Eli Makower/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Noc była grudniowa, lekko mroźna i pogodna. Nad ręczyńskim dworem, po błękitach przysłonionych srebrzystą mgłą, płynął księżyc w pełni i oświécał jeden z najpiękniejszych krajobrazów. Rozłożyste, wspaniałe drzewa starych, wielkich ogrodów, oblepione szronem, iskrzyły się dyamentowo; poniżéj splątana gąszcz krzewów i roślin młodych przybiérała w cieniu kształty dziwnéj fantastyczności i rozmaitości pełne. Gładkie, skaliste, wysokie brzegi Niemna jaśniały nieskazitelną bielą alabastru; u stóp ich, głęboko w dole, martwo leżała széroka wstęga lodu i słychać było cichy lecz gwałtowny szum wód, które burzyły się i wrzały pod błyszczącą swą powłoką z kryształu. W majestatycznym spokoju i kamiennéj niby nieruchomości stała w pobliżu długa, ciemna ściana wielkiego boru; po białych wzgórzach szumiały zcicha samotne sosny. Kędyś w oddali, śród szerokich rozłogów pól, śród wierzb rosochatych, rosnących nad krętemi szlakami dróg, w wąwozach wyżłobionych wiekową pracą fal wodnych, w dolinach kędy rozrzucone czerniały wioski i gaje — wiatry sunące ciężko i nizko huczały gammą głuchą, nieprzerwaną.
We dworze było miejsce jedno, z którego można było okiem ogarnąć cały ten krajobraz. Znajdowało się ono tuż za pałacem, u skraju wzgórza, po stokach którego zbiegały szérokie i długie perspektywy ogrodowych alei, u stóp którego rozwiérały się ściany skaliste, lub dzikiemi krzewami obrosłe, graniczącego z Niemnem wąwozu.. W miejscu tém było leciuchne drewniane ogrodzenie, strzegące kroków ludzkich od poślizgnięcia się po stroméj spadzistości.
Teraz, o ogrodzenie to wsparty, otulony przed zimnem futrzanym paltotem, stał Konrad Ręczyc. Była-to ostatnia noc, którą syn pani Malwiny przepędzał w rodzinném swém miejscu. Ręczyn przed parą tygodniami sprzedanym został grafowi K...., a nazajutrz przybyć tu miał któś ze stron dalekich i w imieniu nowego dziedzica majątek ten w posiadanie objąć. Przez czas ubiegły Konrad był bardzo spokojnym i zadowolonym. Zdawało mu się, że raz na zawsze pozbył się już trosk i przykrości, które w ostatnich szczególniéj czasach ze wszech stron go oblegały. W kieszeni téż posiadał dość znaczną summę piéniędzy, na drugą zaś, znaczniejszą jeszcze, wydano mu w obecności pełnomocnika jego, Augustyna Szyłły, urzędowy dokument. Zresztą przyrzekano mu, że wkrótce stanie się on dziedzicem innego majątku, w sąsiedniej prowincyi położonego, pięknego, bez długów, z mnóstwem łąk, na których wypasać się mogła liczna stadnina koni. Zastanowienie się i obrachowywanie szans przyszłości nie leżało ani w umyśle, ani w charakterze syna pani Malwiny. Porycki, Eli, i Efroim dowodzili mu że sprzedaż Ręczyna była interesem świetnym — pełnomocnik jego nie zaprzeczał temu, — Konrad więc wierzył, cieszył się i pełném nadziei okiem w przyszłość swą spoglądał.
Na tém niebie pogodném była przecież chmurka drobna, lecz dosyć ciemna. Konrad wiedział, że kilku wierzycieli jego, których należytości nie były dostatecznie ulegalizowane, nic nie otrzymało, że cała sprawa sprzedaży urządzoną została przez Elego i Ildefonsa tak cicho i skrycie niemal, że wierzyciele owi nic wcale o niéj dotąd nie wiedzieli. Szacherka ta urządzoną była gwoli oszczędności grafa K...., który wbrew hojnemu i na wydatki niezważającemu baronowi R.... o tyle większą zapłatę przyrzekał swym agentom, o ile mniejszą summę wydadzą na nabycie Ręczyna. Summa ta mogła być umniejszoną dwoma sposobami: usunięciem na bok i niedostatecznie ulegalizowanych należności i wydaniem z kolei Konradowi i jego matce dokumentów, z opuszczeniem ważnéj jakiéjś formalności, któraby je w oczach prawa nieważnemi czyniła. Oba sposoby te użyte zostały. O drugim Konrad nic naturalnie nie wiedział; o piérwszym nie wiedziéć nie mógł, lecz dobry popęd jego, odradzający mu popełnienia tak krzyczącéj niesprawiedliwości, zwyciężony został perswazyami Elego, sofizmatami Ildefonsa, namowami szczególniéj i radami powiernika jego i ulubieńca Efroima, tą wreszcie uwagą, że koniec końcem, gdy tylko zechce, będzie mógł długi owe, przy akcie sprzedaży ukryte i pominięte spłacić częścią pozostałéj mu gotówki. „Naturalnie że spłacę je!” myślał Konrad, chowając do pugilaresu piéniądze, wręczone mu w imieniu nabywcy przez Poryckiego.
W godzinę po otrzymaniu piéniędzy tych rzekł nawet do Efroima:
— Jak myślisz, Efroimku? możeby posłać po Pawła Szyłłę i tych tam innych... Niech przyjadą i piéniądze swoje wezmą!
Efroim perswadował, że to nic pilnego i że na to zawsze czas będzie. Porycki zaś twierdził, że ludzie ci niebawem zapewne dowiedzą się o sprzedaży i sami po należności swoje przyjadą. Czyniąc to przypuszczenie, patrzył znacząco na Efroima, który dawał mu także oczami znaki porozumienia. Widać było że agent główny i dzierżawca Ręczyna wiedzieli dobrze, w jakim czasie pokrzywdzeni przybyć mają do krzywdziciela.
Konrad, zajęty planami otwiérającéj się przed nim nowéj przyszłości, zabawiany przez Efroima niekończącemi się nigdy a ulubionemi mu gawędami, zapomniał o całéj téj sprawie; chwilami jednak odzywało się we wnętrzu jego cóś jakby wyrzut sumienia. Wtedy uspokajał się myślą, że nic straconego przecie niéma, że w każdéj chwili gotów jest długi spłacić i krzywdy naprawić.
Teraz jednak, gdy syn pani Malwiny, wsparty o drewniane ogrodzenie, stał na najwyższém miejscu dawnéj swej posiadłości i okiem ogarniał wspaniały, roztaczający się dokoła krajobraz, z myśli i pamięci jego wyszły wszelkie finansowe sprawy, a z serca zniknął błogi spokój, doświadczany przezeń dotychczas. Dlaczego przyszedł tu?. nie wiedział o tém dobrze jak nie wiedział nigdy o niczém co robił kiedykolwiek. Jakiemi były mianowicie uczucia, które go tu przywiodły i których doświadczał w téj chwili, jak nazywały się one i z jakiego płynęły źródła — nie zdawał on sobie z tego sprawy i zdawać nawet nie usiłował. Czuł tylko, że mu było smutno, że piersi jego nurtował wyrzut i targał go za serce w sposób dotkliwy. Siła jakaś, nieokreślonéj dlań i niepojętéj natury, ciągnęła go wieczora tego po za ściany pałacu, ku tym ogrodom, wzgórzom i polom, które mógł widziéć w całéj ich rozciągłości z nad stromego brzegu wąwozu. Przyszedł, stanął, oparł się o ogrodzenie i patrzył... Wspomnienia cofnęły go o lat wiele, aż do samego początku jego życia. Widział siebie dzieckiem małém, igrającém pod cienistemi sklepieniami tych starożytnych alei ogrodu; potém chłopięciem dorastającém, cwałującem konno, na czele rówieśników, po tych drogach krętych, nad któremi teraz wstrząsały zlekka stare swe wierzchołki wierzby rosochate. Tam była grusza dzika, pod któréj cieniem, zmęczony długą myśliwską wycieczką, spoczywać lubił; a tam znowu czerniały wielkie bory i lasy, na których odkąd żył, machinalnie lecz codziennie wzrok swój zatrzymywał. W umyśle jego drzémiącym i obezsilonym życiem bezmyślnem, pracowała jednak w téj chwili siła jakaś tajemnicza, rozkazywała mu szukać wzrokiem po widnokręgu miejsc ulubionych, budziła wyobraźnię jego, która ku miejscom tym przywoływała wszystkie uroki wiosny i młodości, maiła je, złociła i stawiała mu je przed oczy w postaci utraconego raju. Siła ta nie była czem inném, jak instynktowém, z naturą ludzką nierozdzielném uczuciem przywiązania, które spaja człowieka z temi zewnętrznemi widokami i żywiołami, śród których wzrastała i kształciła się fizyczna i moralna istota jego.
