Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Hermina pierwsza przerwała milczenie, w jakiem byliśmy pogrążeni.
— Musiało zajść coś bardzo ważnego, Mundziu, skoro wróciłeś do Żarnowa, zamiast pospieszyć do Starej Woli?
— W istocie... zaszedł interes, niecierpiący zwłoki — odparłem zakłopotany.
— Czy nie możesz, czy nie chcesz powiedzieć mi, co się stało?
— Widzisz, Herminciu, jak słusznie was wszystkie świat obwinia o ciekawość! Gdybym ci powiedział, czy nie mogę, czy nie chcę wyjawić ci, o co chodzi, wiedziałabyś już połowę całej tajemnicy, albo co gorsza, wpadałabyś na domysły niepokojące, do których niema powodu. Nie żądaj więc odpowiedzi odemnie!
— Czy Sprawiłoby ci to przykrość, gdybym nalegała?
— Tak, i wielką nawet.
— Więc przestaję być ciekawą — rzekła, podając mi rękę — powiedz mi tylko, czy nie miałeś nowego jakiego zmartwienia, abym wiedziała, czy mam smucić się wraz z tobą, czy weselić?
— Zaręczam ci, że zmartwienia nie miałem, bądźmy dobrej myśli oboje! Ojciec twój, Bogu dzięki, ma się dobrze i nie mamy przyczyny do smutku.
W tej chwili, jakby dla zadania kłamu moim słowom, weszła do pokoju pani Wielogrodzka, z śladami łez na swojej łagodnej, dobrej twarzy. Zbliżyła się do nas i wziąwszy Herminę w swoje objęcia, poczęła ją tulić i całować, nie mogąc przytem powstrzymać nowego wybuchu płaczu. Zrozumiałem dobrze powód jej wzruszenia, widocznie komornik Opowiedział jej już był moje odkrycie i na widok Herminy przypomniało jej się niebezpieczeństwo, teraz już odwrócone, niebezpieczeństwo, wynikające ze złośliwych zamiarów Klonowskiego. Im zrozumialszą atoli była ta scena dla mnie, tem mniej mogła pojąć i wytłómaczyć ją sobie Hermina, tembardziej, gdy matka kazała jej zaraz potem pójść do pokoju komornika, gdzie prawdopodobnie nastąpiło powtórzenie uścisków, łez i niemego rozczulenia. Pani Wielogrodzka pocałowała mię w czoło, i kładąc palec na ustach szepnęła:
— Pamiętaj, abyś jej nie nie mówił! — Wyszła potem rozsyłać sługi po całe mnóstwo osób, które komornik zapraszał i wzywał do siebie, a Hermina, wróciwszy cała we łzach z pokoju ojca, nie zastała znowu nikogo, prócz mnie.
— Co to jest, Mundziu, czego tu wszyscy płaczą, czego mię tak tulą i pieszczą, i nic minie mówią? Zaczynam obawiać się jakiegoś nieszczęścia; jeżeli wiesz i możesz, powiedz mi, powiedz, co się stało? Czy to jest w związku z twoją tajemnicą? Czy... czy mama może mówiła co z tobą?
Ostatnie te słowa wymówione były z niepokojem, który mię zastanowił. Co mogłaby była mówić ze mną p. Wielogrodzka, niepokojącego Herminę? Widocznie z jednej zagadki, brnęliśmy w drugą. Pomyślawszy atoli chwilę, zrozumiałem myśl Herminy. Komornik powiedział mi przed chwilą, że oddawna wraz ze swoją żoną żywił przypuszczenie, iż my oboje młodzi pobierzemy się kiedyś. Zapewne p. Wielogrodzka dała to już nieraz do zrozumienia Herminie, która nie mogła wyprowadzić jej zupełnie z błędu, bo nie chciała zdradzać mojej tajemnicy i opowiadać, że jestem tak śmiesznie zakochany w Elsi. Teraz obawiała się, czy p. Wielogrodzka nie poruszyła przedemną tak delikatnego przedmiotu...
Nie omyliłem się, myśl ta opanowała ją była zupełnie, i wszystko miało się tak, jak przypuszczałem. Przejęta swoim niepokojem, Hermina wyciągnęła mię za rękę do ogródka, kazała mi usiąść obok siebie w altance i rzekła wzruszona:
— Wszak prawda, Mundziu, że ja będę twoją siostrą, że będziesz mi zawsze mówił wszystko, co cię smuci, lub co ci sprawia przyjemność, i że wierzysz w to, iż będę się smuciła i weseliła wraz z tobą?
— Jakżebym miał nie wierzyć, żeś ty dobra, że ty zawsze ta sama dla mnie, jaką byłaś, gdy byliśmy dziećmi?
— Tak, ale przypomnij sobie, że kiedy byliśmy dziećmi, rodzice nieraz żartem nazywali nas.... — Tu oblał ją rumieniec i nie mogła mówić dalej.
— Pamiętam to dobrze, tem lepiej, że...
— Mów, mów! Dlaczego pamiętasz to tem lepiej? Czy ci kto teraz wspominał o tem, czy może mama?...
— Nie mama, ale... ks. Olszycki i twój ojciec.
— A ty, co im odpowiedziałeś? Czy byłeś szczerym? ` Czy przyznałeś się, że kochasz Elsię?
Kolej rumienienia się przyszła na mnie. Starałem się wytłómaczyć Herminie, że ani w jednym, ani w drugim wypadku nie mogłem jakoś znaleźć sposobu wyjaśnienia tej sprawy, i że najmniej z wszystkiego zdobyćbym się był zdołał na wyznanie, iż jestem zakochany. Wszak śmianoby się ze mnie i powiedzianoby mi, że nie powinienem jeszcze myśleć o niczem, jak tylko o książce...
W głębi duszy mej jednak, wyrabiało się mimo mej wiedzy i woli rozumowanie, że skoro p. Wielogrodzki i ks. Olszycki przypuszczają, iż mogę myśleć o Herminie, to mogę myśleć także i o Elsi... Myślałem też o niej i dziwnie mi się jakoś na tę myśl robiło: z Herminą rozmawiałem tak swobodnie, tak łatwo mi było powiedzieć jej, że ją kocham, tak często jej to powtarzałem, a tak; dalekim byłem od myśli, że mogłyby się kiedy ziścić żartobliwe przepowiednie starszych! Gdybym się dowiedział, że idzie zamąż, kochał bym tego, któregoby ona kochała. Jakże inaczej miała się rzecz z Elsią!
Siedzieliśmy długo tak w altanie i kłopotaliśmy się myślą, co powiedzieć rodzicom, gdyby nas chcieli swatać, i jak to zrobić, aby im nie sprawić zmartwienia. Hermina nie mogła przytem uspokoić się co do powodów rozrzewniajacej sceny, którą miała z rodzicami. Póki przypuszczała, że chodziło może o nasz mniemany stosunek miłośny, tłómaczyła sobie tem rzecz całą. Ale skoro p. Wielogrodzka wcale nie mówiła zemną, a komornik wspomniał tylko nawiasem, że może się kiedy pobierzemy, więc musiało zajść coś innego; ale co zaszło? Czułem, że potrzeba było koniecznie dać jej jakieś wyjaśnienie, bo w przeciwnym razie z drobnych szczegółów i półsłówek mogła domyślić się czego. Powiedziałem jej tedy, że komornik’ objawił zamiar zrobienia testamentu, zupełnie niezawiśle od interesu, w którym miałem z nim rozmowę, i że to prawdopodobnie, wywołało rozrzewnienie ogólne. Zasmuciłem ją tym sposobem, ale odwróciłem przynajmniej jej ciekawość od tajemniczego powodu mojego przybycia.
Zawołano nas na obiad, a po obiedzie zaczęły schodzić się z miasta do domu komornika rozmaite urzędowe i nieurzędowe ñgury. Był także dr. Goldman, ks. Olszycki, obydwaj proszeni na świadków, był i pan Hładyłowicz, którego poznałem niedawno przy obiedzie z moim Opiekunem. Dowiedziałem się później od komornika, że za pośrednictwem tego indywiduum udało się załatwić niezwłocznie sprawę adoptowania Herminy. Wystarczyło w tym celu magiczne zaklęcie, złożone z pewnej ilości banknotów; za kilka godzin załatwioną była sprawa, trwająca już lat parę. Pisanie testamentu i donacyj zajęło resztę popołudnia i spowodowało tyle łez i smutku w całym domu, że rad przychyliłem się do nalegań dr. Goldmana, który obstawał przy tem, bym w towarzystwie Herminy odwiedził jego żonę i pomógł jej cieszyć się zdziwieniem córek adwokata Opryszkiewicza, iż pani konsyliarzowa, równie jak Hermina, barona Müllera, pupila hrabi Klonowskiego, nazywały po prostu Mundziem, i były z nim na stopie tak familiarnej. Zdziwienie to było w istocie niepospolite, a jeszcze niepospolitszą była francuzczyzna, której okazami p0pisywały się panna Mińcia i panna Gieńcia. Poznałem odrazu rezultaty pedagogicznych zabiegów p. Chenapanowej i mimo przygnębionego usposobienia, z jakiem wyszliśmy z domu na tę wizytę, wywołałem uśmiech na twarzy Herminy, kiedy zapewniałem pannę Eugenię jej własnym akcentem i jej zwrotami mowy, że Paryż jest bardzo wielkiem miastem i że w Wenecyi trawa jest zieloną, ale jej bardzo mało, podczas gdy rośnie jej sporo na górach szWajcarskich i ztąd ser tamtejszy bywa tak Wyborny. Wieczorem wróciliśmyi zastaliśmy komornika w doskonałym humorze, co i nas rozweseliło bardziej, niż komiczna pretensyonalność panien Opryszkiewiczówien. Komornik skorzystał z pierwszej chwili, kiedy mógł to uczynić, nie będąc słyszanym przez Herminę, aby mię zapewnić, że czuje, iż przybyło mu parę lat życia z powodu figla, jakiego wypłataliśmy Klonowskiemu. Przepędziliśmy bardzo przyjemnie czas, który mi zostawał aż do odejścia dyliżansu; komornik przy pożegnaniu wręczył mi jakąś paczkę, polecając, abym ją odpieczętował dopiero w Ławrowie, i abym w jego imieniu serdecznie pozdrowił O. Makarego, z którym pragnie osobistej znajomości. Pożegnany jak zwykle po rodzinnemu, wcisnąłem się W kąt ogromnego wozu pocztowego i mimo gwałtownych ruchów tej bezecnej machiny, wpadłem wkrótce w sen kamienny, z którego nie przebudziłem się aż w Ławrowie, bo od czasu wyjazdu mojego ze Starej Woli, upadałem już prawie z bezsenności i znużenia.
