Przejdź do zawartości

Emilka dojrzewa/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka dojrzewa
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily climbs
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Indeks stron

15. „To niemożliwe”.

Gdy drzwi się zamknęły za panią McIntyre, dziewczynki wstały i ubrały się powoli. Emilka rozmyślała niechętnie o dniu, który je czekał. Czar prysnął, już nie nęciła jej ta praca pełna uroku romantycznego i niespodzianek. Zbieranie podpisów w domach przydrożnych wydało jej się nagle czemś upokarzającem. Fizycznie były obie znacznie bardziej zmęczone, niż sobie z tego zdawały sprawę.

— Zdaje mi się, że już wieki upłynęły od dnia naszego wyruszenia z Shrewsbury — rzekła Ilza.

Emilka odczuwała to samo z równą mocą. Wydawało jej się, że ta noc rozmyślań przy świetle księżyca jest wspomnieniem z przed wielu, wielu lat... A ta ubiegła noc też była bezsenną nocą, ale tym razem krótki sen nad ranem pozostawił jej jakieś niemiłe, nieokreślone uczucie, jakby mgliste wspomnienie dalekiej podróży w nieznaną krainę... Opowiadanie pani McIntyre rozwiało te wrażenia na chwilę, ale teraz powróciły, gdy Emilka czesała swe długie włosy.

— Czuję się, jakgdybym wędrowała tej nocy przez kilka godzin, sama nie wiem dokąd — rzekła. — Śniło mi się, że znalazłam małego Allana.. ale nie pamiętam gdzie. Straszne to było wiedzieć, że go znalazłam przed sekundą i zapomnieć, gdzie.

— Ja spałam jak suseł — rzekła Ilza, ziewając. — Nic mi się nawet nie śniło. Emilko, chcę jaknajrychlej wydostać się z tego domu, coś mi się tu na piersiach kładzie okropnym ciężarem, lękam się i pragnę uciec... Gdybym mogła coś pomóc, to inna sprawa. Ale jestem bezsilna, a ja sama tracę całą równowagę, słuchając opowiadania tej starej kobiety... cóż za nieczuła, zimna istota! Ona nie troszczy się bynajmniej o małego Allana.

— Sądzę, że ona już oddawna przestała troszczyć się o cokolwiekbądź — rzekła Emilka, zamyślona. — Dlatego ludzie mówią, że ona nie jest normalna. Ludzie, którzy o nic nie dbają, są uważani za nienormalnych, dowodem — kuzyn Jimmy. Ale to jest wspaniała historja. Przedewszystkiem zużytkuję ją jako ćwiczenie, a potem postaram się, żeby ją wydrukowano. Jest to pierwszorzędny szkic dla czasopisma, tylko trzeba uchwycić ton i żywość, jaką tchnęły jej słowa. Zanotuję chyba niektóre jej wyrażenia w mojej księdze, zanim pójdziemy dalej.

— Och, do licha z tą twoją księgą! — zniecierpliwiła się Ilza. Zejdźmy na dół, zjedzmy śniadanie, o ile nam dadzą i chodźmy.

Ale Emilka, znowu zbudzona do swych rozkoszy literackich, zapomniała o wszystkiem innem na całym świecie.

— Gdzie jest moja księga? — spytała — nie znajduję jej w mojej torbie podróżnej. Wiem, że ją tu zostawiłam wczoraj wieczorem!

— Czy nie leży tam na stole? — spytała Ilza.

Emilka popatrzyła ze zdziwieniem na stół.

— To niemożliwe... tak, istotnie... jak się to stało? Wiem, że nie wyjmowałam jej z torby z całą pewnością.

— Widocznie zapomniałaś — rzekła Ilza obojętnie.

Emilka poszła w kierunku stołu, zaskoczona. Księga leżała otwarta, obok niej ołówek. Goś przykuło nagle wzrok Emilki. Pochyliła się nad stołem.

— Dlaczego się nie pośpieszysz trochę i nie upinasz włosów? — pytała Ilza niecierpliwie. — Ja już jestem gotowa. Na miłość Boską, oderwij się od tej księgi i ubierz się nareszcie!