Konrad nie był człowiekiem zepsutym; był raczéj dorosłém dzieckiem, wiedzy, rozwagi i woli pozbawioném. To téż, obok owego instynktowego uczucia, przez które wydawało mu się jakoby pomiędzy nim a krajobrazem tym węzeł jakiś rwał się boleśnie i niemal dotykalnie, obok uczucia tego i silniejsza odeń ozwała się w nim jeszcze dolegliwość inna. Pomyślał że za dni parę po tych aleach wzgórzach i dolinach ślicznych stąpać będą kroki ludzi obcych, że pośród ścian dawnego domu jego zabrzmią głosy obce, że kroki te i głosy on sam tu sprowadził... Cóś niewyraźnego, nieokreślonego, cóś o czém słyszał nieraz, co sam w chwilach pewnych przelotnie uczuwał... podniosło się teraz we wnętrzu jego i zabolało go w piersi. Jakieś dźwięki dobrze znane, lecz o których nie pamiętał nigdy, brzmiały mu teraz w uchu; jakieś uczucia z krwią może odziedziczone, w najtajniejszych dla niego samego głębiach serca drzémiące, obudziły się i przemówiły... Uczuł nagle to, czego nie czuł nigdy — uczuł wstyd i żal. Oparł na dłoni zrumienione czoło, westchnął i sam do siebie zawołał:
— A to, jak Boga kocham! ktoby się kiedy spodziewał że ja to zrobię!
Wymawiając słowa te, poniósł rękę do oczu, bo zwilżyły się one kilku gorącemi łzami.
W téj saméj chwili jednak podniósł szybko głowę i zdawał się przysłuchiwać czemuś z uwagą i nagłém zaniepokojeniem. Za pałacem i dworskim dziedzińcem, w pobliżu gdzieś folwarcznych zabudowań, ozwał się śród ciszy nocnéj turkot kół, głucho dudniących na przymarzłéj, cienką tylko warstwą śniegu okrytéj ziemi. Po tym odgłosie nastąpił inny podobny.
— Ktoby to mógł przyjeżdżać w téj porze? rzekł do siebie Konrad.
Przykro zaniepokojony, opuścił ogrodzenie, o które wspierał się dotąd, i szybkim krokiem zmierzył ku pałacowi.
— Ktoby to mógł przyjeżdżać w téj porze? w téj saméj chwili zapytywał w głębi pałacu pieszczony głos Lili.
Siedziała ona przy kominku, na którym palił się ogień otulona ciepłym szalem, od blasku i gorąca płomieni osłoniona nawpół ekranem. Naprzeciw niéj, z książką w ręku, którą głośno czytał, siedział Ildefons Porycki. Dokoła dwojga ludzi tych panowały cisza głęboka i samotność zupełna. Po za pokojem w którym się znajdowali, oświetlonym przyćmioną lampą i blaskiem kominkowego ognia, salony i saloniki pogrążone były w ciemnościach i nieładzie, zalegającym zwykle wszelkie siedliska ludzkie w przeddzień ich opuszczenia. Ładne sprzęty, strojące je niegdyś, w części zniknęły, w części ustąpiły miejsca licznym skrzyniom i pakom, zawiérającym w sobie przygotowane do jutrzejszych przenosin przedmioty. U stóp głównego balkonu stał kocz opakowany, do drogi gotowy. Konie zaprządz doń miano nazajutrz zrana.
Z cienia w którym siedziała, patrzyła Lila od godziny już na twarz swego towarzysza, ale daleką była od spostrzeżenia wyrazu oczekiwania i niespokojności, który twarz tę niekiedy przyoblekał. Porycki, jakkolwiek zajęty głośnem swém czytaniem, przerywał je sobie często, gorącym wymownym wzrokiem obejmował siedzącą naprzeciw niego piękną postać kobiécą, lecz wnet potém przelotne spojrzenie rzucał na okna pokoju i zdawał się wytężać słuch, w celu usłyszenia jakiegoś oczekiwanego odgłosu. W ogólności agent Domu pośrednictwa, bledszy dziś niż kiedykolwiek, z oczami silniéj niż zwykle połyskującemi z za szkieł szafirowych, miał pozór człowieka, ku któremu zbliża się chwila ważna dlań niezmiernie, chwila ostatecznie rozstrzygać mająca o planach jego, pracowicie ułożonych, różnostronnych, a różnostronnie też i nieskończenie mu drogich.
Gdy turkot dwóch, jedna po drugiéj nadjeżdżających bryczek ozwał się na dziedzińcu, Porycki podniósł się z siedzenia i zanim Lila zapytanie swe wymówić zdołała, z niewyraźnemi jakiemiś słowami na ustach śpiesznie opuścił pokój. Wyszedł na balkon i potoczył wzrokiem po dziedzińcu gładkim, obszérnym, białym teraz od śniegu, jasnym od księżycowego światła. Wśród światła tego sunęła szybko od strony folwarku ku pałacowi czarna wysoka postać. Porycki zbiegł z balkonu i pod ścianą pałacu spotkał nadchodzącego Efroima.
— Cóż? szepnął bardzo cicho, przyjechali?
— Dwoje już przyjechało, odszepnął Żyd, ale zaraz będzie ich tu więcéj.
— A gdzie jest Ręczyc?
— Już ja wiem gdzie on jest. Ja jego dobrze pilnuję..
— Czy pewny jesteś, że on ucieknie?
— Ny, co to pewny? kiedy ja panu mówił....
— A oni tam przyjdą? pytał jeszcze Ildefons, wskazując pałac.
— Dlaczego oni nie mają przyjść, kiedy tam jeszcze jest jasna pani? zasyczał ironiczny szept Żyda.
Z temi słowami wysoka czarna postać zniknęła za załomem muru. Porycki śpiesznie wrócił do pałacu.
Za murem Konrad oko w oko spotkał się z Efroimem.
— Ty tu, Efroimie?
— A tu! jasnego pana szukam.
— Kto tam taki przyjechał?
— Ny! jasny pan nie domyślił się? to oni przyjechali. Ja przyszedł jasnego pana ostrzedz.
— Kto to oni?
— Ny, oni, te kredytory! Najpierwéj przyjechała żona Pawła Szyłły, potém ten szlachcic z Kuszelina, co to od niego jasna pani, matka jasnego pana, kiedyś trzy tysiąców rublów pożyczyła...
— Do diabła! stłumionym wykrzykiem przerwał były dziedzic Ręczyna.