Paczka, którą mi wręczył był pan Wielogrodzki, zawierała wcale piękną sumkę, przeznaczoną dla Burglera, z tem atoli zastrzeżeniem, iż miał ją przechować O. Makary i obdzielać nią zwolennika łaciny i filozoiii w takich dozach, by tenże krzepiąc się przeciw wilgoci i cierpieniom żołądka, nie zakrzepił się na śmierć przypadkiem. Druga, nie mniej okrągła sumka, dołączoną była dla mnie, tytułem zwrotu wydatków, których nie poniosłem. Wykonawszy polecenie, tyczące się Burglera i przenocowawszy w klasztorze, nazajutrz pospieszyłem do Starej Woli, gdzie, wstyd mi wyznać, zrobiłem dziwny efekt, z wielkim szumem, hukiem i trzaskiem zajeżdżając przed ganek ekstrapocztą, wziętą w Ławrowie. Mogłem był łatwo znaleść tańszy i skromniejszy ekwipaż, ależ gdyby mię była przypadkiem ujrzała Elsia, złażącego z wozu, jakim mię Hryńko wiózł onegdaj do Czartopola! Pod ziemię byłbym się musiał schować przed jej złośliwym uśmiechem... Ekstra-poczta, to zupełnie co innego: wywołała ona tylko dobroduszny uśmiech, na oblicze pana Starowolskiego, gdy wyszedł obaczyć, kto to zajechał z tak niezwykła pompą? Sądzę teraz, że musiałem być niezwykle komicznym w tej mojej okazałości, nierównie komiczniejszym, niż na furze hajworowskiej, ale bądź co bądź, zrobiłem efekt, i Elsia Widziała mię z okna, i serce biło mi silnie pod najpiękniejszym moim tużurkiem...
Józio wybiegł i rzucił mi się na szyję, jak gdyby mię kilka lat nie widział, pan Starowolski przywitał mię serdecznie, a nawet stary wiarus Jacenty, pełniący obowiązki kamerdynera i kredencerza, znalazł dla mnie jeden z rzadkich swoich uśmiechów. Potrzeba wiedzieć, że Jacenty uśmiechał się tylko wtenczas, gdy witał p. Starowolskiego lub Józia po długiem niewidzeniu; oprócz tego raz tylko widziałem, że śmiał się i płakał oraz z radości, było to przy sposobności, gdy Józio powalił strzałem pierwszy raz w swojem życiu rozjuszonego odyńca, któremu nawet najstarszy myśliwy byłby ustąpił z drogi z wielkiem uszanowaniem. Wówczas to Jacenty zdobył się na najdłuższy frazes, jaki z jego ust słyszałem, a frazes ten brzmiał:
— Jak Boga kocham, panie rotmistrzu, nasze dziecko takie walne, że niech mię piorun trzaśnie, jeżeli nie będzie drugi rotmistrz z niego!
Poza takiemi nadzwyczajnemi okolicznościami, Jacenty był milczący i poważny, jak senator rzymski i rozmawiał dłużej chyba tylko ze starym swoim wachmistrzem, panem Jakóbem. Tem cenniejszym był dla mnie ów uśmiech na jego twarzy, świadczył on bowiem, że jestem niepospolicie w łaskach u starego Jacentego, a tem samem u całego domu, bo Jacenty kochał lub nie cierpiał tych tylko, których kochał lub nie lubił właściciel Starej Woli wraz z całą swoją rodziną. Nienawidził też przedewszystkiem w pierwszej linii, landsdragonów i komisarzy cyrkularnych, a w drugiej linii pana Efraimowicza, sąsiada Starowolskich, mianowicie za to, że komisarze tego rodzaju stanowili jego ulubione towarzystwo.
Było jeszcze przed śniadaniem; całe pół godziny dzieliło mię od chwili widzenia się z Elsia. Nie wiedziałem, czy mogę wejść do pokojów, w których zazwyczaj przebywały panie, nie śmiałem pytać się o to, aby nie zdradzić mojej niecierpliwości. Nie miałem pretensyi, aby Elsia wybiegła na moje powitanie, jak to uczyniła była Hermina, ale przykro mi było, że widziałem ją tylko na chwilę w oknie. Przechadzaliśmy się z rotmistrzem i Józiem po dziedzińcu, naokoło gazonu; p. Starowolski, który wiedział ogólnikowo, że stosunki moje z moim opiekunem nie należały do najprzyjemniejszych, a interesował się bardzo moim losem, wypytywał mię o to i o owo. Opowiedziałem mu w krótkości historyę moich i p. Wielogrodzkiego zatargów z p. Klonowskim, nie pomijając i owego zajścia z p. Przesławskim. Żałowałem tego jednak, rotmistrz był bowiem tak oburzony groźbą i przewrotnością Klonowskiego, że przeczuwałem, iż opowiadanie moje da powód do jakiejś awantury. Rotmistrz pytał się, czy Klonowski zażądał satysfakcyi od Przesławskiego. W odpowiedzi omal nie wypaplałem podsłuchanej rozmowy państwa Klonowskich, ale urwałem nagle moje opowiadanie, Wlepiając wzrok w okno, w którem przed chwilą widziałem Elsię. Była ona tam i teraz, ale obok niej dawał się tam także widzieć olbrzymi kołnierz od kolorowej, angielskiej koszuli, w towarzystwie niemniej olbrzymiego fontazia od seledynowej krawatki, a właściciel tych akcesoryów, jakkolwiek nie widać było jego malutkiej twarzy, nie mógł być wątpliwym dla mnie.
— Pan... Pomulski — wyrzekłem z osłupieniem.
— A tak — odpowiedział p. Starowolski z niedwuznacznym wyrazem niechęci — pan Kazimierz Pomulski! To twój socius doloris, bo i on jest pupilem p. Klonowskiego, czy był nim do niedawna...
— Chachacha, Edziu — odezwał się Józio — wiesz ty, że p. Pomulski jest kandydatem na mojego szwagierka? Chachacha, przepyszny szwagierek, nieprawdaż? Radziłem już Elsi, aby sobie sprawiła torbeczkę, w którejby mogła nosić z sobą swojego przyszłego męża, aby go nie zgubiła!
— Cicho Józiu — powiedział p. Starowolski. — To wcale przedwczesne żarty. Jakem szlachcic, to wolę wydać córkę choćby za jakiego porządnego przechrztę, albo za rozumnego i uczciwego biedaka, niż za takiego błazna! Nie wyrywaj mi się więcej z takiemi konceptami.
— Na rozkaz p. rotmistrza raportuję: śniadanie! — odezwał się w tej chwili Jacenty, stając na ganku w wojskowej pozycyi.
Weszliśmy do jadalnego pokoju, gdzie zastaliśmy już panią Starowolskę, Elsię i p. Pomulskiego. Matka przywitała mię z życzliwością, której zagłuszyć nie zdołało arystokratyczne cokolwiek jej ułożenie. Ale cóż miał znaczyć ten zimny, etykietalny dyg Elsi? Zwykle podawała mi rękę przy powitaniu i przy pożegnaniu, czekałem i teraz na tę łaskę, słyszałem bowiem od matki, że jestto przywilejem monarchów i książąt z panujących domów, iż pierwsi wyciągają rękę w takich razach. (Nawiasem powiem, że musiało się teraz namnożyć niepospolicie tych uprzywilejowanych istot, uważam bowiem, że coraz mniej jest panów, którzyby czekali, czy dama chce podać im rękę).
Cóż miał znaczyć ten chłód nagły? Stanąłem jak wryty; tłómaczem moich uczuć w tej chwili mógłby być tylko ów wiersz z Niepoprawnych, w którym hrabia Fantazy żali się:

„Duchowi memu dała w twarz i poszła!...“

— Panowie znacie się podobnoś? — zapytał p. Starowolski, patrząc na mnie i na Pomulskiego.
