Głowy do pozłoty/Tom I/Przedsłowie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przedsłowie.

Złośliwe języki rozszerzyły od niejakiego czasu pogloskę, jakobym sie stał winnym napisania powieáci p. t. Głowy do pozłoty. Jakkolwiek pogłoska ta jest mylną, polegającą jedynie na nieznajomości i na przekręceniu faktów, i na podstawieniu jednej osoby za drugą — rzuca ona gruby cień na moje stanowisko obywatelskie, podaje w podejrzenie moją wybieralność do rady miejskiej, mój kredyt w bankach, moją kwalifikacyę na kancelistę przy galicyjskim Wydziale krajowym, moją reputacyę jako kandydata do stanu małżeńskiego, a nawet, moją... przypuszczalność do jakiegokolwiek przyzwoitego towarzystwa. Głowy do pozłoty! Toć w tych trzech słowach zawartą jest kwintesencya wszystkich obelg i paszkwilów na jakie zdobyć się może drukowane słowo. On ne parle pas de cordes dans la maison d’un pendu — w Galicyi i w Lodomeryi o głowach do pozłoty bezkarnie mówic niewolno. U nas mociumpanie, wszystko jest złotem, cokolwiek się swięci; a swięci się wszystko, i nie nie potrzebuje pozłoty. Tylko importowana z komunistycznej i żydowskiej zagranicy przewrotność może być innego zdania i o taka. to przewrotnoáé posa, dzaja, mie. powszechnie, odkad rozpowszechnila siç o mnie wzmiankowana powyżej, fałszywa pogłoska. Jej wyłącznie — tj. nie przewrotności mojej, ale pogłosce — przypisać muszę okoliczność, że najznakomitsi i najbardziej wpływowi mężowie stanu mojej ściślejszej ojczyzny, najpłodniejsi w wielkie myśli i czyny ojcowie narodu, od kilku tygodni przechodzą nademną do porządku dziennego, jak gdybym nie był uczciwym szlachcicem herbu Staryćwik, ale bezbożnym wnioskiem o zniesienie propinacyi i chodzącym zamachem na polskość w jej przedlitawskiem i tabularnem znaczeniu. Poseł obwodu tarnopolskiego ignoruje poprostu moją egzystencyę; poseł miasta Tarnopola, spotkawszy mię na ulicy, przewierca błyskawicowem spojrzeniem swojem pierwszego lepszego niewinnego ekspresa, albo żydka z pomarańczami, byle manna duchowa, tryskająca z jego źrenicy, nie padła na moją osobę — a wzniosły umysł, zajmujący się pro forma szpitalami galicyjskiemi, umysł pod którego auspicyami niezrozumiały hebrajski wyraz rebuchem przełożony został in usum władz autonomicznych z idiomu semickiego na chrześciańsko-inspektorski — umysł ten uważa mię za większą jeszcze bagatelkę, niż tę, jaką jest w jego i Gazety Narodowej oczach dwudziesto-kilkotysięczna fałszywa pozycya w zamknięciu rachunków! I w innych sferach niemniejsze spotykają mię despekta. Tu kandydat, którego na najwyższą w świecie naukowym posadę powołuje zaufanie... studentów (tak jak zaufanie indyków i kapłonów w dobrze urządzonej restauracyi zwykło decydować o przyjęciu lub nieprzyjęciu kucharza), patrzy na mnie z ukosa, a drób