Ewunia/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ewunia‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Życie u pana mecenasa Żółtkiewicza należało do tych błogosławionych prób, na których się młodość hartuje do przeznaczeń przyszłości. Stary był pracowity i dla siebie nie potrzebował wiele, wymagał też od swych podwładnych, aby się zaspakajali jak najmniejszem, a pracowali do zdechu. Zrana pani Wawrowa dawała mleko z chlebem, zacierkę lub kaszę, mecenas tylko pił kawę, która z tego już względu nie mogła być udziałem wszystkich, że wymagała cukru, a cukier należał do tych zapasów zamorskich, od których klucza nie powierzała hrabina Branicka nawet nikomu.
Obiad jadali wszyscy razem, złożony w dni mięsne, z krupniku z mięsem i jakiejś niewinnej przystawki, w postne dni z mleka i kaszy. Na wieczerzę dawano oddzielnie palestrantom potrawę jakąś, już przez to podejrzaną, że dla nich tylko była przygotowaną.
Sieboń zaręczał, iż kaszę okraszano w ekonomiczny sposób świecami łojowemi i robiono jej osobny zapas dla młodzieży, gdy stęchłej za bezcen dostać było można.
Oprócz izby, w której była kancelarja i sypialnia mecenasa, inne opalane były tak skromnie, iż zimą przy oknach woda w nich marzła. Ale to hartowało młodzież. Nie były to więc rajskie rozkosze. Żółtkiewicz ostry, surowy, nieubłagany, gdy szło o spełnienie obowiązków, nie dopuszczał się nigdy gniewu ani grubiaństwa. Obawiano go się tem więcej. Oprócz tego młodzież spostrzegła rychło, że choć pozornie nic nie widział, w nic nie wchodził, oka jego nic nie uszło. Przypomniał często w pół roku, rzecz tak drobną, że winowajcy sami już o niej byli zapomnieli. Nie okazywał nigdy żadnej czułości dla młodzieży, trzymał ją ostro, do godzin był przywiązany ściśle, lecz nudziarzem drobnostkowym nie był. Nie chwalił nigdy, ale nie łajał wcale, dość było, gdy ponuro zmilczał i brew namarszczył, wiedziano, co to znaczyć miało.
Sykstus był już u niego od lat kilku, w ciągu tego czasu dowodu łaski nie odebrał żadnego, lecz czuć było w powierzanej mu pracy, w obejściu się z nim, że umiał go cenić. Była to prawa ręka mecenasa, której zawierzał najtrudniejsze roboty, czego Sieboń zazdrościł. Garbus miał daleko więcej przebiegłości, sprytu, ale się z niemi zbytnio narzucał mecenasowi, który tego popisu nie lubił. Znać było z pierwszeństwa, jakie dawał Sykstusowi, że jego skromność więcej cenił. Pani Wawrowa też, która i mecenasa nie szczędziła, gdy w gniew wpadła i przezywała go starą wątrobą, a Siebonia garbusem, Sykstusa nie łajała nigdy inaczej jak delikacikiem lub fanaberją, i miała pewną do niego słabość. Nakrzyczała nań, bo już bez tego być nie mogło, ale koniec końcem zrobiła o co prosił. Nawet garbus, który cały świat nienawidził, ujęty łagodnem, braterskiem obejściem się z sobą Sykstusa, kochał go i poprzysiągł mu przyjaźń wiekuistą. Pod tym względem Warka był, można powiedzieć, szczęśliwy, bo go niemal wszyscy lubili, a wesoła i piękna pani Bołtuszewska, usilnie życzyła mężowi, aby go przeciągnąć do swej kancelarji.
W parę dni po opisanych wypadkach zapustnych, w niezwykłej wcale godzinie, właśnie gdy Syktus zajęty był bruljonem powierzonego mu pozwu, Wawrowa otworzyła drzwi kancelarji i zawołała:
— Pan Sykstus, do jegomości.
Sykstus podniósł głowę, ale już owo zjawisko znikło, włożył więc pióro za ucho i poszedł na przeciwek. Żółtkiewicz z założonemi w tył lękami przechadzał się zamyślony, wlokąc za sobą długo puszczony koniec chustki od nosa.
