
— Może to jaki nieszczęśnik broni się, bo chcą go udusić — odpowiedział Paspoal, który tego dnia miał czarne myśli.
— Ano! Jeżeli go duszą, to on ma prawo bronić się. Ale ja myślę, że to prędzej jakiś furyat, którego zamknęli w więzieniu zanim odwiozą do domu waryatów.
Wtem z wielkim trzaskiem spadł kawał sufitu, tuż przy barłogu naszych zuchów, tworząc gruby obłok kurzu dokoła.
— Boże, polecam dusze nasze — zawołał pobożnie Paspoal. — Nie mamy szpad, a tu nam szykują jakieś kawały!
— Głupstwo! — odparł Gaskończyk. — Toby przyszli drzwiami. Te! Patrzaj! Widzę tam kogoś!
— Hola! — zawalał markiz, wsadzając głowę ogromny otwór w suficie.
Kokardas i Paspoal zadarli w górę głowy.
— Was tam dwóch? — zapytał Chaverny.
— Jak pan widzi, panie markizie. Ale do licha, po co tyle awantur? — zawołał Kokardas.
— Podsuńcie wasze barłogi pod otwor, zeskoczę.
— Nie, nie! Dosyć nas tu dwóch!
— A dozorca też nie wygląda na to, aby się chciał pośmiać z takich żartów — dodał Paspoal ponuro.
— Prędko! Słomy! Słomy — wołał niecierpliwy Chaverny.
Ale nasi towarzysze ani się ruszyli. Wówczas Chaverny’emu przyszła szczęśliwa myśl do głowy i wymówił nazwisko Lagardera. W jednym mgnieniu oka wszystka słoma zsuniętą była na środek celi.
— Czy ten gałgus jest razem z panem? — zapytał Kokardas.
— Co z nim słuchać zatroszczył się Paspoal.
Chaverny zamiast odpowiedzieć, wsunął obie nogi w otwór, ale uwiązł w połowie drogi, objętość jego ciała w biodrach większą bowiem była niż obwód otworu, robił wściekłe wysiłki, aby się przecisnąć napróżno. Kokardas na widok jego fikających w powietrzu nóg śmiał się do rozpuku. Paspoal, zawsze rozważny, podszedł nasłuchiwać pod drzwiami od korytarza.
Ciało markiza jednak pomalutku przeciskało się przez otwór.
— Ola Boga, maleństwo! — zawołał Kokardas. — On spadnie! A to dosyć wysoko, aby sobie połamać kości.
Paspoal zmierzył okiem odległość sufitu do podłogi.
— Tak to dosyć wysoko — zauważył — aby i nam co połamać, jeżelibyśmy lekkomyślnie ofiarowali się służyć mu za materac!
— Eee! Takie chuchro!
— Jak chcesz; ale upadek z dwunastu, czy piętnastu stóp wysokości...
— Nie bój się skorupko moja! Przecie on od naszego Paryżanina. Na miejsce!
Paspoal nie dał się dłużej prosić; obaj z Kokardasem ujęli się za swe tęgie ramiona i nadstawili je pod otwór. W tejże samej chwili ciasne ramy otworu puściły markiza, który całem ciężarem zwalił się na naszych zuchów; wszyscy troje runęli na barłóg, oślepieni gruzem i pyłem z muru lecącego za Chavernym. Markiz podniósł się, wyprostował zbolałe, członki i zaczął się śmiać.
— Jesteście dobre chłopaki — rzekł. — Gdym was zobaczył po raz pierwszy, wziąłem was za pospolitych wisielców nie gniewajcie się. Lepiej wyważmy razem drzwi, potem uduśmy klucznika, zabierzmy mu klucze i dalej na wolność!
— Paspoalu! — zawołał Gaskończyk.
— Kokardasie! — odparł Normandczyk.
— Czy ty uważasz że ja mam minę wisielca?
— A ja? — mruknął Paspoal, patrząc z ukosa na markiza. — Po raz pierwszy w życiu podobna obelga...?
— Nie bój się! — przerwał Kokardas. — Odda on nam sprawiedliwość ten fircyk jak będziemy na wolności. Tymczasem on mi się podoba i jego plan także. Wyważajmy drzwi, ręko Boska!
Paspoal powstrzymał go nagle.
— Słuchajcie — rzekł, nadstawiając uszu pod drzwiami.
Z korytarza dochodził odgłos kroków. W jednej chwili gruz i wapno zmiecione były w kąt, barłogi usunięte na zwykłe miejsca.
W zamku zgrzytnął klucz.
— Gdzie mam się schować? — szepnął Chaverny, ogromnie rozśmieszony, pomimo krytycznego położenia.