— A z tym szlachcicem, ciągnął Efroim, przyjechał Mikołaj, dawniejszy kamerdyner jasnych państwa, co to jemu należy się..
— A czy nasłanie jakieś, że się tu oni jak na zawołanie wszyscy razem pozjeżdżali? Możnaby myśléć, jak Boga kocham, że ich tu umyślnie kto sprowadził!
Gdyby Efroim nie stał w cieniu, utworzonym przez załom muru, Konrad, jakkolwiek mało badawczy i przenikliwy, byłby musiał spostrzedz szyderski wyraz, jaki przebiegł po ciemnéj twarzy Żyda.
— Co tu robić? z pochyloną głową zapytał syn pani Malwiny.
— A co robić?.. Ich tam moja żona i mój syn zatrzymują na folwarku jak mogą, ale oni zaraz do pałacu wpadną i krzyku narobią...
Konrad obie dłonie do czoła przycisnął.
— A to, jak Boga kocham, zwaryować można! Człowiek myślał, że sprzedając ten kawałek ziemi, pozbył się już wszystkich kłopotów i nieprzyjemności, a tu znowu prośby, krzyki, narzekania, od których i serce boli i wstyd! Ot wiész co, Efroimie, zawołaj ty ich do pałacu... ja im wszystko zapłacę i niech będzie już temu raz koniec.
Efroim nie poruszył się z miejsca.
— Za pozwoleniem jasnego pana. Mnie to bardzo dziwi, że jasny pan tak mówi. Czy jasny pan ma milion rublów w kieszeni? Jeżeli jasny pan ma milion, to niech jasny pan odda im tych dziesięć tysiąców, co im winien, ale kto ma tylko dziesięć tysiąców, to powinien trzymać się ich rękami i nogami, bo jak ich nie będzie, to i chleba nie będzie.
Twarz Konrada, oblana księżycowém światłem, pobladła. Słowa Żyda przywiodły mu przed oczy wyobraźni widmo nędzy, o któréj możebności nigdy nie myślał, któréj dla siebie nie przewidywał nigdy.
— Co robić? szepnął znowu. Nie mogęż ich tak z kwitkiem puścić. Ludziska biédni.... wierzyli nam...
— Wié pan co? perswadował Efroim. Jeżeli pan już tak koniecznie chce tego zrobić, to niech im pan zapłaci za rok, z tych pieniędzów co pan ich na obligu u grafa ma i co panu graf za rok wypłacić obiecał.
Konrad podniósł obie ręce i gestem radosnéj poufałości opuścił je na szérokie ramiona Żyda.
— Wiész co, Efroimie! zawołał, ty jesteś, jak Boga kocham, rozumnym człowiekiem. Masz racyą! zapłacę im temi piéniędzmi, które mi graf za rok odda. Tym sposobem będzie, jak to mówią, i wilk syty i owca cała, bo rzeczywiście... gdybym im teraz oddał gotówkę, to z czegóżbym żył?
— Z czegoby jasny pan żył? powtórzył Żyd. Kamieniów przecież jasny pan gryźć nie będzie!
— I za cóżbym kupił ten majątek w królestwie, co mi stręczył Eli?
— Jego darmo nie dadzą! uśmiechnął się Efroim.
— No, to rozmówię się tylko z nimi i powiem im, żeby jeszcze rok zaczekali...
Z temi słowami chciał postąpić naprzód, ale Efroim drogę mu zastąpił.
— Niech jasny pan tego nie robi, ja jasnemu panu dobrze radzę! Te ludzie bardzo złe i rozgniewane za to, że przed nimi sprzedanie Ręczyna schowali. Oni gotowe jasnemu panu różnych niegrzeczności nagadać, albo i gwałtem odebrać pieniądze, co pan ma ich przy sobie...
— Czyż oni mogą uczynić cóś podobnego?
— Ny, czemu nie mogą? Człowiek jak w złość wpadnie, to wszystko zrobić może. A tam niejeden człowiek ale kilku..
W téj chwili z folwarcznego dziedzińca doszedł znowu uszu rozmawiających turkot bryczki czy woza.
— O jeszcze jeden jedzie! zawołał zcicha Efroim, to pewno ten ekonom z Białowoli, co pan u niego w przeszłym roku tysiąc rublów pożyczył, jak jasna pani do Warszawy jechała.
Konrad znowu za głowę się pochwycił.
— A to skaranie Boskie! ja z nimi rady sobie nie dam... A gotówki oddać przecież nie mogę, bo...
— Ot, niech jasny pan prędko do stajni pójdzie i do tego węgierskiego wózka, co pan wié, parę koniów założyć każe... oni tam już przygotowane stoją...
— A jak Boga kocham, Efroimku, masz racyą... czmychnę! Ale któż to kazał konie przygotować?
— Z przeproszeniem pańskiem, to ja sam zrobił. Ja zawsze lękał się, żeby oni tu w ostatniéj godzinie nie zlecieli się na jasnego pana jak te kruki.... ja jasnemu panu dobrze życzę.
— Czmychnę! po sekundzie namysłu i z większą niż wprzódy determinacyą wyrzekł Konrad.
— Niech jasny pan prędko idzie, bo oni gotowi nadejść. Ich tam moja żona gadaniem, a mój syn wódką i zakąsywaniem trzyma... ale...
Konrad uczynił kilka śpiesznych kroków, lecz zawahał się nagle.
— A moja żona? wymówił tonem zapytania.
— Ny! a co jasnéj pani tu stanie się? Ją jutro pan agent do N. odwiezie.
— A prawda! Ildefons tam jest. On taki poczciwy! wszystko dla nas zrobi!
— Pan agent wielki przyjaciel jasnego państwa.
— Powiédz-że, Efroimku, mojéj żonie, że ja tymczasem w N. w hotelu mieszkanie najmę. Niech tam przyjeżdża.
Ostatnie słowa ci dwaj ludzie zamieniali ze sobą, idąc już szybkiemi i szérokiemi kroki po za ogrodzeniem ogrodowém, wymijając starannie folwarczną oficynę, z któréj dochodziły ich głośne rozmowy kobiét i mężczyzn, a zdążając ku stojącym na uboczu murowanym stajniom.
Gdy tak się działo na zewnątrz, w głębi pałacu, w pokoju o drzwiach i oknach szczelnie pozamykanych, przy ciepłym kominkowym ogniu, siedzieli znowu we dwoje Lila i Ildefons. Przed kilką minutami, gdy Ildefons śpiesznie wybiegł, aby dowiedziéć się o przyczynie niezwykłych w téj porze, na dziedzińcu odzywających się głosów, Lila opuściła czoło na obie dłonie i zamyśliła się głęboko. Piérwszy to raz w życiu myślała ona o rzeczach, niemających bezpośredniego związku z własną jéj osobą. Stało się z nią cóś dziwnego. Książka, którą wieczora tego czytał jéj Ildefons, nie była romansowéj treści, a jednak zdołała obudzić w niéj żywe zajęcie, gorączkową niemal ciekawość. Napisana w obcym języku, książka ta rozwijała wyobrażenia, poglądy, teorye obce ziemi, na którą ze stron dalekich przywiózł ją Porycki, ale dla Lili tém ponętniéjsze, że dotąd nieznane. Gdy Porycki wrócił do pokoju, młoda kobiéta podniosła głowę i utkwiła w twarzy jego wzrok niespokojny, pytający:
— Ildefonsie! szepnęła z głęboką zadumą, nie powiedziałeś mi jeszcze nigdy ani przeczytałeś co będzie potém, gdy wszystkie ustawy, zwyczaje, wyobrażenia ludzkie dziś istniejące, obalonemi zostaną przez nowe idee i nowych ludzi? co wtedy nowi ludzie uczynią? co wtedy na ziemi panować będzie?