studencki gotów mi jutro wyprawić kocią muzykę, albo pominąć mię przy zaproszeniu na wieczorek, urządzony w celu umożebnienia egzystencyi honorowych tytułów prezesa, wiceprezesa i sekretarza, jakoteż w celu zebrania funduszów na stampilię jakiegoś towarzystwa „wzajemnej pomocy“. Każdy pojmie, jak bolesnem jest nie słyszeć po raz setny dwudziesty i siódmy „Ody do młodości“ Mickiewicza, wygłoszonej z uznania godnym zamiarem sprawienia efektu, chociaż bez równie uznania godnego skutku. O, jest to przeszywającem serce! Ale nie dość tego; na wieść, że piszę coś o „głowach do pozłoty“, wielka część najznakomitszych pedagogów tutejszokrajowych, mianowicie oddanych studyom słowiańskoñlologicznym, powzięła błędne mniemanie, jakobym zbrodniczą ręką chciał wskazywać światu żywe rezultaty jej profesorskiej działalności, a wszelki uczony gramatykarz, czyli zwykł pisać „powinne“ czy „powinny“, tj. czyli zwykł uważać wyraz „powinien’em“ jako przymiotnik, czy jako słowo czasowe — mnie bezwarunkowo uważa jako swego nieprzyjaciela. Ach! i głębiej jeszcze tkwi w społeczności naszej ta nieuzasadniona niechęć, której niewinną padam ofiarą! Oto każdy młodzieniec, od dwudziestu czterech do czterdziestu dwu lat wieku, każdy, który czuje się uzdolnionym i powołanym do zdobycia serca, wdzięków, ręki i posagu dowolnie mu wskazanej panny lub wdowy, bądź na podstawie słusznego wzrostu, szerokich barków i ładnie zakręconego wąsa, bądź na podstawie tego, iż jest koncepistą c.k . prokuratoryi skarbu, oficyałem pocztowym, albo asystentem w zakładzie niebezpieczeństwa od ognia i gradu — każdy taki kawaler w rozgłoszonym lekkomyślnie, powyższym tytule powieści, upatruje — jak mi Austrya miła i strojenie fortepianów, tak nie wiem dlaczego? — upatruje alluzyę, skierowaną wprost do jego osoby! Ile razy kto zapuka do moich drzwi, krew mi stygnie w żyłach z przerażenia i zaglądam przez dziurkę od klucza, czy nie są to świadkowie którego z tych obrażonych morderców serc kobiecych, spotrzebywaczy tużurków i kosmetyków, lub spisywaczy zer, pozwów, recepisów, stornów i ristornów? Nie wspominam już wcale o P.T . jaśnie oświeconych, jaśnie i poprostu wielmożnych właścicielach niektórych większych posiadłości, ani o sławetnych naczelnikach i radnych wielu gmin, ani o innych koryfeuszach porządku publicznego, ani o wielu przewielebnych ojcach i matkach duchownych, ani o owych stukilkudziesięciu tysiącach małżonków, którym Opatrzność pozwala codziennie spać i czuwać w cieniu niesłusznie ośmieszonego znamienia przewagi „des ewig Weiblichen“ nad znakomitą siłą męzkości — powiadam tylko jednem słowem, że dzięki najczarniejszej potwarzy, skompromitowany jestem wobec wszystkich stanów, zawodów i warstw człowieństwa, jako człowiek, który wrzekomo śmiał coś wspomnieć o głowach do pozłoty.
