Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/27. czerwca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
27. czerwca.

Paschalis nie daje mi spokoju, czyha na mnie wszędzie i nalega, w sposób bardzo natarczywy, bym zaczął szukać testamentu. Przyznam się, że mi to nie było w głowie, jednakże od wczorajszej rozmowy z Terenią, w Porzeczu, zaczynam o tem myśleć inaczej...
Po pożegnaniu się z Terenią na łodzi, tęskniłem za nią i odczuwałem jej brak tak dalece, że, gdybym uległ pragnieniom moim, pojechałbym do Porzecza zaraz na drugi dzień. Nie na długo co prawda odwlokłem swoją wizytę. Wczoraj wybrałem się tam łodzią. Prosić babkę lub Gabrjela o konie było kłopotliwe i tego nie chciałem. Popłynąłem z Krzepą. Wyręczałem starego często w wiosłowaniu dla własnej przyjemności. Przez całą drogę dziad kładł mi w głowę bezustannie konieczność odnalezienia testamentu, przyjazd zaś mój do Krąża nazywał zrządzeniem Opatrzności — przeznaczeniem.
Zaczynam już sam w to wierzyć, jakkolwiek wiarę moją budzą zupełnie inne przyczyny, bo nie Krąż, lecz Terenia.
Złota moja dziewczyna nie spodziewała się mnie tak prędko w Porzeczu. Wylądowaliśmy na małej przystani, gdzie stały łodzie dworskie. Ujrzałem murowany ładny dwór na wzgórzu, w otoczeniu gustownych kwietników i krzewów w kwieciu. Widok malowniczy zaciekawił mnie. Z lewej strony domu, cienisty lasek liściasty, urządzony parkowo, pociągnął mię ku sobie.
Nigdzie żywego ducha. Cisza jakby świąteczna, pomimo, że to dzień codzienny. W lasku bujna niekoszona trawa, przetkana kwiatami, świergot ptactwa ogłuszający.
Przebiegałem po gracowanych uliczkach w nadziei spotkania ślicznego celu mojej wizyty i nagle... w głębi jakiejś alejki, pnącej się pod górę, w gąszczu krzewów ujrzałem postać kobiecą. Ona?... Nie! Przed kapliczką murowaną, tonącą w akacjach rozkwitłych, klęczała kobieta starsza, szczupła, drobna, czarno ubrana, z twarzą ukrytą w dłoniach. Cofnąłem się nieco za drzewo i patrzyłem. Odgadłem matkę Tereni. Wszak mówiła mi, że jej stryj jest wdowcem.
Nie chcąc przeszkadzać tej pani w jej kontemplacji modlitewnej, usunąłem się i odszedłem w stronę dworu. Spotkanego ogrodnika w szerokim, słomianym kapeluszu spytałem o panienkę. Obserwując mnie bardzo ciekawie, odrzekł, że „panieneczka“ jest przy gospodarstwie, ale że, „jeśli przykażę, tak on wraz skoczy i przywoła“.
Wolałem ukazać się jej bez uprzedzenia, dyktowała mi to trochę moja próżność, czy miłość własna, podsycona nadzieją, że... będę mile przyjęty. Nie zawiodłem się. Ujrzałem Terenię... przy kurnikach. Siedząc na kłodzie drzewa, trzymała na kolanach koszyk pełen pierza i żółtych piskląt. Bardzo zgrabne, smukłe nogi w bronzowych półbucikach, odsłonięte wysoko, nastręczały duże ponęty i przedewszystkiem rzucały się w oczy rasowym kształtem i cienką, suchą kostką. Ale na widok tej główki pochylonej, na widok ust świeżych, o barwie maliny, pieściwie przemawiających do piskląt, zabiło mi serce tak radośnie i tak coś rzewnego, a dobrego wpłynęło do duszy, że znikły mi z oczu jej nóżki, mogące budzić zakusy wcale innej natury. Stałem chwilę niepostrzeżony, zapatrzony w nią. Nagle tubalne i przerażone „A coże to takiego“ padło jak kamień pomiędzy nas. Dziewka wielka, jak piec, zasadzista i czerwona, ujrzawszy mnie, wypuściła z rąk rzeszoto pełne ziarna i z otwartemi ustami zastygła w zdumieniu.
Wysunąłem się na widownię w chwili, gdy i Terenia po okrzyku dziewczyny spostrzegła mnie i zerwała się z miejsca w łunie gwałtownego rumieńca.