Młodzież, która zewnętrzne oznaki humorów trafnie spostrzega, oddawna się przekonała, iż zapomnienie takie, zwiastowało u mecenasa głębokie zaprzątniecie jakąś sprawą lub nawet smutek i zafrasowanie.
Gdy Sykstus wszedł, Żółtkiewicz stanął, popatrzył na niego długo, i nic nie mówiąc chodzić znowu począł zamyślony po izbie. W takim razie ceremonjał i zwyczaj wymagały, aby powołany czekał, aż mecenas sam się odezwie i spyta lub wyda rozporządzenie.
Tym razem wszakże Sykstus z nogi na nogę przestępując, chrząkając, stał, stał, minuty mijały, a Żółtkiewicz chodził, chodził i nie mówił słowa. Odważył się odchrząknąć, aby się przypomnieć, nie pomogło nic. Trzeba było czekać. Widocznie ważna jakaś sprawa zajmowała umysł poważnego starca.
Prawie kwadrans długi upłynął w tem osobliwszem milczeniu, nareszcie mecenas stanął naprzeciw Sykstusa, spojrzał na niego i odezwał się:
— Proszę mi powiedzieć szczerze tego, ale jak ojcu, i niech to zostanie między nami, czemci się asan mógł narazić panu podczaszemu?
Sykstus osłupiał.
— Ja? panu podczaszemu? — rzekł po namyśle — ale, wyjechałem ztamtąd obdarzony przez niego i rozstałem się jaknajlepiej, to nie może być, proszę pana mecenasa, to nie może być, któż to powiada?
— No, nikt? ja pytam, mam powody! — odparł Żółtkiewicz i począł chodzić. Sykstus stał to czerwony, to blady, drżący, niespokojny, a odezwać się nie śmiał.
— Powiadasz asan, że nic podobnego nie było? — spytał mecenas.
— Ja przynajmniej nic się podobnego domyśleć nie mogę, ale proszę pana mecenasa, zkądże...
Żółtkiewicz się odwrócił.
— Nie ma nic, niema nic. Myślałem tylko, ja, sam, dorozumiewałem się, iż może coś czasu zapust zaszło, bo oto właśnie wypada papiery wieźć do Góry, a odbieram ztamtąd wyraźnie żądanie, ażeby nie kto inny jak Sieboń z niemi przyjechał.
Syktus zmilczał, zrobiło mu się boleśnie, przykro, zaćmiło w oczach, zrozumieć tego nie mógł.
Stał i milczał.
Żółtkiewicz się odwrócił ku niemu.
— Wracaj asan do roboty! — rzekł krótko. Warka się skłonił i powrócił do kancelarji, dopadł stołu, krzesła, pochwycił pióro, pisać nie mógł w głowie mu się kręciło. Sieboń postrzegł, że coś nowego się święci.
— No! czego on chciał — zapytał?
— Albo ja wiem! — rzekł Sykstus, i na gwałt pisać zaczął.
Sieboń napróżno starał się z niego dobyć coś więcej, nie mógł już ani słowa. Mocno go to podrażniło. Po obiedzie z kolei głowa pani Wawrowej ukazała się we drzwiach i zawołała:
— Garbus do jegomości.
Mimo niedość grzecznego wyrażenia, Sieboń, który miał zwyczaj siadywać na podkurczonej nodze, zerwał się tak szybko, iż mało krzesełka nie wywrócił i wybiegł. Nieszczęście chciało iż wpadając do pokoju mecenasa, stuknął drzwiami i wywołał nader groźne wejrzenie.
— Pojedziesz asan z papierami do Góry — rzekł Żółtkiewicz — furmanka czeka u Zelmana. Proszę się zatrzymać tam, ile pan podczaszy będzie wymagał, a wracając nigdzie nie wstępować. Odzienie na drogę wziąć codzienne, a przed Górą w Pociesze można się przebrać.
Pierwszy to raz jak Sieboń był tu, posyłano go do Góry, Sykstus miał przywilej jeżdżenia tam jako daleki krewny, zdziwienie więc było wielkie. Garbus powrócił nazad z oznakami radości, gdyż zwiastowało mu to parę talarów prezentu, ale zarazem zdziwiony niesłychanie i tknięty litością, bo Warka zawsze jadąc tam, okazywał się nadzwyczaj uszczęśliwionym.