Była tak zajętą przedmiotem swych rozmyślań, że zapomniała o niezwykłych w téj porze odgłosach na dziedzińcu i o przyczynie przedchwilowego oddalenia się ztąd jéj towarzysza.
Po twarzy Poryckiego przesunął się wyraz głębokiego zadowolenia. W pytaniu Lili, niespodzianie zadaném, ujrzał myśl jéj pracującą i zwracającą się we wskazanym jéj przez niego kierunku. Milcząc jednak i uśmiéchając się, zbliżył się do krzesła, na którém siedziała młoda kobiéta i powoli, troskliwie owinął ją szczelniéj ciepłym szalem, który wśród zadumy swéj opuściła ze swych ramion. Podziękowała mu uśmiéchem pełnym tłumionéj jeszcze, ale nawskroś ją widocznie przenikającéj czułości. Oczy ich spotkały się i ręce połączyły w chwilowym uścisku.
Porycki wrócił na dawne swe miejsce, ale zamiast usiąść, pozostał w stojącéj postawie, z ramieniem wspartém lekko o rzeźbiony gzyms kominka. Jaskrawe światło płomienia uwydatniało w pełni zarysów kształtną, piękną postać jego i na twarz mu rzucało migotliwe, różowe błyski. Kibić Lili tonęła w cieniu; popiersie jéj tylko, wychylone z za ekranu, błyskało pod światłem ognia złotemi ozdobami, strojącemi pierś jéj i głowę, jedwabistym połyskiem kruczych warkoczy i dwojgiem oczu wielkich, czarnych, rozpalonych marzeniem jakiémś niespokojném, na poły rozkoszném, na poły dręczącém.
— Ildefonsie! powtórzyła, nigdy jeszcze w życiu swojém nie myślałam o rzeczach tak ważnych i zawiłych... Ciekawa jestem... co będzie na świecie wtedy, gdy stanie się już to o czém przed chwilą czytałeś, gdy nie będzie już na ziemi ani bogatych, ani biédnych, ani ojczyzny, ani rodziny, ani praw, ani obowiązków, ani opinii ludzkiéj?... Co wtedy będzie?..
— Wtedy, odparł Porycki, wtedy będą na ziemi ludzie wolni, równi sobie i szczęśliwi. Bogactwa ziemi zostaną wspólnem dobrem wszystkich jéj mieszkańców. Wszyscy ludzie przystąpią do ogólnéj biesiady, którą zastawi im hojna przyroda, i spożywać ją będą w jednéj mierze. Zapewne że do ogólnego spichrza ludzkości każdy z jéj członków przynieść będzie musiał owoc jakiś swych trudów; ale przysłuży mu za to prawo czerpania z niej dłonią pełną, w stosunku nie do wymarzonych dziś różnic zdolności, wartości czy zasługi, lecz do potrzeb swych i chęci. Owszem, im więcéj człowiek jaki upośledzonym i pokrzywdzonym zostanie przez samą przyrodę, tem hojniejszymi okażą się dlań jego spółbracia. Zniknie krzycząca niesprawiedliwość, która dziś bogactwy i dostojeństwy obsypuje tak zwane geniusze i talenta, a skromnych pracowników strąca na szczebel najniższy.
Umilkł na chwilę i patrzył na swą towarzyszkę. Na licu jéj, zarumienionem lekko, znać było coraz upartszą i usilniejszą pracę myśli.
— Tak, wyrzekła po chwili zcicha, dlaczego w istocie ci, którym natura sama dała już wiele, i od ludzi także brać mają najwięcéj? Jakiém prawem jedni na świecie opływają w dostatkach, wtedy gdy inni cierpieć muszą nędzę?
— Nie na tém jednak koniec, ciągnął Porycki. Jak z chlebem i złotem, tak stanie się i z inném jeszcze dobrem ludzkości, więzioném dziś i od łaknących go ust odrywaném przez rozliczne przesądy. W tym świecie nowym, który wzniesie się na gruzach starego, — miłość także będzie wolną. Kierunku jej wskazywać i trwałości mierzyć nie będą żadne, jak dotychczas, prawa ani względy. Jedynym kontraktem wiążącym dwoje ludzi, którzy się ukochają, będzie słowo wzajemnego zgodzenia się, przez nich samych wyrzeczone; jedyne prawo zakreślające termin trwania ich związku, spocznie we własnéj ich woli. Człowiek posiada w naturze swéj pewną władzę ważną a zaniedbaną dziś i mnóstwem wymysłów ludzkich zgnębioną. Władzą tą jest instynkt, siła pierwotna i ślepa, niemniéj przecież wiodąca człowieka tam zawsze, gdzie istnieją najobfitsze dlań źródła uciechy i użycia. Zbrojny we władzę tę, która, zwolniona z pęt swych dotychczasowych, zaostrzy się i udoskonali, człowiek z łatwością odnajdywać będzie pokrewne sobie organizmy i zawierać z niemi przymierza miłości i szczęście tak długie, jak długo trwać w nich będą miłość i szczęście...
Lila słuchała z pochyloném czołem i nieruchomo splecionemi dłońmi.
— Nie będzie więc już tego na świecie, co dziś nazywa się rodziną?
Słowa te wymówiła bardziéj do siebie, niż do towarzysza swego; ale pochwyciło je na jéj ustach baczne ucho Poryckiego.
— Owszem, rzekł, rodzina istnieć będzie, ale w kształcie wielkim, szerokim, potężnym. Członkami jéj będą wszystkie ludy świata tego i wszystkie jednostki, z których ludy te się składają. Granice, rozdzielające dziś różne kraje, zmazane zostaną bez śladu. Pojęcie o wyłącznéj i ciasnéj ojczyznie zniknie z umysłów ludzi, a zastąpi je szeroka i uswobodniająca idea kosmopolityzmu. Ojczyzną człowieka nie będzie już ten kąt świata, w którym traf urodzić się i wzrość mu rozkazał, ale ten, który naturą swą najlepiéj odpowie naturze życiowych dążeń i wymagań jego. Zarówno téż przewodnikami i najbliższymi przyjaciółmi ludzi nie będą te jednostki, które traf narzucił im na ojców, sióstr, braci, ale te, które uzna on godnemi czci i szacunku, wedle własnego wyboru swego. Rodzice i dzieci, siostry i bracia zajmą względem siebie stanowiska ludzi zwyczajnych. Dachy rodzicielskich domów zastąpione zostaną dachami wielkich publicznych zakładów, które wychowywać będą młode latorośle ludzkie, od dnia urodzenia ich, aż do dojrzałości. Zbiorowe wychowanie to oswobodzi raz na zawsze ludzkość od marzycielskich a niesprawiedliwych wyłączności uczuć i przywiązań, oswobodzi ją i od czegoś innego jeszcze a stokroć nad wszystkie inne ważniejszego i okrutniejszego — od ciężkich kajdan... obowiązku!
Umilkł znowu na chwilę. Błyszczące oczy jego spotkały się z szeroko roztwartemi, uważnemi aż do wytężenia, pałającemi aż do roznamiętnienia oczami Lili.
— Tak, powtórzył z twardą i uroczystą niemal stanowczością w głosie. Ze zniknięciem pojęć własności, ojczyzny i rodziny, z upadkiem powag umysłowych, narodowych i domowych, zniknie zarazem i pojęcie obowiązku, to straszne pojęcie, które w piersi ludzkie wkłada tę żmiję gryzącą, co dziś nazywa się sumieniem, które pomiędzy człowiekiem a szczęściem jego buduje ściany z granitu i wystawia szeregi przeróżnych postrachów.