Kokardas ściągnął z siebie kaftan, Paspoal zrobił to samo i przykryli niemi przykucniętego na słomie markiza. Obaj zaś profosi, aby upozorować swój negliż, udawali iż się z sobą mocują.
— Raz, dwa — wołał Kokardas. — Twoja kolej, lebiodo!
— Zaczynam! Halt! — wołał śmiejąc się Paspoal.
Ciężkie drzwi zaskrzypiały na zawiasach. W towarzystwie klucznika i dozorcy wszedł jakiś dostojnik we wspaniałym dworskim stroju.
— Nie odchodźcie — rzekł do urzędników więziennych zamykając drzwi — czekajcie w korytarzu.
Był to pan Pejrol we własnej osobie i w całem przepychu swego dostojeństwa. Kokardas i Paspoal poznali go od pierwszego wejrzenia, lecz w dalszym ciągu, nie przerywając sobie, fechtowali się na pięści.
Tego jeszcze ranka, po opuszczeniu pawilonu Gonzagi, nasz dobry pan Pejrol przeliczył wszystkie swoje skarby. Na widok złota, tak uczciwie i mozolnie zapracowanego, na widok porządnie ułożonych w kasetce akcyi bankowych rozpromieniło się ponure oblicze pana Pejrola, Powziął też stanowczy zamiar usunięcia się gdzieś, w jakiś zaciszny kącik na prowincyi, gdzieby mógł bez troski zażywać szczęścia, zwłaszcza że jasny horyzont jego pana zaczynał się jakoś chmurzyć, a głos wewnętrzny wciąż mu powtarzał: “Uciekaj!” Nie mniej przeto nie widział niebezpieczeństwa w tem, jeśli zostanie w Paryżu ze dwadzieścia cztery godziny dłużej. Sofizmat podobny po wszystkie wieki zwykł gubić skąpców: dwadzieścia cztery godzin tak to krótko! Bo nie pamiętaj, że każda z 1,440 minut może sprowadzić nieszczęście, śmierć lub zasłużoną karę.
— Jak się macie, dzielni moi przyjaciele — rzekł pan Pejrol, upewniwszy się wzrokiem iż drzwi na korytarz są przymknięte.
— A masz! A masz za swoje lebiodo! — krzyczał Kokardas, dając potężnego kuksa swemu przyjacielowi, Paspoalowi. — Dobrze ci teraz? Właśnie tu mówiliśmy — zwrócił się do Pejrola — ja i ten kociak, że gdyby nam dano nasze papiery, niezgorzej zaszedłby nam czas tutaj.
— Tak dobrze się bawicie? — roześmiał się Pejrol.
— Nieźle, wcale nieźle! — odpowiedział Gaskończyk. — Cóż tam nowego w mieście?
— Nic nie wiem szlachetni rycerze. Ale jakże to? Chcielibyście koniecznie odebrać wasze szpady?
— Przyzwyczajenie, widzi pan — odrzekł dobrodusznie Kokardas. — Kiedy nie mam przy boku mojej Piotrusi, zdaje mi się, że mi brak jakiegoś członka. O tak!
— A gdyby wam tak nietylko oddano rapiery, ale jeszcze i otworzono drzwi na świat Boży?
— Korono cierniowa! Toby była rozkosz! Co ty, Paspoal, na to?
— Co trzeba zrobić, aby się to stało? — zapytał słodko Paspoal.
— Bardzo mało, moi kochani, tylko powiedzieć “dziękuję” temu, którego uważacie za wroga, a który zawsze ma do was słabość.
— Ręko Boska! Któż to jest ten doskonały człowiek?
— To ja, moi starzy towarzysze, pamiętacie, znam się od lat dwudziestu przeszło?
— Dwadzieścia trzy będzie na św. Michała — rzekł Paspoal. — Akurat było to w wilię św. Archanioła, kiedym panu wypalił trzy “płaskie” za Luwrem z polecenia pana Molevri.
— Paspoal! — ofuknął Kokordas. — Kto to słyszał wywoływać takie brzydkie wspomnienia? Co do mnie, to ja zawsze myślałem sobie, że ten dobry pan Pejrol kocha nas serdecznie chociaż skrycie. Przeproś mi go zaraz natychmiast, oberwańcze!
Posłuszny Paspoal pośpieszył ku Pejrolowi.
Ten zaś spostrzegłszy nagle otwór w suficie, zbladł śmiertelnie. Nie próbował jednak krzyknąć gdyż Paspoal, pokorny i łagodnie uśmiechnięty stanął między nim a drzwiami. Pejrol cofnął się nieco ku barłogowi i mierząc okiem przestrzeń między sobą a tymi dwoma silnymi drabami, niepostrzeżenie ujął za rękojeść szpady. Wtem z pod narzuconych na słomie kaftanów wysunęła się uśmiechnięta twarz markiza Chaverny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.