Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —

stkiego; kiedy tak, to ci już doniosę i o dwóch pana koniuszego nieszczęściach. Obrany i potwierdzony marszałkiem, łamie się teraz z chęcią pozostania w domu i potrzebą zajęcia urzędu, który go trochę łechce. Kapitan naturalnie jeździł do niego z powinszowaniem i oświadczył w uścisku, że się także przyłożył wielce do wyniesienia go na tę dostojność.
— A niech-że asana djabli porwą! — zawołał mój dziad.
Ale to jeszcze była mniejsza sztuczka ze strony pana kapitana: tryby na granicy gorsze daleko zmartwienie gotowały staremu. Wystaw sobie, że w czasie pierwszej mojej bytności w Rumianej, właśnie te tryby oznaczono. Kapitan korzystając z niebytności koniuszego, podkupił mu sługi, popoił drugich, pociął linje od kopca do kopca, pomijając niektóre, i silny dziś tem, że koniuszego umocowani byli temu przytomni, w skutek nowego ograniczenia, zajął mu ostęp najdroższy, oko w głowie, Zajamie, gdzie jedyne sarny w całej Turzo-Górszczyznie.
Gniew, wściekłość, boleść, rozpacz koniuszego opisać się nie dają; poleciał do kapitana. Kapitan Bogu ducha winien, jakby o niczem nie wiedział, z minką niewinną go przyjął.
— A to paneńku — rzekł, ruszając ramionami dobrodusznie — to pańscy ludzie właśni sami te linje wytykali i bili, na co świadkowie są.
— Moi ludzie?! do kroćset fur bataljonów djabłów! chyba głowy potracili czy co! powarjowali! Odcięli mi Zajamie!
— No, widzi pan dobrodziej! ale kiedy podług świętej sprawiedliwości ten ostęp do mnie należy.