Nie na tem koniec. Głowa, uważana jako część ciała niezbędna ze względu na potrzebę włożenia lub przyczepienia gdzieś nowo sprawionego kapelusza, właściwą jest rodzajowi żeńskiemu równie jak męzkiemu. Jeżeli skeptycyzm, cynizm i religijny indyferentyzm rozmaitych tak zwanych satyryków ośmielił się twierdzić, jakoby ta przestrzeń, dzieląca kark każdej dwunożnej istoty, nienależącej do rodu ptasiego, od jej pilśniowego, jedwabnego, lub słomianego wierzchołka, nawet u posłów, profesorów, marszałków, koncepistów itp. kwalifikowała się do pozłoty, to brak wychowania jest u nas dość wielki, by oprócz głów zdołano upatrzyć także główki, a często bardzo piękne główki, ozdobione misternie rozkudłanemi fryzurami, a jednak oprócz pudru i różu i pomady, potrzebujące jeszcze pozłocenia, i to w owem satyrycznem, niewalutowem znaczeniu. Kto więc przypuszcza istnienie głów do pozłoty, może bardzo łatwo być posądzonym o to, że nie przypuszcza, by i troska o rozmnożenie rodzaju ludzkiego, o kuchnię, o pranie i prasowanie bielizny, o cerowanie pończoch i o przyszywanie guzików do koszul, dała się pogodzić z badaniami pierwotnego brzmienia greckiej litery theta, z dochodzeniem przyczyny spadania aerolitów, z terapią zakażenia różnego, z śledzeniem rożwoju jestestw organicznych od komórki, monady, embryonu, aż do form skończonych i wyrośniętych, albo z matematycznem obliczeniem siły lokomobilów i wytrzymałości konstrukcyi z lanego lub kutego żelaza. W istocie człowiek taki prawdopodobnie jest przeciwnikiem emancypacyi kobiet, w jej obszernem pojęciu, jest tedy nieprzyjacielem płci pięknej, przyszłym kolektorem tysiąca koszówi koszyków! Ja zaś moi państwo jestem jeszcze młody (nie mam nawet pięćdziesięciu lat i pijam dużo wody), ja chciałbym się kiedyś ożenić, ja nie mogę zostawać pod ciężarem takiego oskarżenia! Kto zechce z pewną wyrozumiałością zastanowić się nad mojem położeniem, ten pojmie, dlaczego uprosiłem lub ubłagałem wydawcę o umieszczenie niniejszego, jakkolwiek obszernego i nienależącego do rzeczy „przedsłowia“ do Głów do pozłoty, ażebym mógł wszem wobec i każdemu z osobna oświadczyć, iż powieści tej nie pisałem, a wydania jej stałem się winnym jedynie pod naciskiem niezwykłych i pognębiających okoliczności.
Muszę w ogóle z góry odepchnąć insynuacyę, jakobym kiedykolwiek pisywał powieści. Opowiem, zkąd spadło na mnie to posądzenie, a potem depiero wspomnę, zkąd wzięły się „Głowy do pozłoty“. Będzie to historya może za długa, ale ponieważ szanowny czytelnik tak, czy siak, z pewnością nie czytuje nigdy żadnej przedmowy, więc mniejsza mu o to, czy parę kartek mniej lub więcej przewróci — wszak i posłom naszym jest to rzeczą obojętną, ile sągów kubicznych rozmaitych sprawozdań złożą im na pulpitach w redutowej sali, bo jednakowo żadnych sprawozdań nie czytają, chyba, że p. Grocholski zwróci ich uwagę na jaki druk, zawierający łacińskie obelgi na parlament galicyjski, jak np. Summum ius, suma injuria. Initium sapientiae est timer domini. Princeps vult decipere, ergo eligatur i t. d. Ale na szczęście, ja we wszystkich klasach miałem zawsze trójkę z łaciny, i umiem jej tylko tyle, co lwowski tygodnikarz Czasu, nie użyję więc w mojem opowiadaniu żadnej z tych niebezpiecznych formułek i oburzenie szanownego posła obwodu tarnopolskiego nie zrobi niepotrzebnej reklamy mojej przedmowie. Z wszelkim więc spokojem sumienia przystępuję do dalszego opowiadania.