Przypadł do stołu garbus. — Słyszysz Warka — cud nad cuda! Cóż to się znowu stało? Mnie! mnie posyłają do Góry, mnie? Czyś ty tam co przeskrobał?
Sykstus zarumienił się strasznie.
— Ja! — rzekł prawie gniewnie — ale dajże mi pokój. Mecenas chce ci dać widocznie coś zarobić, ot, i po wszystkiemu.
— E! e! e! — kiwając głową, odparł garbus — a zkądby mu się na tę czułość dla mnie zebrało? Nie, w tem co jest.
Warka się rozśmiał gorzko.
— Przynajmniej ja nic nie wiem.
To mówiąc siadł i pilno, szybko pisać zaczął, okazując, że na dalsze pytanie nie odpowiada.
Sieboń poszedł się też zaraz sposobić do drogi, a biedny chłopak jak tylko go z oczów stracił, rzucił pióro i podparłszy się na łokciu, głęboko zadumał.
Co się tam w jego sercu działo!
Niebezpieczeństwo jawne, odkryte, znane nie byłoby go strwożyło pewnie, ale ta ciemność, w których trzeba było omackiem się dogadywać jakiejś groźby, przeraziły go. Musiał czekać na powrót Siebonia.
W Górze, gdzie Ewunia wcale się niczego złego nie spodziewała, wiedziano, iż poszła furmanka z listem do Żółtkiewicza, wyglądano na pewno przybycia Sykstusa. Jakież było zdziwienie i przerażenie dziewczęcia, gdy garbus przybył z papierami. Przestraszyła się zrazu, czy Sykstus nie chory, wykomenderowała bardzo zręcznie pannę Julję, starszą pannę, do koniuszego, ażeby ten się o Warkę spytał, i przyniesiono jej odpowiedź że Sykstus zdrów, lecz że tego oto garbusa wyprawił Żółtkiewicz.
Ewuni przykro się zrobiło, nie domyśliła się wszakże jeszcze nic złego, tak dalece, że po obiedzie poszła za ojcem i po cichu go z naiwnością dziecięcą zapytała.
— Dla czego to pan mecenas Warki nie przysłał, mój tatku, a na jego miejscu tę poczwarkę?
Podczaszy, który przez cały obiad był milczący, popatrzył z uwagą na córkę, zaciął się jakoś i odparł ruszając ramionami.
— Alboż ja tam wiem, przysłał tego czy innego, toć nam wszystko jedno, ten musi być roztropniejszy do wytłómaczenia sprawy.
Ewunia się uraziła.
— Doprawdy to nie może być. Pan Sykstus pewnie przynajmniej temu garbusowi nie ustąpi! — rzekła żywo.
— Ale, moje dziecko — rzekł czmychając jakoś niechętnie podczaszy, — co to ciebie ma obchodzić, który palestrant do mnie przyjeżdża z papierami? Toć przecie ani ten, ani tamten nie jest dla ciebie właściwem towarzystwem.
Ewa się mocno zarumieniła.
Podczaszy mówił dalej dosyć żywo, dając poznać że mu się niepodobał przedmiot rozmowy.
— Już ja uważałem, moja Ewuniu, że mi się tu Warka i w wasze całego dworu łaski i poufałość zbytecznie jakoś wcisnął. Bardzom wdzięczny Żółtkiewiczowi, iż go nie przysyła.
Ewunia słuchając stała niema, łzy się jej kręciły w oczach, spoglądała na ojca, widocznie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Podczaszy spojrzał na nią i wzrok odwrócił pomieszany również.
— Z takiemi młokosami trzeba zawsze być ostrożnym — mruknął — nic ja przeciwko niemu nie mam, ale mi tu już jak domowy nadto się wśrubował. Wszędzie go było pełno.