Emilka zwróciła się ku niej, trzymając w ręku otwartą księgę. Była bardzo blada, oczy jej pociemniały z lęku i trwogi.

— Ilzo, spójrz na to — rzekła drżącym głosem.

Ilza podeszła bliżej i spojrzała na stronnicę, którą pokazywała jej Emilka. Widniał na niej szkic, doskonale wykonany, przedstawiający domek nad rzeką, ten sam, którym wczoraj Emilka tak się zachwycała. Na jednem z okien był narysowany czarny krzyżyk, a obok, na marginesie, drugi krzyżyk, przy którym napisano: „Allan Bradshaw jest tutaj.”

— Co to znaczy? — krzyknęła Ilza. — Kto to narysował?

— Nie wiem — wyjąkała Emilka — pismo jest... moje.

Ilza przyjrzała się Emilce i odsunęła się o parę kroków.

— Widocznie narysowałaś to we śnie — rzekła.

— Nie umiem rysować — odrzekła Emilka.

— Któż inny mógłby to narysować? Pani McIntyre żadną miarą, to wiesz sama.

— Emilko, nie słyszałam jeszcze o takiem dziwnem zdarzeniu. Czy myślisz, że on może tam być?...

— Skądże? Dom jest zamknięty na klucz, niema już robotników... Zresztą szukali z pewnością dokoła tego domku. Byłby wyglądał przez okno, wołał, byliby go usłyszeli... zobaczyli... Widocznie narysowałam ten domek we śnie, chociaż nie pojmuję, jak mogłam to zrobić... myśl moja pochłonięta była Allanem. To takie dziwne, przerażona jestem...

— Musisz to pokazać Bradshawom — rzekła Ilza.

— Chyba... a jednak nie mam na to ochoty. Mogę im dać fałszywą nadzieję, a fałszywą okaże się ona napewno. Wstrząsnęło mnie to, boję się, jest to dziecinny lęk, mogłabym usiąść i płakać. Jeżeli on jest tam od wtorku, to już nie żyje z wycieńczenia.

— No, to przynajmniej wiedzieliby coś o nim, Emilko. A gdyby się okazało, że jest tam, że żyje, dowiedziałabym się, że ty jesteś niesamowitą istotą.

— Nie mów tak, nie mogę tego słuchać — rzekła Emilka, cała drżąca.

W kuchni nie było nikogo, gdy weszły. Po chwili wszedł młody mężczyzna. Był to Dr. McIntyre, o którym mówiła pani Hollinger. Miał on miły, mądry wyraz twarzy, oczy jego patrzyły przenikliwie z za szkieł binokli, ale wyglądał na zmęczonego i smutnego.

— Dzieńdobry — rzekł. — Mam nadzieję, że panie wypoczęły i miały pożądany spokój. Tu u nas panuje smutek i żałoba, nie może być inaczej.

— Nie znaleźli chłopczyka? — spytała Ilza.

— Nie. Już dali za wygraną. Nie może być przy życiu po tych dwóch nocach. Moja biedna siostra jest nawpół przytomna z rozpaczy. Żałuję, że bytność pań u nas wypadła w tak niefortunnym czasie i przy mało sprzyjających okolicznościach, ale pani Hollinger nie pozwoliła chyba, aby paniom zbywało na czemkolwiek? Babka McIntyre byłaby niepocieszona, gdyby panie nie zaznały u nas odpoczynku i wygód. Słynna była w swoim czasie z gościnności. Zapewne nie widziały jej panie. Ona nieczęsto ukazuje się gościom.

— Owszem, widziałyśmy ją — rzekła Emilka, roztargniona. — Przyszła dzisiaj do nas do pokoju i opowiedziała nam, jak dała klapsa królowi.

Dr. McIntyre zaśmiał się zcicha.

— To jest niemałe odznaczenie, żeby panie wiedziały! Nie każdemu opowiada babka tę historję. Ona, podobnie jak stary marynarz, wie zgóry, na czyją uwagę może liczyć. Ale niech panie jedzą pierwsze śniadanie; nie przeszkadzam moją paplaniną?

