Dziwadła/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom II
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Jerzy do Edmunda.

Pierwszy tylko krok był trudny: teraz już bywam w Rumianej, ale pamiętny posądzeń, które na mnie rzucono, znając położenie moje, nigdy się nie odważę ani jej powiedzieć, ani okazać, co się w sercu mojem dzieje.
Będę kochał, marzył, cierpiał i milczał; dość mi, że widzieć ją mogę.
Pan Piotr przez długi czas nie dał mi się złapać. Od pamiętnego spotkania się z panią Lacką, stronił odemnie, a twarz miał groźną, posępną i dziką. Były chwile, żem się go obawiał: miał minę zabójcy. Dopiero wczoraj wylała się żółć zebrana szyderstwem, i przemówił do mnie o rzeczach obojętnych nawet, nie umiejąc mówić obojętnie: o cokolwiek zaczepił, wszędzie dźwięczyła struna serdeczna bolesnym jękiem swoim. Nie śmiałem go pytać o doznane wrażenie, on też o niem nie mówił, lecz widać było po cierpieniu, że spotkanie go bolało, że odwróconą jej twarz widział jeszcze przed sobą. Pogadawszy ze mną, bez pożegnania nagle zwrócił się i poszedł w las.
Ja pojechałem do Rumianej. Tu jestem skazany na obojętność udaną, którą odgrywać muszę: bo dziad posądzi mnie, a co gorzej, powie zaraz przy niej, że całem mojem usiłowaniem ożenić się bogato; a jednak nigdy mniej bogactwa nie pożądałem jak dzisiaj. Bogactwo to rzecz umówiona (konwencjonalna), względna, to może słowo bez znaczenia, to coś warunkowego, co się określić nie da. Dla jednego bogactwo jest w dostatku chleba i słoniny, dla drugiego w bryczce i koniach, dla innego w srebrnych półmiskach; wyżej jeszcze, w marmurach i obrazach, w francuskim kucharzu i stu tysiącach dochodu, i tak do nieskończoności. Wyżej o jeden stopień od nas, wszyscy się zdają bogaci. Jesteśmy póty tylko nimi, póki nam nowych żądz nie przybędzie, póki mamy coś nowego, z czem jeszcze nie oswojeni jesteśmy. Najbogatszy, jak tylko się obył z tem co ma, poczyna się czuć ubogim. Czemużby nie zacząć od wpojenia sobie tej prawdy i nie zrzucić więzów, jakie na nas wkłada staranie się o bogactwo?
Irena przyjmuje mnie dobrze ale zimno i żadne słówko, uśmiech, wejrzenie nie zdradzi, co się dzieje w jej sercu. Dobrzem ją dawniej nazwał królową, bo i nad sobą doskonale panuje. Głupim! któż to wie, może nie ma z czem się ukrywać?... to najpewniej! Mnie przecież, choć z przekonania, że to do niczego nie prowadzi, jak dziad mój powiada, miło tu być, popatrzeć, pomówić i pożegnać do zobaczenia tylko. A jutro?... nie myślmy o jutrze: jutro jak mi będzie bardzo ciężko, to się zamęczę pracą.
Znowu jakieś dziwy otaczać mnie zaczynają. Do nich zaliczam odwiedziny mojego dziada w Zapadliskach, ciekawe oglądanie mojego gospodarstwa, wnikanie skrzętne w użycie czasu i życzliwsze jego ze mną obejście. Zawsze jeszcze mi moją przeszłość, jak zabłocony łachman, wytrzęsa przed oczyma, ale już rzadziej, już delikatniej, już nie z tą złośliwością co wprzódy.
Na co mu to tak ciekawe zaprzątanie się mną?... nie wiem. Niedawno też postrzegłem Malcowskiego, który pod pozorem polowania, w Zapadliskach się zjawił, Stasia mojego, już mającego żyłkę myśliwską, porwał, i jak się dowiaduję, badał go ogromnie, nawet probując podpoić, a badał o mnie tylko! Zkąd ta ciekawość?
Malcowski bardzo mi stręczył na oficjalistę jakiegoś podżyłego już człowieka, którego z sobą przywiózł, a którego kilka razy widziałem wprzód w Turzej-Górze. Przyjąłem go, może trochę dlatego, żem się dowiedział, iż go mój dziad za niedopilnowanie w lesie zwierzyny (!) odprawił. Szemrze on na porywczość pana koniuszego, ale odzywa się o nim przecież z jakiemś uszanowaniem. Stary to sługa Suminów, znał trochę mojego ojca, niech ma kawałek chleba u mnie.