Ewunia wiązała i rozwiązywała na końcu chustki węzełek, popatrzyła na ojca, nie odpowiedziała ani słóweczka, zapłoniła się, zbladła, zakręciła i odeszła. Podczaszy przy oknie, gdzie się toczyła rozmowa, został jak wkuty, łatwo mu było po wrażeniu, rumieńcu, pomieszaniu córki poznać, iż list, który odebrał, nie był może potwarzą, że coś na nieszczęście między młodemi istniało. Nie poszedł, nie odwrócił się za odbiegającą córką, powlókł się do swego pokoju i zamknął. A ktoby go był tam widział z załamanemi rękami chodzącego po pokoju, i wywracającego sprzęty i bijącego się o ściany i jakby nieprzytomnego, z załzawionemi oczyma, przeląkłby się boleści, jaką twarz jego wyrażała.
Po pierwszej chwili przestrachu, przyszedł wszakże rozmysł, co począć? Jedno zdawało mu się najskuteczniejszem, to wydanie Ewuni za mąż jaknajprędzej. Za kogo?
Troskliwe serce ojcowskie przebiegało cały szereg domyślnych pretendentów córki, gdy kozaczek zapukał do drzwi.
Lekkie to uderzenie jak grom raziło podczaszego, choć wcale na nerwy nie chorował. Zerwał się z krzesła, i pobiegł ku drzwiom.
— Proszę pana, gość przyjechał.
— Kto? kto?
— Pan chorąży.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy owego chorążego Brdeńskiego, milczącą i sztywną postać, z którą Walek i Szczepek spotkali się u karczemki.
— Proś go tu — rzekł podczaszy, nie mogąc sam wyjść na spotkanie gościa, i w tej chwili nie będąc mu rad bardzo.
Ledwie się chłopak oddalił, gdy żywo krok dał się słyszeć i pan chorąży pokazał się w progu.
Uderzyło odrazu podczaszego, iż człowiek ten zazwyczaj smutny i nachmurzony, wszedł z twarzą nadzwyczaj rozjaśnioną, uśmiechniętą, promieniejący, jakby inny.
Ktokolwiek widywał go dawniej, uderzonym być musiał zmianą oblicza, wyrazu, można powiedzieć całego człowieka. Podczaszego uderzyło i to, że miał na sobie całe ubranie czarne, nowe, z pięknego sukna i atłasu uszyte, a buty też czarne. Ta żałoba sukni z wesołością twarzy dziwnie się sprzeczała.
Chorąży mógł nawzajem być uderzony zafrasowaniem podczaszego, ale tego po sobie poznać wcale nie dał. Wszedł i powitał go śmielej jakoś niż zwykle.
Gospodarz prosił siedzieć.
— Bodaj czy ja panu podczaszemu nie przeszkadzam w czem — ozwał się przybyły — bardzo by mi było przykro. Nie mogłem się wszakże powstrzymać, ażeby z czcigodnym panem a łaskawym na mnie dobrodziejem, smutkiem i weselem, jakie na mnie spadło, nie podzielić się.
Podczaszy popatrzał na żałobę.
— Straciłeś pan kogo z rodziny? — zapytał.
— Najdziwniejsza to w świecie historja — odezwał się chorąży — jam przecie rodziny tak jakby nie miał, oprócz dalekich ubogich krewnych. Parę lat temu przez hollenderskiego rezydenta w Warszawie, przyszło zapytanie o familję Brdęskich, czyby też nie istniała w Polsce. Żem wojskowo służył i znali mnie tam, więc mu wskazano. Na zapytanie, w liście posłałem mu genealogję moją, domyślając się poniekąd powodu tego dochodzenia. Jedna gałąź rodziny naszej razem z Lubienieckimi, Łaskimi, ba i wielu innymi, oskarżoną będąc o Arjanizm, z kraju się wyniosła i w Hollandji osiadła. Lecz też przekonani byliśmy, iż wkrótce potem wygasła. Jakoż mogliśmy tak mniemać, gdyż z Brdęskich przezwali się von Berdenami, i śladu nie pozostało procedencji. Dopiero tam, nie wiem z jakiej pobudki, doszedłszy z papierów, iż ze szlachty polskiej ród wiedli, geneologje swą mieć zażądali. A że my naszą mieliśmy w wielkim porządku, okazało się, iż kupiec Abraham von Berden, pochodził z naszej familji, co najmniejszej nie ulega wątpliwości.
— Osobliwa historja! — przerwał podczaszy.