Tym razem szczery zupełnie i namiętny zapał rozpłomieniał oczy i twarz mówiącego. Widać było że przed pamięcią jego stanęły w téj chwili dnie dawno, dawno minione, w których sumienie mieszkało jeszcze w jego piersi i z porywami instynktu staczało walki bolesne a męczące. Przypomniał on sobie teraz te walki i te męki, i pragnąłby mieć pod stopą swą zbiorowe sumienie ludzkości całéj, aby w uczuciu zemsty zdeptać je i zniweczyć na wieki. I przypomniał sobie jeszcze owe chwile, w których widok czoła ludzkiego, czystego i czystością swą dumnego, widok czci oddawanéj i przyjmowanéj, napełniał mu serce jadem zazdrości i usta poił żółcią upokorzeń. Przypomniał sobie to wszystko i zapragnął ujrzeć dokoła siebie zgromadzonych wszystkich łotrów i bohaterów, zdrajców i wiernych, awanturników brudnych i czystych pracowników ludzkości, aby zmieszać ich ze sobą i nad głowami ich raz na zawsze zagasić słońce obowiązku i cnoty, którego blaski oświecały na ich czołach znaki zaszczytne lub hańbiące.
Gorącym, ciemnym żarem paliły się oczy jego, i wargi, żółtawe zwykle, krwawą purpurą nabiegły, i czoło, kilku bruzdami zrysowane, powlekło się groźnym a ponurym wyrazem, gdy powtórzył raz jeszcze:
— Tak, Lilo, nie będzie kiedyś na ziemi ani własności, ani ojczyzny, ani rodziny, ani obowiązku, ani samolubstwa, ani poświęcenia, ani cnoty ani występku, ani bohaterstwa ani podłości. Ludzkość rozbije się na jednostki, równe sobie we wszystkiém i wolne bez granic, a jednostki te zgromadzać się będą w jednéj tylko wielkiéj świątyni i czołem uderzać przed jednym tylko wspólnym ołtarzem, — w świątyni i przed ołtarzem — osobistego szczęścia.
Umilkł i patrzył na śliczną postać kobiecą, która pochylała się ku niemu z coraz głębszą a płomienniejszą zadumą na białej twarzy, z coraz śpieszniejszym oddechem w piersi, migocącéj ozdobami ze złota i pereł.
We wnętrzu Lili dokonywał się akt psychiczny dziwny, a jednak naturalny zupełnie, niezłomnie logiczny, nieuchronnie konieczny. Umysłowe władze kobiéty tej nie były z natury ograniczonemi, ani zupełnie bezsilnemi. Wzięły je tylko i obezsilały niewiadomość głęboka, powszedniość otoczenia, błahość przyzwyczajeń. Od kolébki okuta w twardy dla niéj i uciążliwy pancerz suchych, pustych form i formułek, kołysana do snu próżniactwem rąk i głowy, olśniewana i truta błyskotkami zbytku i miodem pochlebstwa, myśl Lili, dość żywa i bujna z natury — spała. Aż oto zjawił się człowiek, który, niby rycerz zaczarowaną księżniczkę bajeczną, obudził ją i wywiódł z na poły ciemnego, na poły tęczowemi blaski umalowanego jéj pałacu. Wywiódł on ją z pomiędzy czterech ścian salonu i garderoby na świat széroki, napełniony niezliczoném mnóstwem zjawisk, zawrotnie, chaotycznie ze sobą pokrzyżowanych. On pierwszy to uczynił. Za słowem i za myślą jego szła myśl jéj jak dziecko pokorne a ciekawe, zawstydzone ubóstwem swém, a nowych cacek chciwe. Spotykanym po drodze zjawiskom przypatrywała się z radością istoty znudzonéj, która uczuwa że ją coś nakoniec zajmuje, zaciekawia, pociąga, z nadzieją istoty ze świata i życia swego niezadowolonéj, która spostrzega, że są na ziemi drogi i inne jeszcze niż te, któremi postępowała dotąd, i że na drogach tych znaléźć może to, czego pożądała, lecz posiąść nie śmiała, despotyczna a bezsilna, namiętna i lękliwa jéj wola. Nikt nigdy nie niósł przed nią kierowniczéj pochodni wiedzy, nikt nigdy nie wkładał w nią klejnotów uczuć wielkich, nikt jéj nie zbroił w możne oręże woli i wiary. Dusza jéj, pozostawiona w niemowlęctwie, błądziła samopas w pustce bez granic, aż znalazła mistrza swego. Dłonią zręczną, tém zręczniejszą że tym razem szczerą, ustawiał on przed nią zjawiska świata w porządku takim, w jakim mieć je sam chciał, układając z nich obraz, którego barwy i linie najsilniéj i najponętniéj własną jego wabiły fantazyą.
Ona patrzyła i zachwycała się, — słuchała i wierzyła. W przedstawionym jéj obrazie drgały tętna, szumiały odgłosy, ognistemi głoskami płonęły pozwolenia, rady, rozkazy niemal, które tak doskonale odpowiadały tajemnym marzeniom jéj i pożądaniom, tęsknotom i nadziejom. Jakże miała nie uwierzyć? jakże miała nie nawrócić się na tę tak swobodną i uswobodniającą, tak ponurą i zimną w głębi, lecz tak drażniącą i płomienną z pozoru — religią nicości? Mogłaż ona pojąć naturę owego płomienia, który palił się na dnie otchłani? Mogłaż dostrzedz że to otchłań, skoro kuszący głos mistrza i własnych jéj pożądań mówił jéj że to raj? Posiadałaż ona w sobie wiedzę, wolę i miłość? Byłyż w niéj i strzegłyż ją te trzy anioły-stróże ludzkich myśli i czynów? Nie byłaż ona, nakoniec, wprzód już nim tknęło ją ponure a palące słowo jéj mistrza, nie byłaż ona, nie wiedząc sama o tém - nihilistką? Nihilizm jéj bierny i bezmyślny, zasadzający się na braku wszelkiéj czci i miłości, wszelkiego czynu dobrego i uczucia wysokiego — zmienił teraz tylko swą formę, otrzymał podstawę, przyoblekł się w ciało słowa i teoryi. Brak wiary wszelkiéj zastąpionym został wiarą — w nicość.
Biédna Lila!
Teraz za krzesłem na którém siedziała stał mistrz jéj i kusiciel. Ramieniem wsparty o poręcz, na któréj ona także ramię swe opierała, pochylał się nad nią i spojrzenie długie, uparte, rozgorzałe zatapiał w podniesionych ku sobie jéj oczach.
— Cóż, śliczna pani moja? mówił zcicha i z uśmiechem, podoba ci się świat ten przyszły, po którym ludzie przechadzać się będą jak po raju, wolni i szczęśliwi? My sami, ja i ty, Lilo — gdyby nam danem było żyć w świecie takim, czyliżbyśmy, tak jak dziś kochając się wzajem, pozostawali dla siebie obcymi? czyliżby cudną twarz twoję odwracały odemnie trwogi i skrupuły dziecinne, a ja czyliżbym stojąc tu, obok ciebie, zmuszony był zarazem tęsknić za tobą i błagać cię daremnie, abyś czyniąc mię szczęśliwym, zgodzić się chciała na własne swe szczęście? Nie! nie! W świecie o którym mówiliśmy tybyś nie była słabém, przesądném, lękliwém dzieckiem, nie byłabyś naśladowczynią cudzych postępków, lecz byłabyś odważnym i rozumnym człowiekiem, byłabyś samą sobą!..