Lecz widzę, że ci się aż nadto spowiadam ze wszystkiego; kiedy tak, to ci już doniosę i o dwóch pana koniuszego nieszczęściach. Obrany i potwierdzony marszałkiem, łamie się teraz z chęcią pozostania w domu i potrzebą zajęcia urzędu, który go trochę łechce. Kapitan naturalnie jeździł do niego z powinszowaniem i oświadczył w uścisku, że się także przyłożył wielce do wyniesienia go na tę dostojność.
— A niech-że asana djabli porwą! — zawołał mój dziad.
Ale to jeszcze była mniejsza sztuczka ze strony pana kapitana: tryby na granicy gorsze daleko zmartwienie gotowały staremu. Wystaw sobie, że w czasie pierwszej mojej bytności w Rumianej, właśnie te tryby oznaczono. Kapitan korzystając z niebytności koniuszego, podkupił mu sługi, popoił drugich, pociął linje od kopca do kopca, pomijając niektóre, i silny dziś tem, że koniuszego umocowani byli temu przytomni, w skutek nowego ograniczenia, zajął mu ostęp najdroższy, oko w głowie, Zajamie, gdzie jedyne sarny w całej Turzo-Górszczyznie.
Gniew, wściekłość, boleść, rozpacz koniuszego opisać się nie dają; poleciał do kapitana. Kapitan Bogu ducha winien, jakby o niczem nie wiedział, z minką niewinną go przyjął.
— A to paneńku — rzekł, ruszając ramionami dobrodusznie — to pańscy ludzie właśni sami te linje wytykali i bili, na co świadkowie są.
— Moi ludzie?! do kroćset fur bataljonów djabłów! chyba głowy potracili czy co! powarjowali! Odcięli mi Zajamie!
— No, widzi pan dobrodziej! ale kiedy podług świętej sprawiedliwości ten ostęp do mnie należy.
— Jako żywo! nie należał, nie należy i należeć nie będzie.
— A kiedy linja pokazuje?
— Co mi pan kapitan wyłazisz z tą linją! Linja? linja? ja jej znać nie chcę! Terminus a quo zgadzam się, ad quem bardzo dobrze, ani słowa, ale per quem opuściliście i rznęli sobie swoją linję moim borem. O! co z tego to nic nie będzie!
— I owszem, panie marszałku dobrodzieju! będzie, bo jest: co wzięte to święte.
— Odcięte.
— Odcięte i święte — rzekł kapitan. — Nie oddam, jak pana marszałka szacuję i kocham.
— Nie nazywaj-że pan mnie marszałkiem, bardzo proszę, i lepiej sobie mnie niekochaj, a oddaj. Jakto, panbyś miał czoło? pan sam wiesz?
— Co ja wiem, paneńku, co ja wiem? ot co wiem. Linja poczyna się tu, a odchodzi tam, a co mi Bóg przez tę linję z łaski swojej świętej przyczynić raczył, tego ja nie wiem. Ja prosty człowiek, panie marszałku dobrodzieju, ja Bogu ducha winien, toto i z tego powodu ten ostęp tyle lat był w pańskiem posiadaniu. Ze mnie wszyscy korzystają.
— I pan opierasz się przy ostępie?
— A jakże, paneńku, a jakże! Alboto ja mogę, sam pan sądź (ja nie chcę innego sędziego), odrzucać od siebie co mi Pan Bóg dał? Panie marszałku dobrodzieju! bez gniewu, bez furji! Co tu gniew pomoże? Ja imci pana i łaskawcę mojego szanuję, ja pana dobrodzieja kocham, honoruję go, stopki jego całuję, ale to mój zapracowany w pocie czoła kawałek chleba, to moja odrobina, to mój łachmanek ziemi: jak to oddać?
— Ale to nie twoje! — krzyknął mój dziad.
— Panie marszałku dobrodzieju, przepraszam go, dziś to moje: tryba stoi, a tryby bite i znaczone przez własnych pańskich ludzi.
— Chyba sfiksowali gałgany, alboś ich przekupił!
— Panie marszałku dobrodzieju, czy ja biedaczysko jestem w stanie sług takiego pana jak pan marszałek podkupić? Ja ubogi szlachcic, ja się pańskim ekonomom z daleka kłaniam.
— Ostatniem słowem — rzekł mój dziad, podskakując — oddasz pan Zajamie czy nie?
— Słowo się raz rzekło: jak pana dobrodzieja kocham i poważam, a tego dowiodę, że kocham i poważam... nie oddam. Słowo szlacheckie, to nie ma i co mówić!
Dziad mój wyleciał do sieni zaperzony (całej tej sceny byłem naocznym świadkiem w Kurzyłówce), chciał siąść na bryczkę nie pożegnawszy gospodarza, ale kapitan schwycił go na progu:
— Bez gniewu, panie marszałku dobrodzieju, co to gniew pomoże? co się stało, to się stało! Nie opuszczaj pan tak chatki mojej z gniewem w sercu przeciwko mnie.