— A, mam honou, — przemówił kawaler Kazimierz de Pomulski, zbliżając się do mnie i podając mi rękę, którą ująłem machinalnie, zaledwie zdając sobie sprawę z tego co się działo zemną.
Siedzieliśmy naokoło okrągłego stołu wten sposób, że p. Pomulski znalazł się obok pani Starowolskiej, a ja obok Elsi. Pan Pomulski był niewyczerpanym w opowiadaniu, którego treścią były konie, wraz z posiadającymi takowe książętami i hrabiami. Dowiedzieliśmy się w przeciągu kilku minut, że siedzibą najgwałtowniejszego sportu jest Hoppegarten w Berlinie, że we Lwowie Wilhelm hr. Siemieński ma „jeszcze najwięcej“ szyku w koniach i ekwipażach, ale na wyścigach grają główną rolę Zamojscy i Tarnowscy, podczas gdy pierwszym sportsmanem krajowym jest p. Tuczyński, którego jednakowoż p. Pomulski przy najbliższej sposobności zamierza pobić na głową, bo trenuje właśnie anglika, kupionego w Tarnopolu na jarmarku, a huabia Sylweuy zapewnia, że to niezmiernie szlachetna szkapa. Jeżeli już całe to gadanie wraz z niedorzecznemi przechwałkami opowiadającego i własną jego osobą mogłoby było zniecierpliwić Archaniołów, Serafinów iCherubinów, to cóż dopiero mówić o okoliczności, że Elsia słuchała tego Wszystkiego dość uważnie, a mnie traktowała tak, jak gdybym wcale nie istniał na świecie? Od czasu do czasu, uznawała obecność p. Pomulskiego jakąś złośliwą uwagą, skierowaną do jego popisów sportsmańskich, uwagą, której znaczenia p. Pomulski nie rozumiał i za którą matka strofowała ukrytem spojrzeniem. Ależ z niego szydziła przynajmniej, a mnie ignorowała zupełnie! Nadaremnie próbowałem parę razy zmusić ją do przypomnienia sobie, że siedzę koło niej, mięszałem się do rozmowy o sporcie i o hrabiach, nic to nie pomogło. Miałem naprzemian ochotę płakać, lub rzucić talerzem w głowę p. Pomulskiemu. Nie zrobiłem wprawdzie ani jednego, ani drugiego, jednakowoż mordercze instynkta przemogły we mnie i zapytałem p. Jakóba rezolutnie, czy będziemy strzelali do tarczy z pistoletów dziś po południu?
— I owszem — odpowiedział — Józio już wczoraj na pięć razy, trzy razy trafił w asa na piętnaście kroków. Ty tego nie dokażesz, chyba ci zamiast asa postawić geometryę! — Geometrya w oczach p. Jakóba była szczytem ludzkiej wiedzy i symbolem ślęczenia, to też prześladował mnie nią najczęściej.
— Jednakowoż — odzwałem się, dotknięty tą aluzyą — na dwanaście kroków trafiałem ostatnim razem każdego asa!
— Biedne asy, szczęście, że nieżywe! — nadmieniła Elwira, po raz pierwszy dając do poznania, że wie o mojej obecności. Słyszała więc wszystko, co mówiłem, chociaż zdawała się nie uważać! Ale z jakim ona to powiedziała wyrazem, jak złośliwie spojrzała na mnie, gratulując asom, że są nieżywe.
— Chciałbym mieć kiedy... żywego asa! — mruknąłem pod nosem; ona zaś odwróciła się ku p. Pomulskiemu i zapytała go z śmiechem, czy jest myśliwym, i czy dobrze strzela?
— Ho, ho, goddam! — była odpowiedź — tuafiam w lot muchę, albo komaua! W Beulinie odstrzeliłem lewe ucho pouucznikowi od gwaudyi, któuego wyzwałem za to, że mi się nie odkłonił, ale tłómaczył się, że ma wzuok kuótki.
— To niepięknie wyzywać ludzi z krótkim wzrokiem — powiedziała Elwira — kalek i dzieci nie wyzywa się na pojedynek! — znowu spojrzała na mnie z ukosa, jak przedtem!
Skończyło się nareszcie to śniadanie, które było dla mnie istną torturę, i rad byłem, że mogłem pójść z Józiem do jego pokoju.
— Jesteś nie w humorze — zagadł mię Józio. — A powiedz-no mi, co to ty miałeś za awanturę w Żarnowie z tym Pomulskim? Mówiła mi Elsia... Nie, opowiedz mi Wprzód sam, jak to było!
— Jak było? Tak było, że powiedziałem Pomulskiemu, iż jest małpą, a on powiedział, że jest kawalerem, i na dowód pokazał mi swój bilet.
— A, więc dał ci bilet! Ja myślałem, że i to nieprawda! Wiesz, opowiedział on tu Elsi i mamie, że nagadał o i mnóstwo impertynencyj, i że uciekłeś z Żarnowa, gdy cię wyzwał na pojedynek. Nota bene, kiedy to Opowiadał, nie wiedział jeszcze, że znamy się dobrze, i że może spotkać się z tobą W Starej Woli. Zgniewałem się na Elsię, że mu uwierzyła, choć powiem ci, że ona podobnoś udaje tylko, i nam obydwom na złość zapewnia, iż wierzy Pomulskiemu. A on opowiadał to tak szczegółowo, i przedstawił cię W tak śmiesznem świetle! Wiesz co, niema innej rady, musisz natychmiast wyzwać tego p. Pomulskiego! Potrzeba nauczyć tego głupca! Chodź, chodź, pójdziemy do pana Jakóba i opowiemy mu rzecz całą, on nam poradzi, jak to zrobić.
Józio zaciągnął mię do pokoju zawieszonego siodłami, rysztunkami i t. p., w którym przebywał p. Jakób. Musiałem opowiedzieć cały przebieg mojego spotkania z Pomulskim, poczem Józio opowiedział co Pomulski opowiadał Elsi, a nakoniec zabrał głos p. Jakób, i oświadczył, że sprawa potrzebuje honorowego i krwawego załatwienia, i że nie cierpi zwłoki. Dopiero gdyśmy zaczęli układać szczegółowo cały plan kampanii, i gdy przebieg jej stanął mi żywo przed oczyma, przyszły mi do głowy skrupuły, które powinienbym był mieć zaraz z początku. Nadmieniłem, że może lepiej poczekać, aż Pomulski wyjedzie ze Starej Woli.
— Cóż u dyabła, czy boisz się tego d..... — wrzasnął na mnie p. Jakób.
— Nie, wachmistrzu, ale może to nie wypada, wyzywać go tutaj, gdzie jest gościem. Rotmistrz gdy się dowie...
— Rotmistrz nie potrzebuje wiedzieć o niczem, to próżna wymówka!
— A potem — rzekłem dalej ociągając się.
— A potem, powiedz prawdę, że jesteś w strachu, panie geometro!
— Boję się w istocie, ale boję się śmieszności. Ile razy słyszałem lub czytałem o studentach, chcących się pojedynkować, uważałem zawsze, że się z nich śmiano! Boję się być śmiesznym wobec rotmistrza i panny Elwiry..
— Niema nigdy nic śmiesznego w sprawie honorowej, jeżeli jest prowadzona honorowo, a w tem, spuść się na mnie. Co się zaś tyczy rotmistrza, to powiem ci na ucho, że miał on pojedynek z porucznikiem od huzarów w piętnastym roku swojego życia, i że postrzelił go W bok szkaradnie. A ty masz już podobnoś rok siedemnasty i wstydziłbyś się być babą!
To zdecydowało mię ostatecznie, i stanęło na tem, że ponieważ nie wypada, aby Józio wyzywał Pomulskiego W domu swojego ojca, więc p. Jakób wyzwie go w mojem imieniu, a Józio będzie jego sekundantem. Bronią miały być pistolety, miejscem spotkania pewna linia W lesie, po drugiej stronie rzeki, czas naznaczony był nazajutrz na g0dzinę piątą rano, a pretekstem wybornym były dziki, które tam pod lasem psuły kukurydzę włościanom...
P. Jakób niezwłocznie zabrał Pomulskiego z sobą do ogrodu, pomówił z nim, później przywołał Józia i W pół godziny Wszystko było załatwione. Przy obiedzie i przy herbacie, Elsia zachowywała się względem mnie równie okrutnie, jak przy śniadaniu; ale teraz, kiedy znałem powód jej oziębłości, martwiłem się mniej, i pocieszałem się nadzieją, że się zrehabilituję W jej oczach. Odpychałem z niechęcią przypuszczenie Józia, że Elsia nie Wierzy W blagę Pomulskiego, ale udaje tak tylko, aby nas obydwu zmartwić i dokuczyć nam trochę. Byłoby to nieludzkiem, niegodnem jej serca; to być nie mogło. Józio upierał się przy swojem, a ja tem więcej znajdowałem argumentów na obronę Elsi.
Tak to, moje panie, inaczej o was sądzą wasi bracia, a inaczej kochankowie!