— Ildefonsie! szeptała kobiéta, ja dzieckiem już być przestałam, odkąd tyś mi oczy na prawdę otworzył.
Trzymał w obu dłoniach swych jéj białą rękę, o ściągłych, delikatnych kształtach, i niżéj jeszcze pochylił się nad śliczną jéj głową.
— Więc poszłabyś ze mną w ten świat nasz upragniony, gdyby on istniał?
— Świat ten, Ildefonsie, dziwny jest jakiś! ale tak piękny!.. piękny!.. bez walk i tęsknoty... bez kajdan i rozłączeń!..
— A więc jedyna! pójdziemy razem w ten świat czarowny... Chcesz? podaj mi rękę! ja cię tam zaprowadzę!
Słowa te wymówił szeptem gorącym, a usta jego dotykały prawie jéj włosów.
Kobiéta rozmarzona, upojona, westchnęła i oczy przysłoniła dłonią.
— Ach! gdzież jest teraz świat taki? Stworzą go chyba kiedyś ludzie tacy jak ty!
Porycki wyprostował się i rzekł uroczystym nieledwie głosem.
— Dla ludzi rozumnych i odważnych świat ten i dziś istnieć już może. Stwarzają go oni dla siebie samych, własnemi siłami, wbrew wszystkiemu co ich otacza. Ludzie tacy jak ja i ty, Lilo, gardzą zdaniami i krzykami motłochu, torują sobie drogi nowe, uprzedzają dzieło wieków przyszłych. Pomyśl tylko co to za zaszczyt i jakie szczęście wyosobnić się z pomiędzy tłumów, stanąć wysoko ponad niemi! Prawda, dla dosięgnięcia wysokości takiéj odwagi trzeba: ale ty będziesz odważną, Lilo, nieprawdaż?
— Co mam czynić? zapytała kobiéta, w któréj twarzy i postawie malowała się w istocie gotowość do wszystkiego.
Porycki pochylił się znowu nad nią.
— Opuścić dom ten... szepnął, nie z nim, ale... ze mną!..
Zadrżała. On dostrzegł drżenie to. Brwi jego zbiegły się i usta drgnęły.
— Lękasz się biédne dziécię?
Wyprostowała znowu kibić swą. W mowie jego powtarzały się słowa, które miłość własną jéj i miłość jéj dla niego chłostały biczem przygany i zachęty.
— Nie lękam się, Ildefonsie! nie lękam się niczego.
— O! dziękuję ci, dziękuję! Zresztą... posłuchaj. Nie narażę cię, bogini moja, na wrzaski i poniewierkę motłochu. Przez miłość dla ciebie ugnę głowę przed wymaganiami głupiego świata... Wolny jestem... rozwiodę cię z tym głupcem.... pojmę cię za żonę, wedle wszelkich form ich zabobonnych i...
Tu umilkł nagle i zdawał się wsłuchiwać w odgłos jakiś z natężeniem. Odgłosem tym był turkot bryczki, dudniący czas jakiś gdzieś za folwarcznym dziedzińcem i milknący w oddaleniu. Ale Lila nie słyszała nic. Ostatnie słowa Ildefonsa opromieniły twarz jéj radością.
— Uczynisz to? Ildefonsie! zawołała.
Zwrócił się znowu ku niéj i miał odpowiedzieć; ale w sąsiednim, pustym dotąd salonie ozwały się liczne stąpania i głosy, drzwi rozwarły się z trzaskiem i do pokoju tłumnie, z głośnemi rozmowami, wtoczyło się kilku mężczyzn i jedna kobiéta.
Kobiéta miała na sobie czarną wełnianą suknię i białą muślinową chusteczkę na głowie. Twarz jéj drobną i chudą, o cerze żółtawéj, ożywiały małe, czarne, bardzo ruchliwe oczy. Szła przodem i widoczném było że odgrywała rolę dowódzczyni w tym dziwnym, napastniczym orszaku. Za nią wtłoczyło się we drzwi i stanęło u progu kilku mężczyzn w szarych ubraniach, zwyczajnych zagrodowym szlachcicom i zamożnym chłopom.
Lila, zdumiona i przelękniona nagłém tém a krzykliwém wtargnięciem, przykro rażona przeciwieństwem, jakie gwar ten tworzył z poprzedzającą go cichą we dwoje rozmową, porwała się z krzesła i zwracając wzrok ku towarzyszowi swemu, zawołała z uczuciem niewymownéj przykrości:
— Panie Ildefonsie! co to wszystko znaczy?
— Co znaczy to tłumne wejście wasze tutaj, moi państwo? zapytał agent główny, zwracając się z brwią ściągniętą ku przybyłéj gromadzie.
Kobiéta w muślinowéj chusteczce na głowie wystąpiła na środek pokoju i piérwsza mówić zaczęła. Z dźwięku jéj głosu i z wyrazu twarzy poznać można było, że z trudnością miarkowała przejmujące ją gniéwne rozdrażnienie.
— Pani mię nie poznaje? mówić zaczęła, zwrócona ku Lili, a mówiła tak prędko, że słowa zdawały się niknąć i topniéć na ustach jéj wprzód jeszcze, nim wymówić je zdołała; pani mię nie poznaje? a jednak widywałam panią, gdy byłaś jeszcze niezamężną i z panią Ręczycową przyjeżdżałaś do Łozowéj. Jestem Antoniną Szyłłową, z domu Łojwiczówną. Mąż pani pożyczył u mego męża 19 lat temu piéniądze i dotąd jeszcze ich nie oddał. Sprzedał teraz majątek, a dobrzy ludzie ostrzegli mię, że państwo się ztąd jutro wynosicie. Więc przyjechałam upomniéć się o naszę własność. Całe życie rezydentką byłam i własności żadnéj nie miałam, to teraz wiem jaka ona miła i droga i nie ustąpię ztąd kroku, póki mi państwo co do grosza wszystkiego nie zapłacicie.... Niech pani będzie łaskawa powié gdzie jest mąż pani, albo każe go tu poprosić...
Mówiła tak bez odetchnienia, szybko i coraz donośniejszym głosem, i mówiłaby Bóg wié jak długo jeszcze, gdyby nie odezwały się za nią inne głosy:
— Ja także przyjechałem tu po własność moję.
— I ja także!
— I ja!
— Służyłem u pana Ręczyca lat kilka, pensyi mi nie płacono, a gdy wydalałem się, karteczkę tylko prostą dano zamiast piéniędzy... Cierpliwy byłem.... nie dokuczałem zbytecznie, ale teraz...
— I ja niebardzo widać dokuczałem, kiedy ot już lat osiem, jak pani Ręczycową wzięła odemnie grosz ostatni i karteczkę dała, a teraz dowiaduję się, że karteczka nic nie warta, bo majątek nie jéj był, ale syna....
— Ja ekonom z Białowoli. W zaprzeszłym roku pan Konrad wziął odemnie tysiąc rubli, jak pani do Warszawy jechać miała...
I zbliżali się coraz bardziéj wszyscy, ze zmiętemi i zżółkłemi od starości kartkami w rękach, ku kominkowi, przy którym Lila, blada i z osłupiałym wzrokiem, zawiesiła się na ramieniu Ildefonsa, jak gdyby u niego szukać chciała opieki i obrony. Pani Antonina tuż prawie obok niéj stała i błyskając czarnemi oczkami, raz po raz powtarzała:
— Gdzież jest pan Ręczyc? czy chowa się przed nami? Tak, tak, zapewne! pałac wielki!.. Ale przedemną nie schowa się, nie! Znajdę go, choćby pod ziemią!
Mężczyźni, powściągliwsi nieco, niemniéj jednak niespokojni bardzo i gniéwni, objawili téż chórem żądanie widzenia się z byłym dziedzicem Ręczyna.