Na mój ukłon głęboki, skłoniła się ślicznie główką.Trochę gorączkowo oddała koszyk z pisklętami dziewczynie, strzepnęła wdzięcznie jasną płócienną sukienkę i wesoło podała mi rękę.
— Jak pan tu trafił w nasze zakamarki gospodarskie! Chyba ktoś panu wskazał drogę?... Czy nikogo pan nie spotkał? Stryj właśnie w polu, nikt się pana dziś nie spodziewał, co prawda.
— Jeszcze, czy już?... — spytałem, przenikając ją wzrokiem.
— Jeszcze! — błysnęła ku mnie uśmiechem. — To jest powodem, że tak niegościnnie pana przyjmujemy. Chwileczkę, panie!
Wydawała jakieś polecenia dziewczynie, poczem poszliśmy do ogrodu. Pragnąłem z całej duszy, by pan stryj jak najdłużej z pola nie wracał.
Terenia, śliczna w swej prostej sukience, na głowie miała różowy zawój, z pod którego wymykały się ciekawie na czoło i skronie, ciemne włosy. Była trochę zdyszana, jakby z wrażenia. Widziałem i odczułem wybornie, że działam na nią, może mniej silnie, niż ona na mnie, ale podobnie... Gdy w pewnej chwili całowałem jej rękę, ujrzałem w oczach błaganie, by tego nie czynić, więc... odwróciłem rączkę i wpiłem usta w jej dłoń ciepłą i drżącą. Szalony poryw unosił mnie ku niej, przyciągałem ją lekko, lecz stanowczo ku sobie i — — zdawało mi się, że i ona...
Gdy nagle odszarpnęła się odemnie, zesztywniała i łapiąc szybko oddech, rzekła bezbarwnie, zdawkowo:
— Cóż, zaczął pan poszukiwania w Krążu?
— Nie zacząłem i... nie mówmy o tem — odrzekłem szorstko.
Spojrzała na mnie pytająco, dziwnie miękko.
— Pan się gniewa?... Wie pan co, chodźmy nad rzekę, to nasza sojuszniczka. Niech pan będzie dobry, jak wtedy w lesie..?
— Więc wtedy byłem milszym dla pani?
— Milszym nie... lecz lepszym.
— Niech mi to pani wytłomaczy?
— O, nie, proszę tego nie żądać.
— Dobrze, ale wzamian odpowie mi pani szczerze na jedno pytanie.
— To zależy na jakie..?
— Bez zastrzeżeń, droga pani moja, bez zastrzeżeń.
Silny rumieniec cudownie okrasił jej liczko. Patrzyła na mnie poważnie, ale trochę niepewnie.
— Czy pan jest taki arbitralny, czy też to pytanie?...
— Jest bardzo kategoryczne, panno Tereso, i kategorycznej wymagam odpowiedzi.
— Przestrasza mię pan... ale słucham pana.
Była w niej słodycz porywająca i poddanie ciche, które mię podniecało niebywale.
Ująłem obie jej rączki i mocno ścisnąłem w swoich dłoniach. Chciała wysunąć je z mego uścisku.
— Proszę nie próbować, bo toby się na nic nie zdało. Musi pani w ten sposób odpowiedzieć mi na moje pytanie.
Umyślnie długo całowałem jej ręce, by się uspokoić, by jej dać czas na uspokojenie widocznego wzburzenia i... i... jestem szczery, by wyzywać ironję, która... milczała. Pocałunki moje drażniły Terenię, mieniła się na twarzy, oczy jej pociemniały i pokrywały się powiekami coraz częściej i płochliwiej pod moim wzrokiem.
Wytrzymałem ją tak długo, upojony jej zmieszaniem i niepokojem, jaki ją nurtował... Jeszcze... jeszcze... Jakie są jej myśli w tej chwili, czego się ona spodziewa odemnie w tem pytaniu, z którem tak zwlekam?... — Ta zagadka przyczyniła się tem bardziej do odwlekania momentu oczekiwanego przez nas oboje...
Struna przeciągała się już nadmiernie. Oczy Tereni błagające, by ją nie męczyć dłużej, co wyczytałem w nich łatwo, zatonęły w moich półprzymkniętych źrenicach.
W tedy spytałem:
— Czy po naszem spotkaniu, po tych kilku niezapomnianych godzinach w lesie, pani myślała o mnie jako o Pobogu z Krąża, legendarnym, upiornym, czy też jako o Romanie Pobogu z Uchań? Proszę o szczerą i bezwzględną odpowiedź.