Przy kolacyi pan Jakób zapowiedział wyprawę na dziki, w której może zechce wziąć udział p. Pomulski. Ten kręcił się jakoś dziwnie w swoich kołnierzykach, i bąknął coś o swojem zamiłowaniu W wyprawach tego rodzaju. Pan Jakób nie mógł się wstrzymać od żartu, że „ksiądz kapelan“ zabije może tym razem przynajmniej warchlaka, ja zaś dopuściłem się nierycerskiej blagi, i obiecałem mierzyć W warchlaka tak celnie, jak gdyby był asem żołędnym. Pan Starowolski pochwalił nasz zamiar, bo dziki w istocie niszczyły chłopom okropnie kukurydzę; napomniał mnie tylko, abym przypadkiem nie postrzelił jakiej swojskiej świnki; na co odpowiedziałem, że swojska świnka nie powinna udawać dzikiego warchlaka, ani też włazić W cudze ogrody. Gdy W ten sposób rozmowa doszła już była do ostatnich granic, nakreślonych przez przyzwoitość, równie jak przez delikatną sytuacyę, w jakiej znajdowałem się wobec Pomulskiego, p. Starowolska dała hasło do udania się na spoczynek, i wszyscy się rozeszli. P. Jakób zatrzymał mię na chwilę, aby mi szepnąć do ucha jakieś żołnierskie reguły zachowania się w podobnych wypadkach, a tymczasem Józio poszedł naprzód do naszego wspólnego pokoju. Gdy podążałem za nim, W kredensie zszedłem się twarzą w twarz z Elsią, która przystąpiła do mnie szybko i chwyciła mię za obydwie ręce.
— Panie Edmundzie, zrozumiałam wszystko, to ja wszystkiego narobiłam, na miłość Boga, i jeżeli mię pan kochasz, odstąp pan od swego zamiaru. Daj mi pan słowo!
Niechaj kto inny opisze, co się działo w tej chwili zemną, ja nie potrafię. Oniemiałem kompletnie W skutek tej niespodzianki. „Jeżeli mię pan kochasz“, powiedziała! Więc ona wiedziała, że ją kocham! Więc udając, że mnie nie Widzi i nie słyszy, zrozumiała i domyślała się wszystkiego, i czekała tu na mnie, aby mi to powiedzieć.
— Mój kochany panie Edmundzie, zrób pan to dla mnie! Całe życie musiałabym sobie to wyrzucać! Ja nie chcę i nie pozwalam, abyś się pan bił z Pomulskim. Prawda, prawda — dodała z czarującem spojrzeniem, które mię przeszyło na wylot — prawda, że pan to zrobisz dla mnie?
Teraz dopiero przypomniałem sobie, że obowiązkiem moim było zaprzeczyć wszystkiemu, bo przed kobietami nikt nie powinien przyznawać się, że ma zamiar pojedynkować się z kimkolwiek. Nim jednak zdołałem wyjąknąć jakieś zapewnienie, jakieś drzwi skrzypnęły gdzieś W dali, i Elsia jak spłoszona łania wybiegła z pokoju...
Ach, te boskie sny, które miałem tej nocy!a Ach, te jej słowa, które dźwięczały na dnie mojej duszy! Ach, to jej spojrzenie, które utkwiło we mnie!
O pierwszym brzasku dnia zbudził nas Jakób. Wybraliśmy się obydwaj z Józiem, uzbrojeni w dubeltówki w torby myśliwskie, przez ogród, zkąd czółnem przeprawiliśmy się na drugi brzeg rzeki, udając się na miejsce spotkania, podczas gdy p. Jakób miał przywieźć pistolety i p. Pomulskiego jego ekwipażem, objeżdżając przez wieś, aby się dostać do mostu. Gdyśmy weszli w las, ku wskazanemu zgóry miejscu, począłem zapytywać się sam siebie, jak też będzie z moją rycerską odwagą wobec tej pierwszej próby? Ciekaw byłem tego, ale nie mogłem sobie zdać sprawy, czy czuję lub nie jaką obawę. Serce biło mi mocno, ale zdawało mi się, że mam dość władzy nad sobą, aby pokonać to wzruszenie. Józio zirytowany był nierównie więcej odemnie, całował mię i ściskał od czasu do czasu i nie mógł nic mówić. Usiedliśmy na trawie pod drzewem, i tam rozważając ewentualność, że Pomulski może mię zabić, zwierzyłem się Józiowi z mojej miłości ku Elsi, i prosiłem go, aby w razie mojej śmierci powiedział jej, że była ostatnią moją myślą. Wydarłem potem kartkę z mojej notatki i skreśliłem na niej parę słów do Herminy, które także powierzyłem opiece Józia. Ten zaś płakał rzewnie, całował mię i nazywał mię swoim bratem. Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej, z wierzchołków drzew promienie jego spuszczały się ku nam, rosa schła na liściach i na trawie, a p. Jakóba i p. Pomulskiego nie było widać. Nareszcie dał się słyszeć lekki turkot powozu, przygłuszony trawą bujnie rosnącą na linii w lesie. Zerwaliśmy się — powóz zbliżył się do nas, lecz, o dziwo! Nie był to ekwipaż p. Pomulskiego, ale znana mi dobrze dorożka ze Starej Woli, z której wysiadł z poważną i surową miną-rotmistrz Starowolski.
Nie mogłem wątpić ani na chwilę, że rotmistrz wiedział o wszystkiem. Stałem skonfundowany niezmiernie i patrzałem na Józia, a on na mnie; był to rodzaj niemej narady, co począć? Ale niestety, mieliśmy obydwaj tak niedowcipne miny, że niepodobieństwem było, aby jeden z nas zaczerpnął natchnienie z ñzyognomii drugiego. Rotmistrz polecił woźnicy, aby pojechał drożyną leśną i czekał na niego koło leśniczówki, a następnie zwrócił się ku nam, zapewne w celu wypalenia nam przygotowanej po drodze filipiki.
— Smarkacze! — huknął głosem, przed którym zadrżałby był niewatpliwie szwadron wiarusów. — Smarkacze! — powtórzył, ale już mezzavoce, a groźny mars na jego twarzy walczył bez nadziei zwycięztwa z owem mimowolnem drganiem muszkułów, które zapowiada niepohamowany wybuch śmiechu. W istocie bowiem, sytuacya nie należała do najtragiczniejszych, a ile razy później przypomniałem sobie minę, którą miał Józio w owej chwili, zmuszony byłem wyznać mu, że mimo przebytego świeżo wzruszenia, sam omal się nie rozśmiałem. To samo twierdził także Józio. Cóż dziwnego, że rotmistrz, który nie był zakochanym, i który przed chwilą nie przygotowywał się sam na śmierć, ani też nie przygotowywał na nią, najlepszego swojego przyjaciela, nie mógł oprzeć się pokusie i rozśmiał się tak, że się trzymał za boki, i omal nie siadł na trawie? Gdy przeminął nakoniec ten wybuch wesołości, rotmistrz ozwał się, ile mógł poważnie:
— No, no, wracajmy do domu! Miałem zamiar nabrać was z góry, ale Elsia tak gorąco wstawiała się za wami, że odłożę to na później. Po obiedzie zaproszę was każdego z osobna ad audiendum verbum. Chodźmy!
— Ależ... panie rotmistrzu...
— Ależ... ojcze... — odezwaliśmy się prawie jednocześnie obydwaj z Józiem.
— Ani słowa więcej! Formuj się, pół obrotu w prawo, i marsz! Dziki w dzień nie wychodzą z lasu, i wkrótce będzie czas na śniadanie.