— Cóż pan chcesz, do kroćset! żebym mu dziękował czy co? Oddaj mi waść moje i idź do djabła, a nie to proces!
— Chociaż krwią mi serce zabiegnie, rzucając się do tego ostatniego środka, ale uciśniony, pokrzywdzony, cóż ja pocznę? Kochając go, szanując, będę się musiał bronić.
— Więc proces?
— Cóż ja temu winien?
— Pan temu nie winien, a któż taki?
— Los, wypadek, inexorabile fatum, ale pozwól sobie rzec słowo, panie marszałku dobrodzieju, wszak używalność za mną.
— Jak to? w imię ojca! a kiedyżeś pan używał Zajamia?
— A jużciż, wszak tam polowałem.
— To tak!
— I mapa za mną!
— Moja mapa, gdzie stoi wyraźnie: Ostęp Zajamie ante unionem używalność wsi Kurzyłówki, lapsu temporis ad Turza-Góra violenter zajęty.
— To tak! to tak! — powtarzał mój dziad trzęsąc się od gniewu.
— A pańscy ludzie, uczciwi, sumienni ludzie, świadomi miejscowości i używalności, sami tryby bili.
— Dobrze! dobrze! zobaczymy!
— Tylko bez gniewu w sercu — dorzucił kapitan — ja pana mego kochając...
— A! kochaj pan sobie kogo chcesz i daj mi pokój ze swojem kochaniem.
To mówiąc, siadł stary do bryczki i pojechał.
Nazajutrz sprawa poczęta. Kapitan zaciera ręce, kłania się aż w krzyżach trzeszczy, uśmiecha się... zwycięża.
Mnie żal biednego starca; tyle go razem przykrości spotkało: schudł, zmizerniał, zmalał, nawet polowanie odtrąca już zamyślony. Nie wiem czy się z marszałkowstwa potrafi już wyłamać; pan Graba, z obowiązku, jak mówi, ciągle nad nim siedzi, żeby go wyuczyć jak ma marszałkować, jak całkiem trzeba się poświęcić temu urzędowi, aby nie mieć na sumieniu niedopełnienia swoich obowiązków. Utrapiony koniuszy przyjeżdża odetchnąć do Rumianej, a tu na dobitkę mnie jeszcze zastaje, mnie, co go tak niecierpliwię, którego tak nie lubi, i wiem, że każda bytność moja u Ireny srodze go niepokoi. Uważam jeszcze, iż wyobraża sobie, jakobym przeciw niemu miał żal i urazę. Tak nie jest: szacuję go i kochałbym nawet, gdyby mi się dał. Przy całej oryginalności swego charakteru, żywości dziwnej w jego wieku, prostocie rubasznej, jest to poczciwy i pełen uczucia człowiek.
Panna Irena podpieszcza starego jak umie i może, ale to kropla w morzu: tyle ma utrapień!
Pani Lacka ukazuje się znowu w salonie; anibyś postrzegł, że przechorowała, taką jest jaką była: zimną, szyderską, zobojętniałą, zużytą. Myślałem, że mnie wypytywać się będzie, ale czy się wstydzi, czy sądzi, że nikt nie widział, co się z nią działo... milczy. Irenie tylko opowiedziałem obszerniej jej historję, historję pana Piotra i życie jego teraźniejsze; odmalowałem jego charakter i opisałem mieszkanie. Niezmiernie to ją zaciekawiło i każde niezwyczajne zjawisko robi na niej silne wrażenie; klasnęła w ręce i powiedziała mi:
— A! muszę widzieć to podziemie, ten zbiór, tego człowieka.
— To trochę trudno — odpowiedziałem — jest dziki, mało przystępny, najbardziej dla kobiet.
— Co mi tam do tego — rzekła — pan to wszystko musisz ułożyć i ułóż pan sobie jak chcesz, a ja muszę być w horodyszczu i poznać pana Piotra.
Zadanie ciężkie trochę, najtrudniej samego pana Piotra nakłonić, aby się dał poznać; potem, jakże pojedzie panna Irena?... sama?... niepodobna; pani Lacka towarzyszyć jej nie może i nie zechce.
Spytałem odważnie o to: Irena się zamyśliła.
— Pani Lacka? — rzekła — sprobujemy, a może.
I uśmiech jakiś tęskny przebiegł po jej ustach.
— Przygotuj pan tylko pana Piotra — dodała — a o mnie się już nie kłopocz wcale.
Co tu począć? probować będę, może mi się w jakikolwiek sposób uda zadość uczynić jej rozkazowi: a jakbym był szczęśliwy! Lecz jak to się wziąć do tego? Najprzód muszę się przyznać, żem papla, i żem się niepotrzebnie wygadał. Bądź zdrów! idę szukać pana Dolskiego i łasić mu się jak umiem.

Twój Jerzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.