Czułem, że bezczelnie pomijam zasadnicze pytanie, czy wogóle o mnie myślała, lecz komunał ten uważałem za zbyteczny i pomimo to... ironja mię nie ukłóła...
Terenia nagle rozpromieniła się, jakby blask słońca padł na nią. Odetchnęła wyraźnie z ulgą. Spodziewała się zapewne innego pytania...
Po mojem zachowaniu się mogła wszakże oczekiwać tylko oświadczyn. I właśnie ta jej promienność, ta swoboda po tem, co usłyszała, była mi nadzwyczaj drogą i miłą. Odrzekła wesoło:
— Z chęcią odpowiem panu na to najszczerzej. Myślałam o Romanie Pobogu z Uchań... ale...
— Nie chcę żadnego ale, to mi wystarcza!... proszę mi nie psuć cudownej chwili! — zawołałem również w uniesieniu, ściskając jej ręce.
— Więc dodam tylko, że mimowoli do myśli o panu przyłączał się Krąż, jako tło nieodzowne, na którem zawsze dotąd rysowało się nazwisko Poboga.
— To co innego, to już pomińmy, droga pani. Zależy mi na tem przedewszystkiem, by pani mnie nie utożsamiała z Krążem i jego historją.
— Jest pan zbyt wybitny jako postać i jako typ, by móc utożsamiać go nawet... z jego sobowtórem na portrecie — zaśmiała się — którego ja zresztą nie znam.
— Właśnie pragnę, by pani poznała zamek i ten portret.
— Och, to niemożliwe, niestety.
— Zupełnie możliwe i zależy tylko od jej zgody?
Mówiłem trochę naoślep, ale myśl ta nagła olśniła mnie.
„Ona musi być w zamku w Krążu“, słyszałem uparty głos własnej woli, nie liczącej się z niczem i z nikim.
— Pan chyba żartuje, wszak zamku Krąż nikt nigdy nie zwiedza.
— Nikt, ale pani w nim będzie, bo... ja tego chcę.
Przez długą chwilę miałem czar jej spojrzenia w swoich oczach... pochyliłem się, szepnąłem ciszej:
— Niech pani tylko powie — tak — reszta na mojej głowie. Proszę mi ufać.
Wysunęła szybko ręce z moich rąk, były zaróżowione od uścisków. Odeszła parę kroków, podążyłem za nią.
— Panno Tereso... oczekuję pani zgody.
— Ten projekt, prawie szalony, dopiero w tej chwili przyszedł panu na myśl, nieprawdaż?
Zdumiałem się. Odgadła mnie, przenikliwość jej zaimponowała mi.
— Tak — odrzekłem szczerze — ale czasem najgenjalniejsze, twórcze pomysły w równie impetyczny sposób nawiedzają umysły ludzkie. Zresztą od projektu mego nie odstąpię i pani się na to zgodzi.
— To zobaczymy... to na później. Teraz proszę pana o jedno.
Umilkła, zawahała się.
— Spełnię, co pani każe.
Szliśmy aleją wśród rozkwitłych krzewów. Słońce krasiło twarzyczkę Tereni zarumienioną... jakby zmieszaną. Namyślała się poważnie, skupiona. Ogarnęła mię niecierpliwa ciekawość.
Przepalałem ją wzrokiem pytającym. Podniosła na mnie oczy roziskrzone i rzekła przyciszonym głosem:
— Moja prośba... to prawie nakaz... lecz nie mój... Będę szczerą...
Stanęliśmy oboje.
— Proszę panią... słucham.
— Miałam wczoraj sen dziwny... zapewne, że to wpływ pańskiego opowiadania — mówiła, patrząc mi śmiało w oczy. Śnił mi się... ksiądz... Halmozen, tak, jak panu opowiadał o nim Paschalis... niby żywy... niby duch w jakimś tumanie... W ręku miał zwój papierów... i ten zwój oddawał mnie, przemocą... i coś mówił... ale co, nie pamiętam... Wiem tylko napewno, że to był jakiś rozkaz kategoryczny, bezwzględny. Miałam te papiery w rękach... bezradna słuchałam słów tego księdza.... a wtem... ujrzałam pana, ksiądz zniknął... więc się domyśliłam, — wszystko to we śnie, — że te papiery są dla pana i, oddając je panu, obudziłam się... Długi czas nie mogłam przyjść do siebie. Ale wytłomaczyłam sobie ten sen bardzo prosto. Oto ksiądz Halmozen nakazuje mi widocznie skłaniać pana do szukania testamentu; Wszak to wyraźne, nieprawdaż?