Nie było co robić, trzeba było słuchać! Poszliśmy w milczeniu, wraz z rotmistrzem, medytując po drodze, jak oryginalnie nieprzyjemnem będzie dla nas spotkanie z Pomulskim. To też zaraz po powrocie do Starej Woli, ja schowałem się do pokoju Józia, on zaś pobiegł na zwiady, dowiedzieć się, co się stało. Przypuszczałem, że prawdopodobnie Elsia przeniknąwszy nasz zamiar, ostrzegła ojca, ale przypuszczenie to okazało się mylnem. Z tego wszystkiego, co się dowiedział Józio, wynikało, że rotmistrz wiedział o wszystkiem jeszcze wczoraj przed kolacyą, albowiem p. Pomulski zrobił go swoim powiernikiem, oświadczając mu oraz, że tylko przez pomyłkę opowiadając o zajściu, które miał w Żarnowie, wymienił p. Moularda, w istocie bowiem miał on taką awantuuę, ale z kimś zupełnie innym. W skutek tego rotmistrz radził mu, aby mię przeprosił, co też Pomulski i przyrzekł. Po kolacyi, gdy p. Starowolska na prośbę Elsi mówiła z mężem o naszych morderczych projektach, rotmistrz uspokoił ją tem, że cała rzecz już za« łatwiona. Tymczasem pokazało się, że Pomulski nie ma ochoty ani bić się, ani przepraszać, o wschodzie słońca bowiem, gdyśmy już obydwaj z Józiem wybrali się byli do lasu, cały dwór w Starej Woli przebudzony został hałasem, wyprawionym przez p. Jakóba. Mój przeciwnik spakowawszy się, chciał wyjeżdżać, ale nie do lasu, i bez wachmistrza. Twierdził przeciwnie, że musi jechać po „ciocię“, która przywiozła go do Starej Woli a potem udała się na parę dni na dewocyę do klasztoru żeńskiego w Błażowcach, dokad siostrzeniec miał posłać po nią konie. Pan Jakób nie lubił takich żartów i obstawał przy tem, że Pomulski musi strzelać się koniecznie, a złapawszy go na góracym uczynku usiłowanej ucieczki, chciał go zatrzymać fizyczną przemocą. Ztąd powstał ów rwetes, któremu położył dcpiero koniec sam rotmistrz, wybiegając w szlafroku i uwalniając kołnierz mojego przeciwnika z rąk wachmistrza. Pomulski odjechał tedy do swojej cioci bez dalszych przeszkód, a wachmistrz dostał od p. Starowolskiego gwałtowna burę, którą atoli przerwał przypomnieniem owego porucznika od huzarów, co mu rotmistrz przestrzelił żebra, mając lat piętnaście. Rotmistrz uśmiechnął się, lecz później uchwalił, że musi przecież sam pojechać po nas do lasu i nakręcić uszu „tym smarkaczem“, aby nie robili awantur. Tu dopiero nastąpiła owa interwencya Elsi, o której wspomniał rotmistrz, i która była ponoś zbyteczną, bo pan Starowolski z jednej strony mimo wieku swojego i ojcowskiej powagi, nie mógł zaprzeczyć W głębi swej duszy, że sam w podobnym razie postąpiłby tak, jak ja i Józio; z drugiej zaś strony rad był, że dom jego uwolnionym będzie od konkurów p. Pomulskiego i od jego cioci, która jako dawna przyjaciółka miała wiele Wpływu na umysł p. Starowolskiej. Zdaje się, że była to taka swatająca ciocia, jakich jest wiele na świecie, i że gdyby tylko towar, który miała na sprzedaż tym razem, nie był w tak lichym gatunku, byłaby może pozbyła go się w Starej Woli, dzięki swojej dyplomacyi.
Drżałem na myśl, że co nie udało się jednej cioci, to mogło się udać jakiej innej. Elwira była już panną na wydaniu, a mnie tak jeszcze było daleko do czasu, W którymbym mógł na seryo myśleć o niej! Musiałem wprzód skończyć studya, zdobyć sobie jaką pozycyę, i to jaką! Im bardziej zastanawiałem się nad tem, tem niepodobniejszem wydawało mi się, abym kiedy mógł śmiało wystąpić jako kandydat do ręki panny Starowolskiej. Na teraz, było to dla mnie rzeczą jasną, że powinienem miłość moją ukryć na dnie serca, jako tajemnicę, nikomu nieprzeniknioną. Żałowałem, że zwierzyłem się z niej Józiowi, w chwili rozczulenia, która poprzedziła niedoszły mój pojedynek. Zaklinałem Józia, aby nie zdradził mię przed nikim, a najmniej przed Elsią. Poczciwy ten chłopak przyrzekł mi to święcie, tembardziej, gdy mu oświadczyłem, że nie śmiałbym pokazać się więcej w Starej Woli, gdyby ktokolwiek wiedział o moich uczuciach. Józio zwierzył mi się zresztą, że sam także zakochany jest na zabój, i to w pannie Grodziskiej z Czerniatycz, o ile sobie przypominam — powiadam: „o ile sobie przypominam“, bo Józio później tyle razy miał sposobność zwierzyć mi się, że jest zakochanym, i tak odmiennie nazywał się każdym razem przedmiot jego miłości, że nie byłoby nic dziwnego, gdybym się pomylił w tej mierze. Ucieszyło mię mocno odkrycie, że mój przyjaciel uległ tej samej słabości, co i ja; wkrótce jednak odkryłem, że kocha się jakoś inaczej. Myśl o pannie Grodziskiej nie trapiła go wcale tak, jak mnie myśl o Elsi; czerwienił się wprawdzie, gdy była mowa o tem, że potrzeba będzie temi dniami oddać w Czerniatyczach wizytę, która państwo Grodziscy zrobili w Starej Woli, ale gdyby W dzień tej wizyty wypadło było w innej stronie jakie wielce obiecująće polowanie, a Józio miał wybór między temi dwiema wyprawami, to mam go mocno w podejrzeniu, iż wybrawszy nawet wizytę, nie mógłby był długo odżałować polowania.
Dzięki porannej chryi z powodu p. Pomulskiego, damy potrzebowały spoczynku, cierpiały na migrenę i nie pojawiły się wcale przy śniadaniu. P. Starowolski wyjechał w pole zobaczyć żeńców i zwiedzić drugi folwark, cokolwiek oddalony od dworu, a ja z Józiem poszliśmy do altany w ogrodzie, w zamiarze nader chwalebnym, odświeżenia sobie w pamięci genezy rozmaitych formułek trygonometrycznych. Zamiar ten spełzł atoli na niczem, nadeszła bowiem Elsia w przecudnej białej sukience pikowej, w której wyglądała jak anioł, przybywający prosto z nieba, ale przez Paryż. Zaczęła z nami rozmowę o wypadku, który nas wszystkich poruszył dziś rano, i sprzeczała się z Józiem, utrzymując, że nietylko nie wierzyła w blagę Pomulskiego, ale że nawet nie udawała nigdy, jakoby jej wierzyła. Józio nie mógł jej sprostać w dyalektyce i był pobibitym; Elsia wyrzucała mu, że odkąd państwo Grodziscy byli w Starej Woli, jej braciszek tak stumaniał, że nie rozumie wcale, co się mówi do niego, a wkrótce, gdy będzie potrzeba zawołać go na obiad, Jacenty będzie musiał chyba biegać do Czerniatycz po pannę Olgę, aby wytłómaczyła paniczowi, o co chodzi. Józio wypierał się ibył czerwony jak burak, ja zaś łamałem sobie głowę nad tem, jakim sposobem dziewczęta sa tak domyślnemi? Wszak Józio nie zwierzył się nikomu, oprócz mnie, a podczas gdy ja mógłbym był patrzeć przez rok cały na niego i na pannę Olgę, i nie byłbym odkrył jego tajemnicy — Elsia wiedziała już o wszystkiem. Dokuczała mu też nielitościwie panną Olgą, aż nakoniec przerwał jej zniecierpliwiony:
— Nie mścij się na mnie Elsiu, mścij się na Edmundzie, to on wykurzył ztąd twojego konkurenta, a nie ja.
Powiedzno mi, siostruniu kochana, czy bardzo cię boli serduszko? Szkoda dopuawdy, taki puawdziwy anglik w puawdziwym angielskim uajtfuaku!
— Bardzo proszę — odparła Elsia z wyrazem dotkniętej godności — taki p. Pomulski nie ośmieliłby się przecież... I nie dokończywszy zdania, wstała i chciała odejść.
— I owszem, i owszem, ośmielił się przecież — odparł Józio tryumfująco — i w Żarnowie powiedział Edmundowi, że jedzie żenić się z panną Starowolską!
Ciekawość przemogła nad chwilowym gniewem, Elsia zwróciła się do mnie z zapytaniem, czy Józio mówi prawdę. Zmuszony byłem potwierdzić jego słowa, ale nie powiedziałem nic więcej.
— Co za impertynencya! — zawołała — niech się stara o pannę Klonowska!
— Panna Klonowska nie jest już do wzięcia — odparłem — wychodzi za mąż za księcia Kantymirskiego. Widziałem go właśnie w Hajworowie.
Elsia spiekła raka, a ten enfant terrible, Józio, nadmienił niewinnie:
— To ten sam Kantymirski niezawodnie, za którego chciała ciebie wyswatać ciocia Elżbieta!
— Józiu! — rzekła Elwira, przeszywając brata gniewnem spojrzeniem i odeszła. Gniew jej nie trwał jednak długo, gdyśmy bowiem skończyli naszą rozprawę z formułkami trygonometrycznemi i gdyśmy wracali do domu, Elsia spostrzegła nas z okna i zawołała Józia do swego pokoju. Gdy wrócił, opowiedział mi, że Elsia zażądała od niego sprawozdania z mojego zajścia z Pomulskim, i że Wpadłem u niej mocno w łaskę z powodu, że tak kategorycznie oświadczyłem, iż panna Starowolska nie pójdzie za mąż za „taką małpę“, podczas gdy jemu samemu, t. j. Józiowi, dostała się niepospolita bura za wyjawienie owej tajemnicy familijnej, tyczącej się księcia Kantymirskiego. Józio nie obwijał rzeczy w bawełnę, i powiedział mi otwarcie, że Elsi pochlebiło to było bardzo, gdy „ciocia Elżbieta“ doniosła, iż książę ma zamiar przybyć do Starej Woli. Zmartwiło ją to wnet niepospolicie, że p. Starowolski nazwał księcia idyotą, że objawił życzenie, by ten książę nie przyjeżdżał wcale. Ciocia Elżbieta odmalowała go przeciwnie W tak czarujących kolorach, itak mocno chwaliła jego zalety nawskróś arystokratyczne, że jak twierdził Józio, Elsia marzyła ciągle z upodobaniem o jego przyjeździe. Teraz, oczywiście, będzie miała o nim zupełnie inne wyobrażenie, skoro zamiast do Starej Woli, pojechał do Hajworowa.