Cztery lata temu, gdy sejm galicyjski uchwalił był właśnie ową wiekopomną rezolucyę, nad której znaczeniem idoniosłością dotychczas łamiemy sobie głowy, gdy dla ukarania nas za tę śmiałość — tak wielką, skoro tak trudną do pojęcia i do zrozumienia — naczelnikiem rządu krajowego mianowano p. Possingera, i gdy jako współpracownik Gazety Narodowej z wszystkich łamów tego pisma mogłem dowiedzieć się codziennie, jak wielka klęska i plaga spadła na nasz kraj nieszczęśliwy — cztery więc lata temu cpadnięty byłem znienacka i w sposób więcej zdradziecki niż rycerski przez przyjaciela i ówczesnego pryncypała mojego, pana Jana, który na ulicy i to nocną porą, wymógł na nieoględności mojej solenne przyrzeczenie, że napiszę powieść dla odcinku jego Gazety. Ponieważ jednak pan Jan bywa zwykle bardzo natarczywym, więc nie kontentował się tak ogólnikowem przyrzeczeniem, ale musiałem mu nadto przysiądz na wszystkie świętości czernidła drukarskiego, że początek przyrzeczonej powieści przyniosę mu nazajutrz. Nie było rady — przyszedłszy do domu, zapaliłem lampę i zacząłem rozmyślać nad nieszczęśliwym losem moim, jako skazanego na powieściopisarza mal gré lui, nad nieszczęśliwym losem gazety, skazanej na to, aby umieszczała, cokolwiek kto napisze, i nad nieszczęśliwym losem kraju, skazanego na... Possingera. Gdy już byłem bliski rozpaczy, i w mękach zwątpienia kołysząc się na krześle przed biórkiem i myśląc z kolei to o nieznanej mi jeszcze mojej powieści, to o drobnym garmondzie gazety, to znowu irytując się ustanowieniem ośmiu wicegubernatorów w Galicyi przez tego nieznośnego p. Possingera — wlepiłem oczy w suñt — jak gdyby to był suñt budowany pod auspicyami dr. Dietla, i mógł lada chwila zawalić się i położyć koniec moim cierpieniom — nagle doleciały mię z ulicy dwa słowa wyrzeczone przez jakiegoś spóźnionego sztamgasta jakiegoś źle przez policyę dozorowanego szynku:
— Ej, co tam! Bywało gorzej!
Promień boskiego światła, zaświecony świętobliwą ręką najpobożniejszego i najprzystojniejszego z młodych wikarych pewnej archikatedry, nie mógłby był zbłąkanej owieczce rozjaśnić lepiej dróg, któremi kroczyć... nie powinna, aniżeli mi te słowa rozjaśniły moją, gazety i kraju sytuacyę. Tak jest! Bywało gorzej, mnie, gazecie i krajowi! Chwyciłem za pióro i nie ja, ale pan Jan przez moje medium, jak duch przez stolik spirytysty, począł kreślić ów stan opłakany, w jakim znajdowaliśmy się wszyscy, nim nastały te czasy, kiedy hr. Gołuchowski po raz drugi został namiestnikiem. O wschodzie słońca zaniosłem manuskrypt panu Janowi, i poszedłem spać. Ale co to za sen, mój Boże! Śniło mi się, że jestem wzięty w śrubsztok, i że pan Jan na czele trzydziestu zecerów i dwóch tysięcy abonentów śrubuje mię zawzięcie, aby ze mnie wycisnąć resztę powieści. Co najgorsza, to że sen ziścił się nazajutrzbyłem W istocie W śrubsztoku, i pan Jan wyśrubował ze mnie nie jednę powieść, ale dwie — byłby może wyśrubował trzecią i czwartą, Bóg wie którą — ale skorzystałem z chwili, w której zajęty był przerabianiem swojej polityki na kopyto p. Krzeczunowicza — dałem drapaka i oparłem się, aż w Dzienniku Polskim.
