Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 138 —

— Ale to nie twoje! — krzyknął mój dziad.
— Panie marszałku dobrodzieju, przepraszam go, dziś to moje: tryba stoi, a tryby bite i znaczone przez własnych pańskich ludzi.
— Chyba sfiksowali gałgany, alboś ich przekupił!
— Panie marszałku dobrodzieju, czy ja biedaczysko jestem w stanie sług takiego pana jak pan marszałek podkupić? Ja ubogi szlachcic, ja się pańskim ekonomom z daleka kłaniam.
— Ostatniem słowem — rzekł mój dziad, podskakując — oddasz pan Zajamie czy nie?
— Słowo się raz rzekło: jak pana dobrodzieja kocham i poważam, a tego dowiodę, że kocham i poważam... nie oddam. Słowo szlacheckie, to nie ma i co mówić!
Dziad mój wyleciał do sieni zaperzony (całej tej sceny byłem naocznym świadkiem w Kurzyłówce), chciał siąść na bryczkę nie pożegnawszy gospodarza, ale kapitan schwycił go na progu:
— Bez gniewu, panie marszałku dobrodzieju, co to gniew pomoże? co się stało, to się stało! Nie opuszczaj pan tak chatki mojej z gniewem w sercu przeciwko mnie.
— Cóż pan chcesz, do kroćset! żebym mu dziękował czy co? Oddaj mi waść moje i idź do djabła, a nie to proces!
— Chociaż krwią mi serce zabiegnie, rzucając się do tego ostatniego środka, ale uciśniony, pokrzywdzony, cóż ja pocznę? Kochając go, szanując, będę się musiał bronić.
— Więc proces?
— Cóż ja temu winien?