— Tak osobliwa, żem ja — mówił chorąży — nie nawykły z lada czego sobie czynić rzeczy i nadziei wielkich, prawie był o niej zapomniał. Anim też wiedział, ilu tam tych Berdenów było. Tylko mnie ów Abraham zapraszał bym go odwiedził, na co mu grzecznie odpisałem, iż nie omieszkam, jeśli okoliczności dozwolą.
— No i cóż? i cóż? — spytał zaciekawiony mimowoli podczaszy.
— Aliści szczególna łaska Boża, Abraham był bezdzietnym, i — oto zmarł właśnie, testamentem mi przekazując majętność, która, jak list adwokata i przyjaciela jego ocenia, wynosi do 50,000 czerwonych złotych, krom kosztownych ruchomości.
Podczaszy zerwał się i począł ściskać serdecznie chorążego, a w duchu sobie rzekł — Pan Bóg mi go zesłał, to w sam raz mąż dla Ewuni, stateczny, ni stary, ni młody, z siebie niczego, no, i bogaty, jeśli tylko nie kłamie.
Uderzył podczaszy silnie w szerokie dłonie raz i drugi, na ten znak dobrze znany, chłopak się przystawił.
— Prosić ojca kapelana i niech z piwnicy przynoszą Degessego... — szepnął chłopcu. Degessym zwało się najprzedniejsze wino węgierskie stare, jakie było w piwnicy.
Wypadek ten rozpędził znacznie chmury z czoła biednemu ojcu, przypatrywał się chorążemu, usiłując w nim znaleźć wszelkie wymagane na zięcia przymioty. Brdęski, jakkolwiek dobrze nie pierwszej młodości, był przystojny, postawny i nie wyglądał staro. Figzjonomję miał szlachetną, nawet miłą, a teraz gdy ją szczęście opromieniało, wydawała się w całym blasku.
Ściskano się znowu, gdy nadszedł ojciec Gula, kieliszki i butelka. Reformat nie miał odrazy do dobrego, wytrawnego wina, dotrzymywał kompanii dobrze i gawędę prowadził zręcznie. Ledwie się ukazał na progu, podczaszy począł mu już opowiadać niesłychany wypadek chorążego, którego on zrazu jakoś nawet objąć i wierzyć weń nie potrafił.
Winszował nieśmiało, ale spoglądał nieufnie.
— Z tysiąca nocy! — rzekł po chwili — jeszczem, jak żyję, nic podobnego nie słyszał, żeby się w Polsce trafiło. Czy tylko z przeproszeniem pana chorążego, jaki truteń nie zwodzi, żeby mu z kieszeni co wyciągnąć.
— A jakimżeby to sposobem mogło być — odparł Brdęski — kiedy mi tysiąc czerwonych złotych na podróż przysłano?
Reformat umilkł, przypominając sobie po chwili, że był zakonnikiem i z wesołym humorem, zbliżając się do ramienia chorążego, szepnął mu po cichu.
— A niech no jegomość dobrze pamięta, iż w takich razach, Panu Bogu, kościołowi i ołtarzowi też się co należy, ponieważ zaś jam tu pierwszy go spotkał, polecam konwent nasz ubożuchny łasce i pamięci chorążego dobrodzieja.
Rozśmieli się wszyscy.
— Tem bardziej — dodał podczaszy — iż arjańskie one dukaty z grzechu ich pierworodnego kacerstwa, chrztem ofiary oczyścić potrzeba.
Pito więc za zdrowie chorążego, potem podczaszego i jego domu, potem konwentu księży reformatów i byliby może zapędziwszy się zdrowie Arjan wypili, gdyby chłopak nie przyszedł oznajmić, że dano wieczerzę.
Podczaszy prosił na kaszę, uniewiniając się, że insperate gość przybył, i że postna wieczerza będzie pewnie nie ciekawa, choćby tam jaką na prędce przystawkę do niej przydano.
W jadalnym pokoju, podczaszego oczy naprzód szukały córki, której nie było jeszcze, pani Kropiwnicka mruczała coś o bólu głowy, co ojca zafrasowało, ale po chwili Ewunia przyszła, blada, z surowym jakimś wyrazem twarzy i miejsce swe, prawie nie spojrzawszy na chorążego, zajęła.