— Jesteś złym bratem, Józiu — powiedziałem mu na to — i przypisujesz siostrze myśli, których mieć nie mogła. Ten książę. Kantymirski W istocie jest idyotą, i przytem nie ma ani centa majątku; gdybyś Więc nawet mógł przypuszczać, że twoja siostra byłaby w stanie dać się ująć świetnemi pozorami, to w tym wypadku i toby miejsca mieć nie mogło. Fe, wstydź się Józiu!
— Ależ ja znam ją przecież doskonale, i wiem, co ona myśli, a przytem powiadam ci, że znała tego Kantymirskiego tylko z opisu cioci Elżbiety, która, mówiąc między nami, ma u nas wiele miru, bo chce ponoś zapisać swój majątek Elsi, a Wiesz, że finanse mego ojca są w nienajlepszym stanie!
— Jeżeli powiadasz, że wiesz tak doskonale, co myśli Elsia, to wytłómacz mi Józiu, zkąd ona wie to, o czem tylko my dwaj wiemy w tym domu, to, o czem mówiliśmy dziś rano W lesie? Wczoraj wieczór, gdy mię prosiła, abym się nie bił z Pomulskim, powiedziała mi wyraźnie: „jeżeli pan mnie kochasz?“ Zkąd ona wie, że ja ją kocham?
— A... a zkąd ona Wie, że ja się kocham w pannie Oldze? A zkąd ona wie, że mówiliśmy dziś rano o niej w lesie, czekając na Pomulskiego?
— Jakto, czy wie już o tem? Musiałeś się z pewnością wygadać przed nią!
— Nie, doprawdy, że nie! Ona sama wypytując mię o szczegóły tego chybionego pojedynku, i kiedy jej powiedziałem, jak długo czekaliśmy W lesie daremnie, powiedziała mi, że przez ten czas mówiliśmy o niej, i chciała dowiedzieć się odemnie, cośmy mówili. Ale nie powiedziałem jej ani słowa!
— W istocie, zkąd ona może wiedzieć to wszystko?
— Tak, masz słuszność, nie rozumiem, zkąd ona to może wiedzieć! Chyba że... podczas gdy nas uczą w szkołach łaciny i matematyki, pannom w pensyonatach wykładają sztukę domyślania się takich rzeczy. Dobrze, że Elsia nie wróci już do pensyonatu, inaczej bałbym się Wkrótce myśleć o czemkolwiek, aby nie przenikła moich myśli! Ale, ale! Czy wiesz, że ojciec nie chce, abym kończył gimnazyum?
— A to dlaczego?
— Ojciec powiada, że nie chce posyłać mię na uniwersytet, bo nie życzy sobie, abym był prawnikiem. Mam iść na technikę, a do tego szósta klasa wystarcza. Jaka to szkoda, że nie będziemy już razem; naprawdę Mundziu, ja nie wiem, jak ja się obejdę bez ciebie! Ojciec chce ci proponować, abyś po wakacyach jechał razem ze mną na technikę, cóż, kiedy uparłeś się być profesorem i musisz kończyć gimnazyum! Nieznośny jesteś z tą twoją profesura, prawda Elsiu, że on nieznośny?
W tej chwili dopiero spostrzegłem w ogrodzie, o kilka kroków od otwartego okna, przy którem staliśmy, przedmiot moich marzeń.
— Nie znajduję wcale, aby pan Edmund był nieznośnym — odpowiedziała bratu.
— Ba, kiedy nie chce iść na technikę, i towarzyszyć mi w dalszych studyach, ale uparł się zostać profesorem!
— Profesorem! — rzekła Elsia przeciągle z wyrazem wielkiej pogardy. — Fe, kto widział być profesorem! To takie śmieszne stworzenie, każdy profesor! To nie może być, aby p. Edmund był profesorem! Profesor! Chachacha, profesor! — I odbiegła, chichocąc się dalej, a ja postanowiłem w tej chwili nieodwołalnie, że nie będę. nigdy profesorem. Wszystkie plany mojej młodości wywróciły się naraz, jak budynek z kart, choć wywracały się one ponoś jeszcze od czasu, gdym po raz pierwszy przybył do Starej Woli.
Zdarza się to zapewne w życiu niejednego człowieka, że póki jest niedorostkiem, miewa więcej rozwagi i tego co nazywają „zdrowym rozsądkiem“, niż później, kiedy w skutek rozwoju fizycznego, krewkość i temperament wezmą u niego górę nad refleksyą i kiedy w poczuciu młodej, niewypróbowanej jeszcze siły wszystkie trudności i przeszkody wydają mu się łatwemi do zwalczenia drobnostkami. Dzieckiem będąc, czułem instynktowo, że powinienem obrać sobie zawód spokojny, dający chleb nieświetny ale pewny, wymagający pilności i pracy, ale niezmuszający do ciągłej walki z światem i z ludźmi. Czułem, że potrafię oddać się takiemu’zawodowi gorliwie i z powodzeniem, podczas gdy zatrudnienia, otwierające wprawdzie Widoki na świetną karyerę, zatrudnienia, dające zczasem majątek i znakomite stanowisko społeczne tym, którzy je obrali, nie były dla mnie. Czy nie zdarzyło ci się kiedy przypadkiem, szanowny czytelniku, widzieć n. p. kupca, człowieka miernych zdolności i żadnej prawie wiedzy, rzetelnego przytem i skrzętnego, który z chłopca sklepowego został powoli milionerem? Zajdźno do jego kantoru i przypatrz się jego buchhalterowi. Jestto prawa ręka swojego chlebodawcy: zna interes lepiej od niego, prowadzi książki wybornie, głowę ma otwartą i wykształcenie niepospolite, przytem, jestto człowiek pracowity, rządny, jednem słowem, wzór urzędnika bankowego. Uważajże teraz: tamten umie zaledwie tabliczkę multyplikacyjną, ma bardzo mało naturalnego sprytu, a zrobił kolosalny majątek; ten umie iwie tysiąc razy więcej, a jednak tak jak go widzisz dzisiaj, stojącego przy pulcie z piórem w ręku, tak będzie stał i pisał lat trzydzieści, pobierając 1.200 złr. pensyi i nigdy nie zrobi majątku, choć nie strwoni ani grosza. Co więcej, gdyby go wzięła chętka rozpoczęcia interes na Własny rachunek, zbankrutowałby do roku, a interes swojego pryncypała prowadzi tak wzorowo! Są bowiem ludzie, którzy mają talent tylko do robienia majątku i są inni, którzy posiadają wszystkie talenta, oprócz tego jednego, chociaż mogą być przytem i pracowitymi i oszczędnymi. Nie jestem tak zarozumiałym, bym siebie zaliczał do tej drugiej kategoryi, ale na wszelki wypadek, należałem raczej do tej, niż do pierwszej. Lecz pierwotne, trafne zrozumienie tej prawdy znikło gdzieś było u mnie zczasem, a wraz z niem podziały się gdzieś bez śladu owe plany, które jako dwunastoletni senzat układałem ku pociesze i zbudowaniu mojej matki, i które nieraz Hermina układać mi pomagała, znajdując je nader pięknemi i ponętnemi. Hermina! Ależ Hermina nie znajdowała wcale, by „profesor“ był koniecznie śmieszną istotą! Sądzę nawet, ba, jestem pewnym, że gdyby miała wyjść zamąż, a narzeczony jej był profesorem, uważałaby stanowisko jego jako nader zaszczytne. Były chwile, w których zdawało mi się, że i Elsia ma równie swobodny pogląd na stosunki ludzkie; ojciec jej miał go niezawodnie, jakkolwiek nawskróś był szlachcicem, a ona sama nieraz wynurzała przekonania tak demokratyczne! Wszak kilka dni temu zachwycała się Marcinem Podrzutkiem Sue'go, przy sposobności, o której mówiłem! Ale na seryo trudnoby było wyobrazić sobie pannę Starowolskę ze Starej Woli, oddającą rękę — profesorowi. Zrozumiałem to, że chcąc marzyć o Elsi, muszę marzyć dla siebie o jakiej pozycyi socyalnej, któraby mię do niej zbliżała. I przez dziwną niekonsekwencyę, podczas gdy marzeń moich o Elsi nie śmiałem nigdy ująć w określone bliżej kształty, podczas gdy powtarzałem sobie, że nim przy największem szczęściu i przy największej energii zdołam zająć stanowisko, któreby mi pozwalało wyznać jej moją miłość, znajdzie się dziesięciu takich, którzy mię uprzedzą, podczas gdy, jednem słowem, kochałem się bez wszelkiej nadziei, w praktyce wszedłem na taką drogę, jak gdybym miał i mógł mieć nadzieję. Nie wiedziałem jeszcze co pocznę, co w ogóle począć można w świecie, ale dawniejsze plany moje runęły na zawsze, a czułem w sobie tyle sił, zdolności i energii, że byłem pewny tryumfu i powodzenia na każdej drodze, którąbym obrał.