— Chwilkę jeszcze, panie doktorze — rzekła Ilza spiesznie. — Chciałybyśmy to pokazać... panu...

Dr. McIntyre pochylił zdumioną twarz nad księgą Jimmy’ego.

— Co to jest? Nie rozumiem...

— My też nie rozumiemy... chyba, że... Emilka narysowała to we śnie.

— We śnie? — Dr. McIntyre tak był zdumiony, że mógł tylko być echem.

— Niezawodnie. Nikogo innego tam nie było, oprócz pana babki. Chyba, że ona umie rysować.

— Nie, nie umie. I nigdy nie widziała tego domu, jest to własność pana Scobie za mostem Malvern, czy tak?

— Tak. Widziałyśmy ten dom wczoraj.

— Ale Allan nie może być tam, dom jest od sierpnia zamknięty na wszystkie spusty, robotnicy odeszli już stamtąd oddawna.

— Wiem — wyjąkała Emilka. — Ale ja tyle myślałam o Allanie przed uśnięciem, sądzę, że to był tylko sen... wreszcie nic nie rozumiem... ale pokazać musiałyśmy panu ten rysunek.

— Naturalnie. Dobrze, wezmę z sobą Roba Masona i pójdziemy. Dziwne byłoby to... Ale nie, to być nie może. Nie widzę, jakbyśmy mogli wejść do tego domu. Zabierzemy na wszelki wypadek drabinę. Na razie nie wspomnę o tem wszystkiem Wilusiowi, ani Klarze.

Emilka i Ilza zasiadły do śniadania, wdzięczne pani Hollinger, że pozostawiła je same.

— Nie pójdę stąd, dopóki nie wrócą z odpowiedzią... — szepnęła Ilza.

Emilka przytaknęła. Nie mogła jeść. Gdyby ciotka Elżbieta i ciotka Ruth zobaczyły ją w tej chwili, niechybnie zapędziłyby ją niezwłocznie do łóżka i miałyby całkowitą słuszność. Siły jej skończyły się. Godzina, która upłynęła od wyjścia z domu dra McIntyre’a, wydała im się wiecznością. Wtem usłyszały bieganie, głosy.

— Klara pierwsza musi się o tem dowiedzieć, to jest prawo matki — mówił zdyszany dr. McIntyre.

Zniknął w sypialni siostry. Pani Hollinger wtargnęła, jak burza, do kuchni.

— Znaleźli go... znaleźli małego Allana... na podłodze w hallu... w domu Scobiego!

— Czy... żyje?... — spytała Emilka.

— Tak... ale ledwo może mówić... lekarz powiedział, że będzie żył, że nawet wkrótce odzyska przytomność i siły... ale jeszcze kilka godzin, byłoby po wszystkiem...

Dziki krzyk radości rozległ się w przyległym pokoju. Klara Bradshaw z rozwianym włosem i zbielałemi wargami, z błyskiem szczęścia w oczach, przebiegła przez kuchnię i rzuciła się ku wzgórzu. Pani Hollinger porwała palto i pobiegła za nią. Dr. McIntyre padł na krzesło.

— Nie mogłem jej zatrzymać... a ja już nie mogę biec dalej... ale radość nie zabija. Okrucieństwem byłoby zatrzymywanie jej, gdybym nawet zdołał.

— Czy mały Allan ma się dobrze? — spytała Ilza.

— Będzie się miał dobrze. Biedak jest wyczerpany, to jasne. Nie byłby przeżył jeszcze jednego dnia. Zanieśliśmy go do doktora Mathesona i poruczyliśmy go jego opiece. Dopiero jutro będzie można przenieść go do domu.

— Czy pan wie, którędy on się tam przedostał?