— Gdzież jest Konrad? cicho, bezprzytomnie prawie szepnęła Lila.
Porycki obejrzał się dokoła, postąpił parę kroków i głośno, z głębokiém jakby zdziwieniem zapytał:
— Gdzie jest pan Ręczyc? Hej, służba! zawołał zwrócony ku drzwiom od dalszych pokojów, gdzie jest pan Ręczyc? poszukać pana Ręczyca!
Służby w pałacu opuszczonym, prócz dwóch czy trzech kobiét nieodprawionych jeszcze, nie było wcale! Ale na wołanie Ildefonsa, jakby na słowo tajemniczego zaklęcia, wysunęła się z kąta wysoka barczysta postać Efroima. Efroim wyszedł na środek pokoju i wyprostowany, szydersko uśmiéchniony, wiodąc dłonią po brodzie, wymówił zwolna a głośno:
— Jasny pan Ręczyc nie chciał widzieć się ze swymi kredytorami i pół godziny teraz do N. wyjechał. On kazał prosić wielmożnego pana agenta, żeby jasną panią jutro do N. odwiózł.
Słowa te rzuciły na twarz Lili szkarłatny rumieniec wstydu i oburzenia, a w gromadzie zawiedzionych wierzycieli wywołały jeden chóralny okrzyk zdziwienia, przestrachu i gniewu. Nad wszystkiemi jednak głosami podniósł się i zapanował cienki, przeszywający głosik pani Antoniny.
— Tak! mówiła, a raczéj krzyczała ex-rezydentka łozowskiego dworu — uciekł! uciekł od nas! powiózł ze sobą dobro nasze! majątek sprzedał, piéniądze wziął, a nas oszukał, okradł!
Załamała ręce i rzęsistemi zalała się łzami.
Nagle płakać przestała i suche już oczy a rozognioną twarz ku Lili zwróciła.
— Wstydźcie się państwo, krzyknęła, wstydźcie się, padnijcie na kolana i Boga przeproście, bo grzéch wielki na sumieniach swoich i wstyd wielki na czołach swych macie! Mąż pani stado koni na stajniach swych trzymał, matka jego w mieście jak królowa jaka żyła, pani chodzisz złotem, perłami i atłasami obwieszona, a biédni ludzie, którzy wam wierzyli, którzy ostatni kęs chleba w ręce wasze oddali...
— Kęs chleba swój i dzieci swoich... przerwał jéj szlachcic w siermiędze i łapciach, który najmniéj dotąd krzyczał, ale teraz grubą dłonią ociérał łzę z oczu, utkwionych w twarz Lili z wyrazem gorzkiego wyrzutu.
— Ho! ho! co to wszystko tym państwu znaczy? zawołał jednocześnie ekonom z Białowoli. Pani bardzo wesoło bawiłaś się w Warszawie za moje piéniądze; teraz mnie za to smutno, a do żony i do dzieci z pustemi rękami powracać wstyd.
— Pojedziemy za nim! krzyknął chłop z wioski sąsiedniéj przybyły.
— Goń-że wiatr w polu!
— Do sądu skargę podamy.
— I nic nie wskóramy! Piéniądze nasze ulokowane były na majątku którego już niema!
Na tle grubych tych, męzkich, podniesionych głosów, wznosił się wciąż i dyszkantowo dzwonił głos żony Pawła Szyłły.
— Sumienie! wołała rozjątrzona kobiéta. Oni nietylko sumienia nie mają, ale je w drugich jeszcze zabijają! Gdzie teraz będzie sumienie moje i Pawła, gdy z pustemi rękami przed panem Fabianem, przed tym dobroczyńcą naszym, staniemy? Wstyd wam, państwo moi, wstyd i niebłogosławieństwo! Własnego dobra swojego szanować nie umiécie i innym jeszcze z pod serca krew wypijacie. Sami nieuczciwi jesteście, i innym uczciwie żyć przeszkadzacie.
Lila stała teraz, z twarzą ukrytą w obu dłoniach. Bolesna ta scena, całą mocą zawartych w niéj upokarzających żywiołów, uderzyła w kobiétę tę, która dotąd, przy najlżejszéj wzmiance o interesach, zwykła była dostawać migreny.
Ildefons, ze spuszczonemi oczami i ściętemi usty, stał milczący i nie wdawał się w perswazye i pośrednictwa, jakby to z położenia jego czynić mu było wypadało. Teraz dopiéro, gdy burza wzrosła do stopnia najwyższego i niemal już groźnego dla kobiéty, ku któréj zwracały się wszystkie te gniewne głosy, gwałtowne gesty i rozjątrzone spojrzenia, agent główny podniósł powieki, postąpił naprzód, zasłaniając sobą Lilę, i przemówił krótko, zwięźle, rozsądnie, zimno, a jednak uprzejmie, grzecznie i nakazująco. Kończąc, mrugnął na Efroima, który stał dotąd w cieniu, teraz zaś, na znak mu dany, wmieszał się pomiędzy huczącą gromadę, z tonem mowy i gestami człowieka wpływ swój czującego, — a sam, ująwszy ramię Lili, szepcąc zcicha nad schyloną jéj i dłońmi przysłonioną twarzą słowa naprzemian surowe i czułe, uprowadził ją do przyległego salonu. Tam, ze świécą w ręku, stała Brygisia, blada, wylękła i spłakana.
— Futro i kapelusz dla pani, panno Brygido! conajprędzéj! rzekł do niéj z cicha, ale głosem stanowczym, Porycki.
W kilka sekund potém wszyscy troje znaleźli się w pokoju Lili, pustym prawie, wpół ciemnym, bo jedną tylko świécą, którą Brygisia na stole postawiła, oświéconym.
Lila stała jak posąg przestrachu, zdumienia, wstydu, z rumieńcami na twarzy, z załamanemi rękami.
Porycki, który oddalił się był na chwilę dla wydania rozporządzeń jakichś, zbliżył się ku niéj.
— Lilo! rzekł surowo, gdzież odwaga twoja? gdzie moc charakteru? Długoż jeszcze stad tu będziesz nieruchomo, jak dziécię pozbawione myśli i sił?
Podniosła na niego wzrok łzami oszklony.
— O jakżem ci wdzięczna, Ildefonsie! Tyś mię obronił! tyś mię osłonił przed tymi okropnymi ludźmi! O ten Konrad! jakiż on niedobry! Opuścił mię wtedy.. wtedy...
Twarz Poryckiego rozjaśniła się.
— Daj pokój Konradowi, rzekł. Jest-to głupiec, który sam nie wié co czyni.
— O Ildefonsie! ty jesteś innym, innym wcale człowiekiem!
— Pochlebiam sobie, że jest tak rzeczywiście. Ale nie traćmy czasu! Jedźmy!
— Dokąd? trwożnie i zcicha szepnęła kobiéta.
— Do twego mieszkania w N. Przewidziałem wiele, Lilo, i urządziłem w N. dwa mieszkania, jedno dla siebie, drugie dla ciebie. Moje znajduje się na drugiem piętrze domu, twoje na piérwszém... Będziesz teraz potrzebowała opieki i obrony, więcéj niż kiedykolwiek, biédne ukochane dziécię! Trzeba abym był blizko ciebie.
Lila zakryła znowu twarz rękami i wybuchnęła płaczem.
Ildefons patrzył na nią schmurzony.
— Płaczesz? rzekł, drżysz? Nic dziwnego, nie urosłaś znać jeszcze do tej wysokości, na jakiéj pragnąłbym cię widziéć.
— O drogi mój! szepnęła śród łez i łkania, cóż świat o mnie powié? ludzie mną pogardzą!
