Przejdź do zawartości

Strona:Emilka dojrzewa.pdf/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ilza przyjrzała się Emilce i odsunęła się o parę kroków.

— Widocznie narysowałaś to we śnie — rzekła.

— Nie umiem rysować — odrzekła Emilka.

— Któż inny mógłby to narysować? Pani McIntyre żadną miarą, to wiesz sama.

— Emilko, nie słyszałam jeszcze o takiem dziwnem zdarzeniu. Czy myślisz, że on może tam być?...

— Skądże? Dom jest zamknięty na klucz, niema już robotników... Zresztą szukali z pewnością dokoła tego domku. Byłby wyglądał przez okno, wołał, byliby go usłyszeli... zobaczyli... Widocznie narysowałam ten domek we śnie, chociaż nie pojmuję, jak mogłam to zrobić... myśl moja pochłonięta była Allanem. To takie dziwne, przerażona jestem...

— Musisz to pokazać Bradshawom — rzekła Ilza.

— Chyba... a jednak nie mam na to ochoty. Mogę im dać fałszywą nadzieję, a fałszywą okaże się ona napewno. Wstrząsnęło mnie to, boję się, jest to dziecinny lęk, mogłabym usiąść i płakać. Jeżeli on jest tam od wtorku, to już nie żyje z wycieńczenia.

— No, to przynajmniej wiedzieliby coś o nim, Emilko. A gdyby się okazało, że jest tam, że żyje, dowiedziałabym się, że ty jesteś niesamowitą istotą.

— Nie mów tak, nie mogę tego słuchać — rzekła Emilka, cała drżąca.

W kuchni nie było nikogo, gdy weszły. Po chwili wszedł młody mężczyzna. Był to Dr. McIntyre, o którym mówiła pani Hollinger. Miał on miły, mądry wyraz twarzy, oczy jego patrzyły przenikliwie z za szkieł binokli, ale wyglądał na zmęczonego i smutnego.

233