Przy tym anti-spirytystycznym i bezwyznaniowym organie miałem spokój, i poświęcałem się przez długi czas redagowaniu ważnej rubryki: Przyjechali do Lwowa“, zajmując się obok tego jeszcze tylko korektą marginesów. Dokładne i sumienne wykonywanie mojego posłannictwa publicystycznego nierożłączne było od chodzenia po hotelach iod zaglądania do omnibusów i fiakrów, przybywających z dworca kolei żelaznej, bo każdy przyjeżdżający musi być za świeża wydrukowany w dzienniku, i publiczność nie znosi nowin, mających już pewien haut-goût, tolerowany tylko w bekasach, a rzadko kiedy w kaczkach. Niedawno odkopiowawszy właśnie z tablicy szwajcara pewnego hotelu nazwiska nowoprzybyłych gości i zabierając się do wyjścia, zszedłem się z młodym człowiekiem w podróżnem ubraniu, znamionującem niepospolicie dobry stan finansów i wypłacalność, przed którą nawet bank hipoteczny musiałby otworzyć na rozcież swoje conto-corrente, nie żądając poręczenia Rotszylda, Siny i sześciu mocarstw europejskich. Fizyognomia tego młodego człowieka wydała mi się znajomą, Wpatrywaliśmy się jeden w drugiego i poznaliśmy się jako bardzo dawni koledzy i przyjaciele. Edmund — to jest jego imię — przywitał mię serdecznie i po przyjacielsku, choć wyglądał tak dostatnio i okazale, jak gdyby przez dłuższy czas zarządzał koleją lwowsko-czerniowiecką, albo jak gdyby młode swoje a nieustalone losy połączył na wieki z zabezpieczonemi w tabnli krajowej losami jakiej już nieco mniej młodej panny lub wdowy. Poszliśmy na górę do jego pomieszkania, stał bowiem w tym samym hotelu, i rozgadaliśmy się o dawnych czasach, o wspólnie przebytej biedzie, o jego zawodach i warozczarowaniach, o moich konüskatach i kozach i t. d. O moich rozczarowaniach mówić nie mogliśmy, bo patrząc na świat ze stanowiska redaktora rubryki „Przyjechali do Lwowa“, i ze stanowiska korektora marginesów, nie mogę oczywiście nigdy łudzić się do tego stopnia, abym kiedykolwiek w życiu doznał zawodu. Rubryka moja otwiera owszem pole jak najczarniejszemu pesymizmowi — — wyobraźcie sobie państwo tylko, co to znaczy, spostrzegać przez długi szereg lat takie mnóstwo ludzi zajętych nieustannie przyjeżdżaniem do Lwowa i wyjeżdżaniem napowrót, i dojść nakoniec do przekonania, że gdyby wcale nie przyjeżdżali, ani Lwów by na tem nie stracił, ani oni. W ogóle ja i stary Jędrzej, który od kilkunastu lat nosi codzień parę koszów dziennika na pocztę, jesteśmy najpesymistyczniejszemi indywiduami w całej redakcyi, i powiadamy sobie, że człowiek kręci się tędy i tamtędy, a nigdy nic lepszego z tego nie wyjdzie, i tylko podeszwy się zdzierają.
Kolega mój Edmund, który także kręcił się wiele „tędy i tamtędy“ po świecie bożym, nie mógł tego powiedzieć o swoich podeszwach. Jak już zauważyłem, garderoba jego ta materyalna ñzyognomia człowieka, podług której sądzą go częściej i chętniej, niż podług wyrazu twarzy i podług sensu mowy — znamionowała raczej obywatela statecznie osiadłego i przyzwyczajonego więcej do widoku ogniotrwałej kasy w swoim sypialnym pokoju, niż do tęsknego wyczekiwania, rychło-li nadejdzie „pierwszy“ a z nim wypłata pensyi. Skierowałam roszWę na ten przedmiot, aby się dowiedzieć, co spowodowało tak korzystną zmianę stosunków dawnego kolegi? Zbył mię ni tem, ni owem.
— Wiesz przecież — rzekł że— byłem zawsze głową do pozłoty, jakkolwiek przypisywaliście mi całe mnóstwo rozmaitych talentów i zdolności. Głowy tego rodzaju, mój kochany, rodzą się prawie zawsze w czepkach, i prędzej lub później bez własnej pracy i zasługi wchodzą w posiadanie funduszów, potrzebnych im do zewnętrznej... pozłoty. Mnie zmiana ta losu spotkała wcześniej niż innych — mam zaledwie lat trzydzieści sześć, a mogę już spoglądać na moją przeszłość, na walkę z nędzą i niedostatkiem, na pracę o kawałek chleba powszedniego, jak na sen nieprzyjemny, który nigdy nie wróci. Obym z równym spokojem i równą otuchą mógł spoglądaćzna inne doświadczenia, na inne boleśniejsze strony tej walki z życiem, którą przebyłem!