— Tak! wyrzekł Ildefons przeciągle, a więc chciéj pani wsiąść do powozu z pokojową swą i odjechać do męża. Ja oddalę się, aby nie sprowadzić na panią téj klęski straszliwéj, dla uniknięcia któréj gotową jesteś zdeptać szczęście swoje i moje!
Mówiąc to, uczynił krok naprzód, aby się oddalić. Ale Lila podniosła głowę, krzyknęła i w mgnieniu oka dłońmi wsparta na jego ramionach, przylgnęła do jego piersi.
— Nie, Ildefonsie! mówiła szeptem gwałtownym, a oczy jéj płonęły tym samym namiętnym ogniem jak wtedy, gdy dzieckiem prawie rozłączano ją z ukochaną panną Julią — nie! ty mię nie opuścisz i ja cię nie opuszczę, za nic! za nic! Ciebie jednego kocham na ziemi: więcéj nic i nikogo! Kocham cię na śmierć i życie! Jadę... idę z tobą kiedy zechcesz, dokąd zechcesz!..
I bez łez już, wyprostowana, silna gorączką uczuć, owijała się futrem podawanem jéj przez Brygisię, świadka całéj téj sceny. Brygisia pełném przywiązania i litości okiem patrzyła na nią. Zapinając haftki aksamitem powleczonego futra, szepnęła pani swojéj słów kilka. Lila zwiesiła znowu ręce, jakby nowym niepokojem tknięta.
— Prawda! rzekła, a Konradek?
— Jaki Konradek? niecierpliwie zapytał Porycki.
Widać było, że sam ton mowy jego onieśmielił już Lilę. Z trwożnem więc spojrzeniem i cicho bardzo odpowiedziała:
— Mój syn!
— Gdzież on jest?
— Tam na górze z piastunką i boną — w zastępstwie pani swéj, rzekła Brygisia.
— A więc niech tam zostanie; bona odwiezie go do ojca...
— Niech zostanie?... zawołała Lila.
Okrzyk ten wydarł się z jéj piersi, ale urwał się niedokończony nawet, bo oczy jéj spotkały wzrok Ildefonsa, pełen surowego, ironicznego wyrzutu.
— Jeżeli nie dla opinii ludzkiéj, to wyrzekniesz się mnie może dla tego dzieciaka! szepnął schylony nad nią.
Słowa jego były ostre, ale głos którym je wymówił dźwięczał w głębi żalem głębokim, namiętnym. O! był to mistrz! a ona... czyż miała broń jaką? Za całą odpowiedź złożyła rękę na jego ramieniu i wraz z nim postąpiła naprzód. Przed progiem jednak stanęli oboje. Ona zwróciła się ku dawnéj swéj służącéj.
— Czy pojedziesz ze mną, Brygisiu! zapytała nieśmiało, jakby czując że chwila ta pomiędzy nią a innymi ludźmi tworzy przedział ogromny.
— Alboż pani nie widzi, że ubraną już jestem do drogi? z prostotą odparła sługa.
Porycki zwrócił się z pytaniem ku Lili.
— Czy wzięłaś ze sobą swoje papiery?
Spojrzała na niego wielkiemi oczami.
— Alboż dbam teraz o te szpargały? wyrzekła zdumiona i uśmiéchnęła się z za łez niezupełnie jeszcze oschłych.
Wyraz: papiéry, przywiódł jéj na pamięć owe leciuchne papiérki z dat różnych, w szkatułce pamiątek zawarte. Ale on nie o pamiątki zapytywał.
— Mówiłem ci nieraz, Lilo, rzekł z powagą, że człowiek dojrzały i rozumny dbać powinien o wszystko co użyteczném mu być może. Czy wzięłaś ze sobą oblig, wydany ci przez brata na posagową twą summę?
Oczy Lili otworzyły się jeszcze szérzéj.
— Ildefonsie! szepnęła z wyrzutem, jak możesz w téj chwili myśleć o podobnych rzeczach.
— Kiedyś, odparł Porycki, nauczę cię, droga moja, myśléć saméj o podobnych rzeczach; teraz myślę o nich za ciebie. Czy masz przy sobie ten oblig?..
Lila, onieśmielona już i zawstydzona, pytający wzrok zwróciła na swą służącą.
— Ten papiér ze stemplami, który pan Konrad oddał pani niedawno? rzekła Brygisia. Jest on tu w téj szkatułce, którą niosę właśnie.
Porycki wziął z rąk służącéj szkatułkę i umieścił ją sam w powozie, który zaprzężony końmi jego i powożony przez jego woźnicę, stał przed gankiem pałacu.
Gdy Lila nogę postawiła na stopniu powozu, obejmujące kibić jéj ramię Ildefonsa uczuło, że drżenie przebiegło znowu po całem jéj ciele. Objaw ten gwałtownego wzruszenia ustał jednak w chwili, gdy schylony nad nią, szepnął jéj do ucha:
— Za trzy miesiące najdaléj, biédne, drogie dziecię moje, będziesz miała rozwód i zostaniesz żoną moją, według praw świata tego, którego tak się lękasz.




Tu, czytelnicy, zawieszam na króciuchną chwilę bieg opowiadania i zatrzymuję się na punkcie, na którym i wy zapewne zatrzymaliście swą uwagę. Niejeden z was może, czytając kartę poprzedzającą, pełen niedowierzania i oburzenia zawołał: „Jakto! Matka opuściła dziecię swoje? pozostawiła je rękom i sercom cudzym? Ależ to niemożebne, naturze i prawdzie przeciwne! Lwice i niedźwiedzice nawet posiadają możny instynkt macierzyński, a kobiéta... miałażby być go pozbawioną?”
Owóż tu, czytelnicy moi, w wypadku tym, jak w wielu innych, ukazuje się niebezpieczeństwo całe absolutnie czynionych paralel i porównań, które będąc wprawdzie bardzo starożytnemi, bywają przecież nieraz zupełnie nieprawdziwemi. Tak, lwice i niedźwiedzice posiadają w istocie instynkt macierzyństwa i dokazują przezeń często rzeczy nadzwyczajnych i rozrzewniających; ale zważyć należy, że mieszkanki te leśnych i dzikich ustroni nie ubiérają się w atłasy, nie obwieszają ciał swych złotemi perłami, nie spotykają na drodze swéj lwów ani niedźwiedzi takich, którzyby w piersi ich wdmuchiwali płomienie despotycznych, wszystkie inne pożerających namiętności. Instynktu ich nie przytłumia żadna próżność, nie zatapia żadne marzenie, nie zabija żadna, w innym kierunku dążąca namiętność. I oto dlaczego lwice i niedźwiedzice kochają potomstwo swe silnie a wiernie. Silnie a wiernie kochają też dzieci swe kobiéty, wówczas gdy są one — ludźmi, a instynkt ich macierzyński nie jest już instynktem, ale — uczuciem.
Czy Lila była człowiekiem i czy przyrodzony macierzyński jéj instynkt mógł dosięgnąć stopnia uczucia, na które tyle, tyle składa się żywiołów i dźwigni moralnych, że wyliczać je byłoby tu zadługo?.. na to zapewne odpowiedzieliście sobie już sami. Tymczasem obejrzyjcie się po świecie i poszukajcie na nim matek, którym próżnostki, zazdrostki, małe lub wielkie namiętności odjęły tę nawet właściwość, jaką szczycą się lwice i niedźwiedzice. — Znajdziecie je, niestety, znajdziecie, i opowiadania mego za nieprawdopodobne już nie uznacie!..
A teraz idźmy daléj, idźmy raczéj w inną stronę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.