Po objedzie rotmistrz, jak zapowiedział, zaprosił mię do swego pokoju, gdzie mu Jacenty podał czarną kawę i cygaro. Kazał mi usiąść, ale zamiast palnąć mi obiecaną burę z powodu Pomulskiego, począł mi wyłuszczać powody, i dla których pragnął, aby Józio poświęcił się studyom technicznym. Józio miał być gospodarzem, a jako takiemu, wiadomości techniczne mogły mu przydać się więcej niż pandekta i instytucye. Przytem, rotmistrz nie lubił prawników i twierdził, że ci panowie, nauczywszy się pewnych prawideł, opartych na niewłaściwem nieraz zgeneralizowaniu tego, co wytwarza rozwój stosunków ludzkich, chcą potem według tych prawideł uszczęśliwiać społeczeństwo, które idzie swoim torem i nie ogląda się na ich urojoną naukę. Co mi to za nauka — powtarzał — w której co kilkadziesiąt mil co innego jest prawdą, a co innego fałszem: rozumiem przyrodników, matematyków, lekarzy, budowniczych, inżynierów, ci wszędzie zostają tem, czem są, bo umieją coś pozytywnego, a sofisterya i czcza paplanina nie popłaca w ich zawodzie. Wyjaśniwszy mi wten sposób, dlaczego Józio ma iść na technikę, rotmistrz zapytał mię, czy w istocie postanowiłem nieodwołalnie kończyć gimnazyum i wpisać się później na uniwersytet? Wszak dzisiaj w kraju otwiera się pole nierównie świetniejsze dla doo brych techników: przekonaliśmy się, że musimy otworzyć sobie nowe źródła dobrobytu materyalnego, że należy nam dźwigać przemysł i handel, powstają liczne przedsiębiorstwa, które mnożyć się będą ciągle i potrzebować będą specyalnie uzdolnionych i wykształconych ludzi! Opowiedziałem rotmistrzowi, że nie zdecydowałem się jeszcze co do wyboru przyszłego mojego zawodu, i że jestem właśnie teraz pogrążony w rozmyślaniu nad tym przedmiotem.
— Cieszy mię to mocno, że jeszcze nie powziąłeś decyzyi — rzekł p. Starowolski. — Rozważ sobie to dobrze: jako nauczyciel lub urzędnik, znajdziesz może chleb powszedni prędzej, ale chleb to bardzo skąpy i bez Wszelkich Widoków polepszenia. Szkoda w istocie twoich zdolności, skoro na innej drodze mógłbyś zużytkować je lepiej dla kraju i dla siebie, i zdobyć sobie świetną pozycyę.
Ta „świetna pozycya“ była klinem, który wbił mi się był w głowę i bez tych słów rotmistrza. Nie pragnąłem jej dla niej samej i byłbym chętnie poprzestał na skromnem stanowisku, gdyby chodziło tylko o moje gusta i skłonności. Ale na uroczem tle tej „świetnej pozycyi” rysowała się mimo mej woli tak czarująco i powabnie postać Elsi, że dostawałem zawrotu głowy, spoglądając W tę perspektywę, tak odległą jeszcze, aż tak już dokładnie przedstawiającą się W mojej wyobraźni. Dokładnie o tyle, że na jej końcu widziałem „świetną pozycyę“ i Elsię, bliżej nieco, jakąś przestrzeń czy przepaść nieznanych rozmiarów, a tuż koło mnie, nakształt owej elastycznej deski, na którą wybiegają linoskoki, by odbiwszy się nogami, wykonać skok kilkosążniowy, nakształ takiej trambuliny tedy, przedstawiała mi się „technika“. Rozumiałem, że potrzebowałem tylko rozpędzić się dobrze, dobiedz na brzeg deski, odbić się i jednym susem być na drugim brzegu nieznanej przestrzeni.
— Mam w tem i mój interes — mówił dalej rotmistrz. — Józio ma W tobie takiego przyjaciela i towarzysza, jakiego mu potrzeba. Jesteście W równym wieku, ale on jest pusty i nierozważny, a ty masz Wprost przeciwne przymioty. Możesz wpłynąć na niego nierównie korzystniej, niż A starszy mentor, któryby go z pewnością dopilnować nie potrafił. Obawiam się, że gdy będzie sam w większem mieście, rozhula się nad miarę i wpadnie w złe towarzystwo. Byłem sam młodym i wiem, jakie niebezpieczeństwa grożą młodemu człowiekowi. Nic tu nie pomoże Wszelki nadzór, przeciwnie, im surowszą będzie kontrola, tem większą pokusa. Najlepszym mentorem bywa zawsze roztropny przyjaciel, przed którym się nie ma tajemnic. Wiem, że jesteś i będziesz zawsze takim przyjacielem dla Józia, wasze koleżeństwo już W Ławrowie było dla niego bardzo zbawiennem; polubił przecież książkę bodaj trochę i choć trudno, A aby go wrodzona pustota opuściła zupełnie, przecież umiarkował się znacznie pod tym względem. Byłbym ci niewymownie wdzięcznym, gdybyś się zdecydował towarzyszyć Józiowi; umieściłbym was obydwu razem i miałbym tę pewność, że choć. może jeszcze będzie musiał wyszumieć się, jak każdy młody człowiek z jego temperamentem, to przynajmniej nie przebierze miary, nie stera sił ciała, i duszy, i nie zbrudzi się, jak tylu innych. Widzisz, że możesz mi wyświadczyć niezmierną przysługę; jakże, czy nie zdecydujesz się?
— Boję się, czy pan rotmistrz nie pokłada we mnie zbyt wiele zaufania. Józio sam, choć żywy i czasem swawolny, nie zrobi z pewnością nic takiego, coby mogło zmartwić jego ojca.
— Józio jest dobrym chłopcem, wiem o tem, ale uważasz: gdy nie będzie z tobą, znajdzie innych przyjaciół, a tych właśnie obawiam się, bo ich jeszcze nie znam, podczas gdy ciebie znam jako młodego człowieka, skromnego, rozważnego i honorowego. Jakób opowiadał mi — dodał rotmistrz z uśmiechem — że chciałeś wyzwać tego głupiego Pomulskiego dopiero, gdy wyjedzie ze Starej Woli; miałeś wtem słuszność zupełną, i ten jeden szczegół przekonuje mię dostatecznie, że masz prawdziwe poczucie obowiązków honoru. Jest to Wprawdzie jeszcze dyabelnie studencka sprawa, ale gdyby ten kochany gagatek nie był stchórzył, i gdyby mu się co było stało, tu w moim domu, byłaby to bardzo przykra historya. Ale, ale, chciałem się ciebie spytać, co też zaszło między wami w Żarnowie? On plótł mi coś w strachu tak piąte przez dziesiąte, że nic nie mogłem rozumieć.
Zarumieniłem się po same uszy — jak to powiedzieć rotmistrzowi, że uniosłem się na myśl konkurów Pomulskiego w Starej Woli. Wielka moja tajemnica mogła wyjść na jaw, w najniewłaściwszem miejscu! Lecz nie było sposobu, musiałem powtórzyć moją pierwszą rozmowę z Pomulskim, wraz z jej zakończeniem.
— Błazen! — zawołał rotmistrz, gdy się dowiedział, że Pomulski tak bez ceremonii, wobec nieznajomego, chełpił się, że się żeni z panną Starowolską. To oburzenie posłużyło mi Wielce do wybrnięcia z ambarasu, im bardziej bowiem gniewała rotmistrza impertynencya Pomulskiego, tem mniej mogła mu się wydać dziwną moja porywczość w tym wypadku.
— Doskonale, wybornie, pójdź, niech cię uściskam! — były słowa p. Starowolskiego, gdy dokończyłem relacyi. — Otóż widzisz: takich-to Pomulskich obawiam się, z powodu Józia. Obawiam się szulerów, nicponiów, sportsmanów i tym podobnych, a jest ich mnóstwo W stolicy, i zaraz się przyczepią do młodego człowieka, i świeżo przybyłego ze wsi!
Odetchnąłem, rotmistrz nie domyślił się niczego. Przyrzekłem mu, że się namyślę co do zmiany w planie moich studyów, że się poradzę z O. Makarym i za parę dni dam odpowiedź stanowczą.
Poradziłem się też w istocie, ale najpierw — nie O. Makarego. Miejscem narady były schody kamienne, które od balkonu prowadziły dwoma ramionami w ogród, łącząc się na dole W kilka stopni szerokich, ozdobionych dużemi kamiennemi urnami, W których kwitły przepyszne białe róże. Schody te i stopnie ocienione były gęstemi ścianami z dzikiego Winogradu, a po południu chłód i woń kwiatów aż zapraszały do siesty w tem miejscu. To też najczęściej o tej porze siadała tam p. Starowolska z córką, p. Starowolski kazał sobie wynosić tutaj swoją fajkę, a ja z Józiem, jeżeli nie byliśmy na jakiej konnej lub myśliwskiej wyprawie, przyłączaliśmy się do towarzystwa. Dzisiaj atoli p. Starowolska miała migrenę, rotmistrza najechała jakaś komisya, i zastaliśmy Elsię samą na zwykłym punkcie zbornym. Józio rozpoczął rozmowę o swoich projektach technicznych, ale wtem spostrzegł jastrzębia szybującego ponad gołębnikiem i poleciał po strzelbę, aby zgładzić rabusia. Ja pałałem mniejszą zapalczywością przeciw drapieżnemu ptactwu a wielką chęcią zostania tam, gdzie byłem zostałem tedy tête-à-tête z Elsią i wpadłem natychmiast w zaambarasowanie, które mię nigdy nie opuszczało przy podobnych sposobnościach.