Tu przyjaciel mój westchnął głęboko — przypomniałem sobie, że przed laty kochał się ponoś dość nieszczęśliwie, że odstrychnęli się byli od niego najlepsi jego przyjaciele, a ludzie poważni, sensaci, kiwając rękami, powtarzali o nim z pogardą: „Ladaco!“ Zrozumiałem, o jakich chciał mówić doświadczeniach, iwidząc przed sobą człowieka, który wcale nie wyglądał, jak „lada co“, kiwnąłem także ręką, na znak lekceważenia niesłusznej opinii.
— Rozumiem, co chcesz powiedzieć — mówił dalej Edmund. — Ty, jako fabrykant opinii publicznej (tu zrobiłem minę ile możności skromną) możesz śmiać się jej w oczy, jak augur rzymski. Ja nie należę do jej regulatorów, a robię to samo. Lekceważyłem ją, gdy byłem jednym z wielu tureckich świętych tej katolickiej krainy; lekceważę ją dzisiaj, kiedy potrzebowałbym tylko kazać wylakierować moje herby na kilku karetach, zaszeleścieć walorami, które mam w pugilaresie, nakarmić kilkanaście dusz lokajskichi posłać je po tę waszą Opinię, aby przyszła łasić mi się u nóg, jak dobrze wytresowany wyżeł. Nie to, co innego boli mię czasem, ale mówić o tem nie lubię. Jeżeliś ciekaw, to za granicą, z nudów, spisałem coś nakształt mojej biografii, weź i przeczytaj.
Nie bez wewnętrznej obawy wziąłem do ręki podany mi dość spory manuskrypt; niektórzy bowiem autorowie nietylko wtykają nam dziennikarzom swoje prace, ale mają jeszcze pretensyę, abyśmy takowe czytali, i biorą nas później na egzamin, o ile oceniliśmy piękności ich stylui polot ich gieniuszu. Edmund przerwał trapiące mię myśli nagłem zapytaniem:
— Jakże się tobie powodzi? Ile już kamienic kupiłeś we Lwowie?
Rozśmiałem się, ale w śmiechu moim było tyle mimowolnej goryczy i miałem snać tak wyraźnie minę dłużnika, zalegającego z ratą w „kasie zaliczkowej“, że przyjaciel mój odgadł bez dalszej indagacyi, co mój śmiech oznaczał.
— Wszak „piszesz temu, kto ci płaci!“
— Tak, to prawda, ale nie mogłem nigdy zdecydować się do pisania temu, kto więcej płaci. A płacą różnie, u nas i wszędzie. Napisz po zgonie Pola, że był on wieszczem całego narodu, że kochał całą Polskę i dla całej śpiewał, to dostaniesz za to we Lwowie czterdzieści guldenów miesięcznie. Napisz, żePol był poetą, uwieczniającym tradycye wielkich panów i ich sławnych koni, i że nie-panowie nie mają do niego żadnego prawa, a dostaniesz za to... sto guldenów w Krakowie. Ja sam zwróciłem na siebie uwagę redaktorów wiedeńskich, bo, nie chwaląc się, mam pewną wprawę W redagowaniu rubryki: „Przyjechali do Lwowa“; ofiarowano mi, jak na mnie, wcale świetną pozycyę, bylem się przeniósł do Wiednia, ale odmówiłem...
— Dlaczegoż więc nie zaprotestowałeś, gdy powiedziano, że piszesz temu, kto ci płaci?