— Tak, bardzo szczególne! — odrzekłem, istotnie poruszony jej opowiadaniem.
Złożyła przedemną ręce wdzięcznie i mówiła z zapałem:
— To jest właśnie powodem mojej prośby... ten sen. Niech pan szuka tych dokumentów. Może to przeznaczenie pańskie i konieczność? Ja tak głęboko w to wierzę! Pańskie sny o Krążu sprawdziły się już w części... Przecie to nadzwyczajne fakty!... Teraz znowu ksiądz Halmozen, o którym, jak żyję przedtem nie słyszałam, objawia mi się we śnie i oddaje stare jakieś papiery, z nakazem widocznym, by oddać je panu... bo gdy pan się ukazał, ksiądz zniknął... To dowodzi, że powinnam pana namawiać uparcie na rozpoczęcie poszukiwań. Rozkaz tego księdza uważam już sobie za obowiązek i... nie przestanę panu... dokuczać w tej sprawie.
— Dokuczać?... Kto wie, droga pani, czy właśnie przeznaczenie moje nie spoczywa w jej ręku??... Pani sen wskazuje na to, tak samo, jak moje... wizje... o niej...
— Jakie wizje? — spytała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nasze sam na sam, cudowne, było skończone niestety. Zbliżał się Orlicz z matką Tereni. Oh! jakiż byłem zły za przerwanie naszej samotności.
Pani Orliczowa, ta sama, którą widziałem przy kapliczce, modlącą się, położyła mi niespodziewanie dłoń na głowie, gdy całowałem jej rękę i rzekła cichym i miłym głosem:
— Dziękuję panu za Terenię, przeszłam straszną noc, wtedy, gdy ją pan wyratował z kłopotu, na rzece. Opowiadała mi swoją przygodę ze szczegółami... nawet to, jakie wrażenie zrobiło na niej nazwisko pana w zestawieniu z Krążem.
Rozmowa nasza potoczyła się gładko i nie osłabła do czasu, aż musiałem odpływać, co nastąpiło dopiero po kolacji. Wcześniej Orlicz nie chciał mię puścić. Byłem mu za to wdzięczny, przyznaję. Nie miałem już coprawda sposobności rozmawiać wyłącznie z Terenią, ale mogłem na nią patrzeć, gdy krzątała się około podwieczorku i wieczerzy, wesoła i zarazem jakaś cicha tą rozjaśniającą i ogrzewającą pogodą ducha, która z niej promieniuje. Nie słyszałem o niej od stryja ani od matki żadnej pochwały, tak często reklamowanej przez rodziców, przed obcymi, a jednak czułem, że Terenia to oczko w głowie stryja i skarb matki, że jest zarazem dobrym duchem domu, tak samo, jak, de facto, jego gospodynią. Wszyscy i wszystko odnosiło się tu do niej, ona prowadziła gospodarstwo domowe i pszczelarstwo w dużym zakresie.
Orlicz, to typ obywatela, wersalczyka. Bardzo układny i wybornie wychowany, średniego wzrostu, siwy już, choć jeszcze nie stary, prosty i lekki w ruchach, sprawia wrażenie miłe i solidne. Może trochę pyszny, lecz w lepszym stylu, ceni swój ród napewno więcej, niż swoją osobę, tradycję zaś swego rodu stawia ponad wymagania i zamiłowania własne. Wspomina często jedynego syna, który studjuje medycynę zagranicą. O ile odczułem, nie jest on jednak jego chlubą, może z powodu, że nie chciał zostać agronomem, pomimo nalegań i zapatrywań ojca. Od Orlicza dowiedziałem się, że rodzice Tereni mieli majątek, nie duży, Pieńczyce. Stracili go przez różne kataklizmy, a także przez nierząd. Ojciec był to mól książkowy, zamiłowany bibljotekarz i szperacz, nie znający się zupełnie na gospodarstwie. Matka, niedoszła zakonnica, całe życie pokutuje w swojem mniemaniu za to, że nie przywdziała habitu i wyobraża sobie, że za karę Bóg zsyła na nią krzyże. Strata kilkorga dzieci, zgon przedwczesny męża na serce, ruina majątku, brak domu własnego dla córki, którą miłuje ogromnie. Prócz tego czeka ciągle na nowe krzyże. Manją jej stało się to oczekiwanie, jak i nieustanna modlitwa, umartwienia i posty, szkodzące jej zdrowiu.