— Jakby to pięknie było — mówiła Elsia, oparta o urnę i bawiąc się białą różą, którą uszczknęła — gdyby pan Edmund także poszedł na technikę! Tatko mówi, że p. Edmund mógłby zrobić świetną karyerę jako technik. Nie widziałam nigdy żadnego technika, ale z tego co mówią, wnoszę, że musi to być coś daleko podobniejszego do ludzi, niż profesor. Fe, prawda, że pan nie będziesz profesorem?
— O, nie! — odparłem tonem, w którym musiało przebijać się przekonanie, że jestem stworzony do czegoś wyższego.
— Tak, to co innego! Proszę pana, niech mi pan wytłómaczy, co też robi właściwie taki technik?
— Hm, co robi?... Zakłada fabryki, buduje koleje żelazne...
— A, i tym sposobem prędko robi majątek! To jest zawód, który ma sens... Ciekawam bardzo, gdy pan zrobisz majątek, czy pan będziesz mieszkał na wsi, czy w mieście?
— Tak, trochę na wsi, a trochę w mieście...
— I ożenisz się pan oczywiście! Ah, que ce sera drôle. Chciałabym widzieć pana zakochanym!
To uderzenie było zbyt silnem dlamnie. Jakto, wczoraj dopiero psotnica uważała to za rzecz pewną, iż kocham, a teraz chciała mię dopiero widzieć zakochanym, i twierdziła, że to będzie drôle! Żałowałem, że stopień, na którym stałem, nie miał wysokości obelisku luksorskiego, abym mógł natychmiast rzucić się z niego na dół i położyć koniec mojemu nędznemu żywotowi. Serce mi pękało i czułem, że mam wilgotne rzęsy. Spojrzałem na nią, a musiałem mieć w oczach nieco owego wyrazu, który miewa sarna, dobijana przez myśliwego — wyrazu, błagającego o litość. Opuściła różę i schyliła się szybko, aby ją podnieść. Nie wiem, ale zapewne przywidziało mi się tylko, że się uśmiechnęła — nie jestem tego pewny.
— Więc pan Edmund nie chciał — zagadnęła mię figlarnie po chwilowej przerwie — abym szła za mąż za pana Pomulskiego?
— Nie miałem prawa chcieć albo nie chcieć — od parłem głosem skoncentrowanej rozpaczy, w którym jednakowoż dla niewtajemniczonego w stan mej duszy, mogło być także nieco opryskliwości.
— Czy pan... gniewasz się na mnie? — zapytała, ale tak łagodnie, tak pieszczotliwie, że bryła lodu musiałaby była rozpłynąć się pod dźwiękiem jej zapytania. — Panie Edmundzie?
I podała mi rękę, którą ośmieliłem się pocałować, bo i bez tego musiałem się schylić, aby nie widziała, żem się rozpłakał. W tej samej chwili przeraziłem się tego zbytku mojej śmiałości, ale snać nie wzięła mi jej za złe, bo uczułem w mojej dłoni lekki, ciepły, przedłużony uścisk jej drobnej rączki, którą powoli usunęła. Gdym się odważył popatrzeć na nią, była nieco zarumieniona i zakłopotana. Zmiana pozycyi jest bardzo dobrym środkiem wyjścia z położeń podobnych; zrozumieliśmy to i usiedliśmy dość blisko obok siebie, aby nie stać jedno naprzeciw drugiego.
— Czy to już jest rzeczą zdecydowaną — przemówiła, jak gdyby się nic nie stało — że książę Kantymirski żeni się z panną Klonowską?
— Mówił mi to sam p. Klonowski.
— A jak też wygląda ta panna Klonowska?
— Dobrej tuszy, rumiana...
— Ale zresztą, est elle-bien?
Popełniłem tę zbrodnię, że cały mój młody dowcip wysiliłem na opisanie panny Jadwigi, w sposób najniekorzystniejszy. Elsia śmiała się serdecznie, i kazała sobie jeszcze opisać księcia Etelreda, któremu także nie poszczędziłem rysów karykaturalnych.
— Nie rozumiem — powiedziała Elsia, gdy się przestała śmiać — nie rozumiem, jak ludzie mogą żenić się w ten sposób, dla majątku. Ale pan jesteś okropnie złośliwym, panie Edmundzie, czy pan może i mnie tak opisujesz między ludźmi?
— Panno Elwiro!
— Znowu się pan gniewasz? Daruję panu tę różę, i niech już raz będzie zgoda między nami!
Tu nastąpił drugi uścisk dłoni, jeszcze dłuższy i cieplejszy od pierwszego, i dusza moja kąpała się już w tej jasnej perspektywie, do której jako pierwszy pomost prowadziła... technika. Uścisk przedłużał się, a dusza moja rwała mi się na usta i bliskiem było niebezpieczeństwo, że powiem wszystko co myślę i czuję. Na szczęście nadbiegł w tej chwili z wielkim tryumfem Józio, ciągnąc za sobą skrwawionego nieżywego jastrzębia. Kto inny byłby może spostrzegł, że coś zaszło, ale Józio myślał tylko o zabitym ptaku, którego trafił kulą z wielkiego oddalenia. Cieszył się jak dziecko, a Elsia przypatrzywszy mu się trochę, spojrzała mi W oczy w dziwny jakiś sposób i śmiejąc się:
— Chachacha, jaki on zabawny! — wybiegła na schody, zostawiając mi do odgadnienia, kto jest zabawny, ja, czy Józio. Ale czyliż mogłem wątpić, że to Józio jest taki zabawny?
Szanowny czytelnik domyślił się już zapewne, że po tej naradzie, druga, którą miałem z O. Makarym, była już tylko kwestyą formy. Poczciwy O. Makary był zresztą tego zdania, że potrzebuję tylko przebiedz cokolwiek koło techniki, nie przez technikę nawet, a fortuna nie będzie miała nic pilniejszego, jak porwać mię w swoje objęcia. Wróciwszy tedy z jednodniowej wycieczki do Ławrowa, oświadczyłem p. Starowolskiemu, iż przyjmuję jego propozycyę, a potem napisałem długi list do Herminy, w którym opisałem jej wszystko, com tu opowiedział. Radość Józia była nie do opisania, ja zaś, mimo białej róży, którą starannie zasuszyłem i przechowałem, i mimo drobnych paluszków, których dotknięcie ciągle jeszcze czułem w mojej dłoni, miałem trochę uczucia gracza, co postawił na kartę całe swoje mienie. Nie miałem na wszelki wypadek najmniejszego wyobrażenia o tem, co pocznę w najbliższej przyszłości, i drogę wytkniętą, pewną, opuściłem dla nieznanej mi zupełnie, wymagającej dopiero wytyczenia.

W Ławrowie, przy sposobności moich odwiedzin u O. Makarego, zastałem Burglera instalowanego już na posadzie nauczyciela muzyki i śpiewu, wice-organisty, dyrektora miejskiej kapeli weselnej i stroiciela fortepianów w okolicy. Mieszkał w dworku, należącym do klasztoru, i zamiast wszelkiego innego umeblowania posiadał tylko drabinę, na której w nocy układał swój siennik, i dla której w dzień objawiał rzadkie oznaki przywiązania. Odkryłem z łatwością powód tej niezwykłej sympatyi do nieżywego przedmiotu. Burgler drżał ciągle z obawy, iż zacna jego małżonka odszuka go nawet w tem odległem schronieniu, i na wypadek takiej katastrofy, miał już wygotowany zupełnie taktyczny plan kampanii, w którym pomieniona drabina odgrywała nader ważną rolę. Operacye projektowane były bardzo prostej i nieskomplikowanej natury, co im rokowała tem większe powodzenie. Burgler miał bowiem zamiar, w razie gdyby p. Burglerowa pojawiła się od frontu, opuścić dworek tylnemi drzwiami, dostać się za pomocą drabiny na mur ogrodu klasztornego, ściągnąć za sobą ukochane narzędzie ucieczki, wygłosić jakiś odpowiedni wiersz łaciński i zniknąć w cieniu agrestów i porzeczek. Wysokość muru i korpulencya pani Burglerowej zjednej strony, a klauzura klasztorna z drugiej, zabezpieczały go od pogoni. Aby zaś nie być pojmanym we śnie, przyjaciel mój posiadał młodego kundysa, tak wytresowanego, że na widok każdej otyłej i czerwonej białogłowy szczekał i wył przeraźliwie. Nie potrafię opisać zadowolenia, z jakiem Burgler wtajemniczył mię we wszystkie te środki ostrożności — a jeżeli dodam, że oprócz tego znajdował on, iż „woda“ (!) w Ławrowie jest nader dobrąi służy szczególnie jego zdrowiu, każdy zrozumie, iż nie mogłem czuć wyrzutów sumienia z powodu wywiezienia tego filozofa z Czartopola do Ławrowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.