— Bo... nie warto. Gdybym miał herby na karetach, walory w pugilaresie i lokajskie dusze u mojego stołu, jak ty powiadasz, to mógłbym sprzedać ojczyznę, okpić rodzoną matkę, oszukać jedną połowę świata, a u drugiej używać jak najczołobitniejszego poważania. Skoro rzecz ma się inaczej, nie zostaje mi nic, jak tylko podzielać twoje zapatrywanie się na opinię publiczną.
— Ależ pod względem materyalnym i dzisiejsza twoja pozycya nie powinna być tak złą?
— Zapewne, zapewne, idziemy w górę... ale widzisz mój kochany, trudno wymagać od wydawcy, aby mię obsypywał banknotami za prowadzenie tak skromnej rubryki. Ba! gdybym pisywał przytem powieści, albo coś podobnego! Lecz na to nie mam czasu. Dniem i nocą muszę chodzić po hotelach i notować, kto przyjechał...
Wyraz niezmiernej litości zajaśniał na poczciwej twarzy mojego przyjaciela. W humanitarnym swoim zapale zmusił on mnie do przyjęcia w prezencie manuskryptu, który trzymałem w ręku. Pożegnałem go i zaraz na schodach oglądałem ten prezent. Na okładce był napis: „Głowy do pozłoty“. Treść nosiła wszelkie znamiona pracy człowieka, który nie.ma nic do czynienia i pisze dla zabicia czasu. Wydawca mój odkrył w niej jakieś zalety, i kupił odemnie manuskrypt za tak bajeczną sumę, jakiej nie zapłacili mi nigdy za najdokładniejszy spis tych, co „przyjechali do Lwowa“.
I oto, zkąd się wzięły Głowy do pozłoty“. Ręczę uroczyście — a ponieważ nie chodzi tu o pożyczkę, więc każdy przyjmie zapewne moje poręczenie — że z „głowami“ temi w żaden inny sposób nie szukałem zaczepki, oprócz sposobu powyżej opisanego, odpowiedzialność tedy żadna nie spada na mnie, i każdy z moich szanownych przyjaciół bez względu na to, jakiego gatunku głowę nosi na karku, może śmiało zachować dla mnie w sercu swojem dawniejsze swoje względy.
Czas jednakże, abym już raz dopuścił do głosu właściwego autora powieści — bo postąpiłem sobie z nim tak, jak mowca, który po zamknięciu dyskusyi pod pozorem powiedzenia kilku słów dla zrobienia „osobistej uwagi“, korzysta z absorbującej przewodniczącego mimicznej konwersacyi z lożą słuchaczek i prawi przez dwie godziny o tem i o owem.
Nim ustąpię z trybuny, winienem atoli zadowolić ciekawość publiczną co do rysopisu p. Edmunda, którego nie znalazłem w jego manuskrypcie. Jest to obecnie, jak już powiedziałem, mężczyzna liczący 36 lat wieku, słusznego wzrostu i wcale regularnych rysów twarzy. Włosy i zarost ma koloru ciemno-blond, płeć białą, ułożenie dobre, wyznaje zasady demokratyczne i jak każdy prawdziwy demokrata, ma — nie wiem zkąd — różne nawyczki arystokratyczne. Co się tyczy wiarogodności jego opowiadania, nie ulega ona najmniejszemu powątpiewaniu, znam go bowiem z tej strony, że o sobie samym prędzej coś powie złego, niż coś dobrego, o drugich zaś woli wcale nie mówić, niż bez potrzeby koniecznej, wyrażać o nich niekorzystne zdanie. Jednem słowem, jest to bardzo porządny człowiek, a gdyby mu w czyich oczach robiło ujmę to, że się wdaje z dziennikarzami, więc proszę przyjąć do wiadomości, iż nawet najwyższe figury w naszym kraju dopuszczają się czasem tego błędu, nie tracąc mimo to zaufania współobywateli. Co do mnie — skończyłem.



Autor
„Panny Emilii“ i „Koroniarza w Galicyi“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.