Orlicz opowiadał mi to wszystko z uczuciem, poważnie, trochę smutno. Delikatnie dał mi poznać, że bratowa i bratanica mają na hipotece Porzecza sumę jego zmarłego brata, kiedyś pożyczoną od niego i drugą pozostałą po sprzedaży Pieńczyc. Te panie przeto są poniekąd jak u siebie, on zaś tylko się opiekuje niemi i ich sumą, przytem korzysta z dobrodziejstwa ich obecności. Ale bratowa, a zwłaszcza ta „smarkatka“ Terenia, nie chcą tego zrozumieć” — dodał pobłażliwie, zapewniając raz jeszcze, że one obie są mu błogosławieństwem w domu. Matka Tereni, wyglądająca raczej na jej babkę, przedstawia typ kobiety niezwykle cichej i skupionej. Istotnie, brak jej tylko habitu. Rysy twarzy ma klasyczne, uduchowione, jakkolwiek zmęczone i zwiędłe. Postać bardzo rasową. Ta sama rasa cechuje Terenię, tylko w matce jest coś jakby z zaświatów, jakaś melancholja i zaduma nieziemska, czem się bardzo różni od córki, w której życie tryska weselem i pogodą, jak niebo błękitne w majowy poranek.
Wieczór był cichy, wonny, przepełniony ciepłemi oddechami rozgrzanej ziemi, gdy odpływałem z Porzecza. Panie i pan Orlicz odprowadzili mnie do przystani. Krzepa oczekiwał zadowolony widocznie z gościny, najedzony i wyspany miał dobrą minę i buńczuczną fantazję. Uzewnętrzniło się to ubraniem łodzi w zielone gałęzie i gałązką świerku, zatkniętą na czapce gajowego. Na Terenię patrzał z uwielbieniem i kłaniał jej się w pas.
Pan Orlicz dziękował mi uprzejmie za odwiedziny i zaznaczył, że jest moim dłużnikiem, ale że rewizytować mię będzie dopiero kiedyś w Uchaniach, gdyż Krąż... i t. d.... i t. d...., za co mu byłem niesłychanie wdzięczny. Prosił mię jednak, bym nadal nie zapominał o Porzeczu, gdzie jako tak miły chwilowy sąsiad i t. d... z wersalskiemi ukłonami. Nadmienił przytem, że bardzo byłby rad widzieć mnie u siebie dwudziestego dziewiątego, bo w tym dniu tradycyjnym zbiera się w Porzeczu trochę osób, zatem ja w ich gronie... i... znowu dobór komplementów.
Żegnając Terenię, zdołałem ją zapytać szeptem, jaki to dzień 29-go?...
— Piotra, stryja imieniny i bal — odszepnęła.
Ucałowałem jej paluszki. Sądzę, że tradycja pana stryja była tem poraź drugi zadraśnięta, lecz dla przyjemności tego pocałunku poświęciłbym wszystkie tradycje, nietylko Porzecką.
Odpłynąłem z oczyma pełnemi Tereni, z głową pełną jej postaci, jej głosu. Ta dziewczyna nie na żarty kołacze mi do serca. Rodzą się we mnie nieznane mi dotąd uczucia, jakieś nowe prądy wibrują w całem jestestwie, nowe tętna walą w żyłach... O... źle! Instynkt samozachowawczy, mój obrońca, taki mi dotychczas wierny, milczy, zdechł, czy przyczajony urąga mi bezsilnie? Za słabe ma zęby na urok Tereni, tak samo jak ironja... nie śmie spojrzeć w jej oczy, nawet w moje, w które ona patrzyła. Zmuszam się do analizowania tej dziewczyny, chcę ją krytykować, chcę szydzić ze swego zapału. Nic z tego! wszystko milczy, jak zaklęte, rozrasta się we mnie tylko moc niepojęta, nieznana mi. Ale już rozumiem treść tej mocy, mogę ją nazwać właściwie, lecz... nie chcę. Tereniu! pozostań narazie w tej błękitnej mgle... przeczutą, objawioną... ale jeszcze nieprzeniknioną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odrywam się myślą od jej upojnej wizji i zaczynam układać plan śmiały, niedorzeczny. Czy to możliwe, by ona była w Krążu, w zamku, oczywiście przez nikogo nie widzianą? Czy mogę ją na to narażać?... ach, przedewszystkiem czy ona się na to zgodzi? Wykonać plan jako taki, łatwo. Wtajemniczyć tylko Krzepę i Paschalisa, oni nie zdradzą napewno.