Ten właśnie śmielej niż kiedy, znać był postanowił się zalecać, lecz na parę zapytań, krótką ścięty odpowiedzią, umilkł dyskretnie. Wszczęła się rozmowa o owej hollenderskiej historji, która wszystkich przytomnych zdumieniem napełniała. Ewunia wszakże wysłuchała jej obojętnie, i poskarżywszy się na swój ból głowy, resztę czasu przy stole spędziła zadumana a smutna. Ojciec to widział dobrze, ale postanowił nie zważać.
Wieczerza, mimo obawy gospodarza, nie zrobiła mu wstydu, był bowiem ogromny szczupak faszerowany, kluseczki na rybim smaku i coś jeszcze, tak, że o głód dla gości obawiać się nie miał potrzeby. Ojciec Gula śmiał się też z próżnego strachu jegomości.
Gdy wieczerza przeciągnęła się nieco kilku kieliszkami wina, panna Ewa wstała po cichu od stołu i wyślizgnęła się z pokoju. Ichmość długo jeszcze rozprawiali o Hollandji, przyczem ojciec Gula popisał się z małą erudycją, mówiąc o sławnych gwoździkach hollenderskich, o dukatach, o hollenderskim serze i o śledziach. W Polsce pono najwięcej z tych rzeczy znano Hollandję. Chorąży przytem oznajmił, iż choć na krótki czas, musi się tam wybrać, aby sprawę spadku niespodziewanego uregulować, ruchomość spieniężyć i z kapitałem powrócić.
Było już dosyć późno i gość prawdopodobnie miał się do wyjazdu zabierać, gdy ujmując za czapkę, z wielką attencją szepnął podczaszemu na ucho, że miałby z nim słów kilka do pomówienia na osobności.
Przeszli tedy do kancelarji, dokąd chłopak parę świec zaniósł. Tu, gdy drzwi się zamknęły, a oba siedli podniósł się chorąży z krzesła i począł z niejakiem wahaniem w te słowa:
— Czcigodny panie podczaszy dobrodzieju! Nigdybym nie miał pono śmiałości wyspowiadania się panu z tego, co dziś wyznać mu pragnę, gdyby szczególna fortuna, a raczej Opatrzności łaska, nie postawiła mnie nagle, choć na cokolwiek bliższym szczeblu tego szczęścia, o którem dotąd nawet i marzyć nie śmiałem. Odważniejszym się być dziś czuję, acz nie bez trwogi jeszcze usta mi otworzyć przychodzi.
Tu skłonił się do kolan podczaszemu.
— Nie weźmiecie mi za złe, gdy teraz mając sobie zapewnioną szlachecką fortunkę, a zdawna czując afekt stateczny ku czcigodnej pannie podczaszance dobrodziejce, ośmielę się u stóp ojcowskich jego, złożyć prośbę moją pokorną, abyś mi pozwolił starać się o pozyskanie serca jej i ręki, jako dozgonnej życia towarzyszki. A że o szczęście dla niej kosztem mojego żywota i szczęścia starać się będę, na to solenny mogę złożyć mu jurament.
Podczaszy słuchając, kilka razy, chciał się dźwignąć z krzesła nareszcie wstał i począł ściskać chorążego, powtarzając tylko ex plenitudine cordis, mój mości dobrodzieju, mój panie chorąży! Zaszczyt mi czynisz!
Dopiero gdy się wyściskali i wycałowali, dodał wypuszczony:
— Masz moją ojcowską autoryzację chętną i życzliwą, lecz, nie naglij, zbliż się powoli do bojaźliwego dziewczęcia, a jeśli jego afekt pozyskasz, z duszy i serca pobłogosławię. Radbym aby sobie statecznego, jak wy, męża obrała, któremubym jej przyszłość mógł zwierzyć bezpiecznie i do grobu zejść spokojnie.
Tak rozpoczęta rozmowa zeszła na coraz poufalsze zwierzenia, przyczem podczaszy o kieliszki zawołał, boć zapić musiano, i gdy chorąży odjeżdżał, rozstali się w ganku uściskami rozczulającemi.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.