— On nie mógł nam niczego powiedzieć, to zrozumiałe. Ale ja wiem, jak się to stało. Jedno okno nie jest uszczelnione, silny wiatr je rozchylił, Allan wspiął się i wszedł, ale potem nie mógł się już wdrapać do wysokości parapetu, a tymczasem wiatr okno zatrzasnął i trzeba było siły, ażeby je otworzyć. Allan byłby z tem sobie poradził, ale musiałby stać na poziomie okna i pracować oburącz. Na ścianie pod oknem znaleźliśmy ślady jego nóżek, jego rozpaczliwych usiłowań utrzymania się na poziomie parapetu, zbyt wąskiego, aby mógł na nim stanąć. Zresztą nie miał się za co uchwycić... Tem samem nie mógł wzywać pomocy, a raczej krzyczał, ale tamtędy nikt nie przechodził, albo nie doszło ludzkich uszu to wołanie dziecka z poza zamkniętych okien i grubych murów. Słowem, był skazany na zagładę, gdyby nie panie.

— Taka jestem szczęśliwa od chwili, kiedy się znalazł — rzekła Ilza, tłumiąc łzy radości.

Dziadek Bradshaw wsunął nagle głowę przez uchylone drzwi:

— Mówiłem wam, że w XIX wieku nie może zginąć dziecko — rzekł.

— Zginęło jednakże — zawołał dr. McIntyre — i nie byłoby się odnalazło w porę, gdyby nie jasnowidzenie tej panienki. To jest doprawdy nadzwyczajne.

— Emilka jest... medjum — rzekła Ilza, naśladując pana Carpentera.

— Medjum! Hm! Bardzo ciekawe, bardzo ciekawe. Nie twierdzę, że rozumiem. Babka powiedziałaby, że ona ma szósty zmysł. Ona wierzy w to święcie, jak wszyscy Szkoci.

— Och, pewna jestem, że nie mam daru jasnowidzenia — zaprotestowała Emilka. — Widocznie śniło mi się to... więc wstałam podczas snu... ale... ja wcale nie umiem rysować.

— W takim razie coś użyło pani jako narzędzia — rzekł dr. McIntyre. — Wreszcie twierdzenie babki, jakoby pani miała szósty zmysł, jest równie rozsądne, jak każde inne. W niezrozumiałe zjawiska możemy tylko wierzyć.

— Chciałabym nie mówić o tem — prosiła Emilka, którą przeszywały dreszcze. — Tak się cieszę, że Allan się odnalazł... ale, proszę, niech pan nikomu nie wspomina o roli, jaką ja w tem odegrałam. Niech pan powie, że to panu przyszło na myśl przeszukać ten opustoszały domek. Jabym... nie zniosła, żeby cała okolica o tem tylko mówiła.

Gdy wyszły z małego domku, deszcz przestał padać, słońce zaświeciło. Krajobraz leżał przed niemi, piękny i dziki, jak zwykle w tych stronach, po burzy.

— Zostawmy następne wsie na naszą drugą wędrówkę — rzekła Emilka, trzęsąc się z zimna. — Dzisiaj nie mogłabym zbierać podpisów w żadnym razie. Przyjaciółko droga, chodźmy do Malvern Bridge i pojedzmy stamtąd koleją.

— To było... niesłychane... ten twój sen... rzekła Ilza. — Boję się ciebie trochę, Emilko... poprostu...

— O, nie bój się mnie — błagała Emilka. — To był tylko zbieg okoliczności. Tyle o nim myślałam, a ten dom od wczoraj mnie prześladował...

— Przypomnij sobie, jak odkryłaś tajemnicę Matki... — szepnęła Ilza. — Masz jakiś dar nadprzyrodzony, którego my, zwykli śmiertelnicy, nie mamy.

— Może wyrosnę z tego — rzekła Emilka z rozpaczą w głosie. — Mam nadzieję, że tak... niepotrzebny mi jest taki dar... ty nie wiesz, jak okropnie się tego boję, Ilzo. To takie straszne... Jakgdybym była naznaczona, niesamowita... nie czuję się człowiekiem. Gdy dr. McIntyre mówił, że coś używa mnie jako narzędzia, zimno mi się zrobiło. Wydawało mi się, że podczas mego snu jakaś obca inteligencja, obca świadomość zakradła się do mego ciała i narysowała ten domek.

— Ależ to było twoje pismo — odrzekła Ilza.

— Ech, nie będę już o tem mówić, ani myśleć... Muszę o tem zapomnieć. Nigdy już nie mów mi o tem wszystkiem, Ilzo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.