Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —

— Jako żywo! nie należał, nie należy i należeć nie będzie.
— A kiedy linja pokazuje?
— Co mi pan kapitan wyłazisz z tą linją! Linja? linja? ja jej znać nie chcę! Terminus a quo zgadzam się, ad quem bardzo dobrze, ani słowa, ale per quem opuściliście i rznęli sobie swoją linję moim borem. O! co z tego to nic nie będzie!
— I owszem, panie marszałku dobrodzieju! będzie, bo jest: co wzięte to święte.
— Odcięte.
— Odcięte i święte — rzekł kapitan. — Nie oddam, jak pana marszałka szacuję i kocham.
— Nie nazywaj-że pan mnie marszałkiem, bardzo proszę, i lepiej sobie mnie niekochaj, a oddaj. Jakto, panbyś miał czoło? pan sam wiesz?
— Co ja wiem, paneńku, co ja wiem? ot co wiem. Linja poczyna się tu, a odchodzi tam, a co mi Bóg przez tę linję z łaski swojej świętej przyczynić raczył, tego ja nie wiem. Ja prosty człowiek, panie marszałku dobrodzieju, ja Bogu ducha winien, toto i z tego powodu ten ostęp tyle lat był w pańskiem posiadaniu. Ze mnie wszyscy korzystają.
— I pan opierasz się przy ostępie?
— A jakże, paneńku, a jakże! Alboto ja mogę, sam pan sądź (ja nie chcę innego sędziego), odrzucać od siebie co mi Pan Bóg dał? Panie marszałku dobrodzieju! bez gniewu, bez furji! Co tu gniew pomoże? Ja imci pana i łaskawcę mojego szanuję, ja pana dobrodzieja kocham, honoruję go, stopki jego całuję, ale to mój zapracowany w pocie czoła kawałek chleba, to moja odrobina, to mój łachmanek ziemi: jak to oddać?