Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 134 —

odemnie, a twarz miał groźną, posępną i dziką. Były chwile, żem się go obawiał: miał minę zabójcy. Dopiero wczoraj wylała się żółć zebrana szyderstwem, i przemówił do mnie o rzeczach obojętnych nawet, nie umiejąc mówić obojętnie: o cokolwiek zaczepił, wszędzie dźwięczyła struna serdeczna bolesnym jękiem swoim. Nie śmiałem go pytać o doznane wrażenie, on też o niem nie mówił, lecz widać było po cierpieniu, że spotkanie go bolało, że odwróconą jej twarz widział jeszcze przed sobą. Pogadawszy ze mną, bez pożegnania nagle zwrócił się i poszedł w las.
Ja pojechałem do Rumianej. Tu jestem skazany na obojętność udaną, którą odgrywać muszę: bo dziad posądzi mnie, a co gorzej, powie zaraz przy niej, że całem mojem usiłowaniem ożenić się bogato; a jednak nigdy mniej bogactwa nie pożądałem jak dzisiaj. Bogactwo to rzecz umówiona (konwencjonalna), względna, to może słowo bez znaczenia, to coś warunkowego, co się określić nie da. Dla jednego bogactwo jest w dostatku chleba i słoniny, dla drugiego w bryczce i koniach, dla innego w srebrnych półmiskach; wyżej jeszcze, w marmurach i obrazach, w francuskim kucharzu i stu tysiącach dochodu, i tak do nieskończoności. Wyżej o jeden stopień od nas, wszyscy się zdają bogaci. Jesteśmy póty tylko nimi, póki nam nowych żądz nie przybędzie, póki mamy coś nowego, z czem jeszcze nie oswojeni jesteśmy. Najbogatszy, jak tylko się obył z tem co ma, poczyna się czuć ubogim. Czemużby nie zacząć od wpojenia sobie tej prawdy i nie zrzucić więzów, jakie na nas wkłada staranie się o bogactwo?
Irena przyjmuje mnie dobrze ale zimno i żadne słówko, uśmiech, wejrzenie nie zdradzi, co się dzieje