W Krążu, raczej w samym zamku, rzecz cała nie budzi obaw, ani trudności, ale jak upozorować w Porzeczu taki długi spacer?
Mąci mi się w głowie, projekt za projektem goni bez konkretnego postanowienia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziś byłem w zamku, Paschalis mię przygnębia, patrzy na mnie tak boleśnie, z taką niemą prośbą, tak mię uporczywie prowadzi do bibljoteki, tak bezsłownie błaga o zaczęcie poszukiwań testamentu, że wzrusza tem i rozbraja. Obiecuję sobie, że po bytności 29-go w Porzeczu, będę szukał, poszperam w tych książkach zapylonych, zaciekawiają mnie takie stare dokumenty, foljały. Mogą tu być białe kruki... Ach, gdyby z Terenią, szukałbym testamentu do nieskończoności, a nawet znaleziony schowałbym na nowo, by dalej szukać. Idjocieję — czy co u djabła?! W każdym razie z dzisiejszej bytności w zamku wyniosłem niezbitą pewność, że gdybym chciał, Paschalis ułatwiłby mi nietylko bytność Tereni w zamku, ale przeniesienie tu całego Porzecza. Ha! zobaczymy!
Gabrjel jest tak zapędzony w dzień w Weronince, w nocy zaś w muzyce, że nie wie nawet, co porabiam, ani gdzie się obracam, ale babka Gundzia spogląda na mnie podejrzliwie, zwłaszcza od mojej wycieczki nocnej na rzekę i wczorajszej do Porzecza, o której nie mówiłem jej zresztą. W obie te wycieczki, jakoby rzeką do lasu, zdaje się nie wierzyć. Zapewne posądza mię o przebywanie w zamku z Paschalisem. Ratuje mię w sytuacji Korejwo, gdy rozmawia ze mną o takich lub takich rewirach w puszczy. Jedne z nich znam istotnie... inne domalowuję fantazją, czem zachwycam Korejwę, lecz nie uspokajam babki.
Dziś podczas obiadu Korejwo zawołał dobrodusznie, w trakcie rozmowy ze mną o lesie i polach Krąża:
— Ot, pan to patrzy na wszystko, jak przez lupę z kryształu. Co ciemne, to widzi ciemne, a co jasne, to jasne. Każdą ci panie plamkę najmniejszą dojrzy, jak... karaczana na dłoni. Oho! przed takim wzrokiem i uwagą to się i w borsuczej jamie nie skryjesz.
Babka zwiesiła głowę, usta staruszki drżały widocznie. Było mi przykro, tem bardziej, że hetmanówna Chmielnicka, mizdrząc się i krygując, dodała swoje trzy grosze:
— Pana to się pewno i strachy żadne nie czepiają, bo się pana boją. A jakże! to wiadomo, jak kto ma kryształ w duszy, to mu nawet upiory kłaniają się pokornie, kłapiąc ze strachu zębiskami.
— Pan Korejwo mówił o lupie kryształowej, nie zaś o mojej duszy, nie dosłyszała pani — rzekłem podrażniony.
— Wszystko jedno, jak w oczach kryształ, to i w duszy, a przed takim widma, strachy, upiory plackiem padają. Pan może chodzić śmiało do naszego zamku... tam... nawet i starszy pan Hiero...
Zacięła się, wielce przestraszona, a Korejwo nagle, bardzo gorliwie i głośno poprosił o korniszony... do omletu z konfiturami.
Sam nie pojmuję, dlaczego czułem się jakby winnym wobec babki po tej rozmowie, która ją musiała dotknąć.
Gdy całowałem jej rękę po obiedzie, dłoń jej była zimna, chłodna, szybko wysunęła ją z mojej i spojrzała na mnie jakby z wyrzutem.
Było mi przykro. Terenia może dobrze odgadła, że obecność moja w Krążu jest babce niemiłą. Ale dlaczego zapraszała mnie sama do pozostania tu dłużej, gdy chciałem wyjechać?! Zawdzięczając zaprosinom babki poznałem Terenię... Czyżby to był wpływ nieprzepartej woli przeznaczenia, któremu babka uległa bezwiednie i, które mnie skierowało instynktownie dążyć na spotkanie Tereni?

Zaczynam się wahać, czy jechać do Porzecza na owe imieniny. Ale wszak nie jestem tu incognito i... nawet ludzi straszę swojem własnem nazwiskiem, zupełnie otwarcie.
Pojadę dla Tereni...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.